Paweł Rutkowski, Kot czarownicy. Demon osobisty w Anglii wczesnonowożytnej.


O magii, czarownicach, duchach familiarnych
i ludzkiej naturze

Każda książka to droga poznania pewnego świata i zaproszenie do peregrynacji, nie inaczej jest w przypadku „Kota czarownicy”. Stoimy przed drzwiami prowadzącymi do krainy wczesnonowożytnej Anglii (ok. 1500-1750 r.); gdy tylko wystarczająco mocno uderzymy kołatką, czyli oddając się lekturze, otworzymy oczy wyobraźni, pojawi się melancholijny furtian i uchyli nam wrota do ziemi tyleż magicznej, co odrażającej.

Spotkamy tam wielu ludzi – należących zarówno do niższych warstw społeczeństwa, jak i jego elit, posiadających sądy i przekonania oparte na ignorancji, mówiąc dzisiejszymi kategoriami: ciemnych, zacofanych, nie posiadających wiedzy, a swój ogląd świata budujących na stereotypach i zabobonach, często podbudowanych uprzedzeniami i zwykłymi złośliwościami. Ludzi umiejących jednak kreować i egzekwować określony porządek społeczny. Głupota nigdy ze swej natury nie była specjalnie wybredna w wynajdywaniu zwolenników, a opisywane czasy najwyraźniej celowo postanowiły jej sprzyjać. Dla zachowania równowagi większość społeczeństwa wczesnonowożytnej Anglii była solidnie wyposażona w silną skłonność do imaginacji, wspomaganą wrodzoną inklinacją ku konfabulacji i naturalną predylekcją do szalbierstwa. Dlatego ukazujący nam się obraz świata jest tyleż malowniczy, co posępny czy wręcz smutny.

Matthew Hopkins, angielski łowca czarownic – na obrazie „The Discovery of Witches” (1647)

Fanatyczni angielscy łowcy kobiet podejrzanych o uprawianie czarnej magii krążą nieprzerwanie oraz czujnie, i jeśli tylko nadarzy się okazja gorliwie wyprawiają polowania na czarownice, ściśle przedtem organizując scenerię oraz ekwipując nagonkę w odpowiednią wiedzę. Następnie, ku pociesze gawiedzi i nie tylko, urządza się spektakularne, publiczne procesy, które oprócz funkcji karnej spełniają również funkcję propagandową, wyraźnie informując, co należy uznać za zło i jak je poznać, napiętnować i wyeliminować.

Na wszelki wypadek, gdyby komuś było zbyt niewygodnie udać się na taki proces, jego przebieg notuje się w pamfletach – rodzaj druków ulotnych, wydawanych, jak na tamte czasy, w nakładach ogromnych – krążących potem po kraju i odczytywanych przez światlejszych obywateli dla pożytku i prewencji społecznej wśród analfabetów. Tą drogą wiedza najczęściej trafia pod strzechy, tam często jest rezonowana i wzmacniana regionalnymi odmianami przesądów lub zwykłym chłopskim rozumem i pospolitą plotką, stając się nadzwyczaj urodzajną glebą, na której łatwo i prędko wyrastają kolejne podejrzenia o czarownictwo.

Hans Holbein, „Totentanz” („Taniec Śmierci”) – XIX-wieczna reprodukcja drzeworytu

Tego rodzaju sprzężenie zwrotne prowadzi do powstania piramidalnego wzrostu wiedzy o amatorach czarnej magii. Warto dodać, że wiedzy rzekomej, nieudowodnionej, choć społecznie akceptowalnej, powszechnie oczekiwanej, a nawet wymaganej i sankcjonowanej prawodawstwem. Dzięki dosyć dużej dowolności interpretacyjnej oraz nikłemu zapleczu intelektualnemu „twórców” powstaje system wierzeń dosyć specyficzny i odrębny od innych zajmujących się podobną tematyką, spotykanych gdzie indziej na europejskim kontynencie. Dodajmy system ciągle fluktuujący, zmienny, coraz bardziej malowniczy i jednocześnie w swym barbarzyństwie, okropności oraz fanatyzmie odrażający.

Palenie czarownicy – okładka książki Kurta Baschwitza „Czarownice. Dzieje procesów o czary”

Jaki powstał na skutek tego obraz czarownicy? Pierwsze oznaki są dość typowe: czarownica jest kobietą najczęściej starą, chromą, bladą, brudną, pomarszczoną, pokrzywioną, chudą, biedną, posępną, z melancholią wypisaną na twarzy ku przerażeniu wszystkich, którzy ją zobaczą, ponadto jest z natury potworna, złośliwa, nieżyczliwa, z ustami pełnymi przekleństw i złorzeczeń. Na ogół mieszka w samotnym domku na skraju wrzosowiska lub w innym podobnym miejscu odosobnienia. Lecz – i tu mamy fenomen czysto angielski – aby czynić maleficium, czyli rzucać uroki, szkodzić czarną magią drugiemu człowiekowi, utrudniać lub zgoła uniemożliwiać mu życie przez złośliwości, choroby i inne nieszczęścia musi posiadać służącego jej demona osobistego, innymi słowy mówiąc: ducha familiarnego. Może go odziedziczyć, kupić, dostać w prezencie, nawet ukraść, czasem jednak diablik pojawia się z własnej woli i sam z siebie proponuje współpracę. Familiariusz jest ściśle podporządkowany czarownicy, można powiedzieć zdominowany jej wolą, jest czymś w rodzaju narzędzia w jej rękach, wypełnia jej rozkazy i instrukcje, jest sługą i wykonawcą, a nie jak w kontynentalnej części Europy – kusicielem.

Andries Jacobsz Stock, „Sabat czarownic” (1610)

Demon wciela się w ciało małego, najczęściej domowego zwierzęcia, np. kota, psa, myszy, szczura, kreta, jeża, ropuchy, żaby, węża, królika, zająca, łasicy, tchórza lub fretki, wiewiórki, jakiegoś ptaka, a nawet owada, jak muchy, ćmy, osy, szerszenia, pająka lub żuka. Wygląda bardzo podobnie jak inni przedstawiciele gatunku, który wybrał, zawsze jednak odnaleźć można w jego prezencji pewną, zazwyczaj drobną anomalię lub odstępstwo. Podejmuje współpracę nie za darmo, każe sobie płacić dobrym traktowaniem. Dlatego czarownica musi dbać o jego warunki bytowe. Zapewnia mu schronienie, blisko siebie w jakimś małym przytulnym lokum (np. skrzynka, butelka, puzderko, koszyk, garnek, szufladka), wymoszczonym miękką i wygodną wełną; ponadto karmi go wcale nie czarcim, ale ludzkim pożywieniem: chlebem, ziarnem, piwem, mięsem, mlekiem, koniecznie z czarnego talerza, a nawet trywialną owsianką. Z czasem diabliki, najwidoczniej rozzuchwalone swym udanym położeniem, rozsmakowały się w wampiryzmie. Domagały się najpierw kropli krwi z palca mocodawczyni, by ostatecznie regularnie wysysać krew czarownic. Dlatego łowca czarownic i sędzia w procesie o czary powinien zwrócić szczególną uwagę na znamiona występujące u czarownicy: coś w rodzaju specjalnych sutków, za pomocą których familiariusz pobierał krew, najczęściej – dla kamuflażu – ukrytych w intymnych partiach ciała. Demony w postaci zwierzęcej również współżyły seksualnie z czarownicami, na co te ostatnie uskarżały się, gdyż nie sprawiało im to przyjemności, dając ból zamiast rozkoszy – nasienie familiariusza było lodowate, a jego penis był ogromny i bardzo twardy (sic!).

Jacques Sprenger i Heinrich Kramer – okładka „Malleus maleficarum” („Młot na czarownice”) (1487)

Znalazłszy odpowiednią inkryminowaną, nierzadko na podstawie życzliwego donosu, przeprowadzano proces sądowy. Często poprzedzając go upokarzającą obserwacją: bądź to wspomnianych wyżej znamion, dla pewności nakłuwanych czymś ostrym, gdyż te diabelskie miały nie odczuwać bólu albo długim, często kilkudziesięciogodzinnym permanentnym przyglądaniem się paru godnych i cieszących się zaufaniem społecznym osób, czy aby jakieś małe zwierzątko spragnione krwi czarownicy nie zbliży się do niej. W tym drugim przypadku dla całkowitej pewności i zdobycia dowodu wystarczyło, że mucha przysiadła nieszczęśliwie blisko podejrzanej brodawki. Często również presja psychologiczna, jaką powodowało 48-godzinne obserwowanie podejrzanego, którego dla celów dowodowych najczęściej sadzano w pozycji nieruchomej na krześle, odmawiając mu możliwości snu i innych potrzeb fizjologicznych, powodowała „dobrowolne” przyznanie się do winy, jak również tyleż barwne, co zmyślone dowody i opisy rzekomych win.

„Kot czarownicy” to zatrważające świadectwo odrzucenia wszelkiej inności, zarówno fizycznej, jak i mentalnej. Dokument czasów, gdy indywidualizm i samodzielność intelektualną piętnowano mianem czarownictwa i skazywano na śmierć w drodze powieszenia lub spalenia na stosie.

Książka w swym przesłaniu okrutna, bo pokazująca w sposób oczywisty, co może uczynić społeczeństwo przekonane o swojej racji, posługując się rzekomo sprawiedliwym prawem. To wszystko, jak zwykle wśród ludzi, przyprawione odrobiną złośliwości,  sporą ilością głupoty i ignorancji, oraz lenistwem powodującym chodzenie na skróty w odnajdywaniu winnych za swoje, mniej lub bardziej osobiście zawinione, nieszczęścia.

Egzekucja czarownic przez powieszenie

To również zapis powstania i rozpowszechnienia pewnego zbiorowego szaleństwa, ale i jeden z pierwszych przykładów siły oddziaływania na masową skalę słowa drukowanego i szerzej mówiąc: medialnej indoktrynacji, kreowania populizmu, wpajania przekonań i wywierania wpływu na światopogląd większej części społeczeństwa, czyli jednym słowem propagandy. Czemu rzecz jasna towarzyszy nieodzowny fanatyzm, gorliwość i zacietrzewienie rzekomych zacnych i cnotliwych, a nade wszystko prawomyślnych jednostek zdeterminowanych eksterminować, w ich mniemaniu, zło i ohydę świata.

„Kot czarownicy” to praca naukowa, napisana zgodnie z odpowiednimi wymaganiami metodologicznymi, oparta na solidnym materiale źródłowym, posiłkująca się literaturą przedmiotu. Nie dysponuję dostateczną wiedzą, aby podjąć się merytorycznej recenzji, dlatego uwagi zamieszczone poniżej mają charakter raczej konstatacji czytelnika niż obiektywnych sądów.

Czarownice składające ofiarę z niemowlęcia diabłu – Francesco Mario Guazzo, „Compedium maleficarum” (1608)

Język książki w większości jest raczej popularno-naukowy, przez co stosunkowo przystępny i łatwo przyswajalny dla przeciętnego czytelnika. Praca posiada charakter opisowy oraz analityczny. Autor nieczęsto wykracza w swych rozważaniach poza zarysowany w tytule obszar badawczy – dla mnie ten brak ogólniejszej perspektywy był przeszkodą w lekturze i pewnym rozczarowaniem. Mimo to znajdziemy tu krótkie omówienie historii koncepcji demona osobistego sięgające czasów starożytnych, jak również kilka odniesień i paraleli do podobnych tematów w kontynentalnej części Europy – zarówno w wymiarze teologicznym, jak i historycznym. Dosyć sporym mankamentem dla piszącego te słowa był brak nawiązań do wcześniejszych, bądź to staroangielskich lub celtyckich wyobrażeń świata nadprzyrodzonego, w tym praktyk magicznych, które musiały w jakiejś mierze wpłynąć na kulturowy obraz familiariusza. Nie wspominając już o szerszej antropologicznej perspektywie w postrzeganiu fenomenu magii czy też choćby próbie wprowadzenia elementów psychologii do analizy opisywanego zjawiska. Praca niewątpliwie filologiczna, ze wszystkimi dobrymi i złymi konsekwencjami takiej natury. Trudno nie docenić gigantycznej pracy, jaką musiał wykonać autor, porządkując i interpretując materiał źródłowy oraz przekładając wiele terminów i pojęć na język polski.

Pozycja ma pewno godna uwagi, wręcz bezcenna dla bardziej zaawansowanych w temacie czytelników, ale i dla tych mniej wtajemniczonych ciekawa i intrygująca. Warto na chwilę porzucić świat literatury fantasy i spojrzeć na magię okiem naukowca.

Paweł Rutkowski, Kot czarownicy. Demon osobisty w Anglii wczesnonowożytnej, Wydawnictwo Universitas, Kraków 2012.

Dominik Śniadek