Grégoire Delacourt, Lista moich zachcianek. Recenzja.


Niepocałunek

W czasach, gdy literatura popularna jest słodka i mimo to wciąż pozostaje lekka, nie tak łatwo napisać literaturę piękną – czytywaną i popularną, a nie wzgardzoną w powszechnej czytelniczej uwadze przez jej ciężar. Najłatwiej byłoby napisać o „Liście moich zachcianek”, że książka dobrze szła, płynnie i malowniczo, a w momencie gdy Delacourt odważył się na bardzo zuchwałą kulminację, straciła impet albo pomysł na dalszą fabułę i runęła z wysokości na twardy trotuar, tam wzbudzając sporą sensację wśród przygodnych przechodniów jako coś małego zdobywającego się na tak wielki i głośny zgrzyt. Bo można zarzucić autorowi, że mając gotowe opowiadanie, całkiem solidne, postanowił je za wszelką cenę przerobić na małą powieść. Takie są pierwsze po lekturze interpretacje. Lecz co łatwe nie musi być ani dokładne, ani prawdziwe.

Może tak było w istocie, niewykluczone, jest jednak jeszcze jedna możliwość – przewrotna interpretacja. Być może Delacourt postanowił połączyć dalekie sobie żywioły i napisał minipowieść jednocześnie popularną i mającą swe miejsce w literaturze pięknej. To stronniczy punkt widzenia, sprzyjający autorowi „Pisarza rodzinnego”, ale sprawiedliwy, wykluczający okoliczności łagodzące. Spróbuję w ten ostatni sposób zinterpretować omawianą książkę.

Rozpoczynamy zgodnie z regułami realizmu magicznego – przeniesionego na grunt europejski – w niewielkim francuskim miasteczku Arras, określanym nowocześnie przez liczbę hiper- i supermarketów. Mamy tu i staroświecką pasmanterię, gdzie przędzie się historie o lamówkach, kordonkach i sutaszkach, której właścicielką, za cenę posegregowania i posprzątania ośmiu tysięcy guzików różnego gatunku, stała się Jo, czyli Jocelyn – główna bohaterka i zarazem narratorka powieści. Jest to kobieta już stateczna, po pewnych przejściach, dobiegająca pięćdziesiątki, przy tym zaradna i zapobiegliwa.

To świat, poza prowincjonalnością, definiujący się kobiecością, stabilizacją i… kompleksami. Świat zbudowany z „tak wyszło”, czyli średniości, kompromisów, ale także marzeń, upragnionych słów (zarówno wypowiedzianych, jak i tych tylko pomyślanych), a to wszystko spaja dość ryzykowne lepiszcze: kłamstwo. Dominuje tu barwa szara, czasem rozjaśniana różem – jak się wydaje – niegroźnych oszustw i skrótów. To świat nieustannych drobnych kar, bo popełniono tu mnóstwo takich samych, niewielkich zbrodni. Żyje się tu codziennie, bardziej z przyzwyczajenia niż świadomie, raczej bez wyskoków, czasem tylko pozwalając sobie na jakąś małą ekspresję wyobraźni (znakomita i obrazowa scena, gdy Jo stoi przed lustrem naga). Mężczyźni są tu mocni w gębie i słabi w uszach, za to często przyziemni, bywa, że brutalni, wymagający opieki, niezaradni, zagubieni. Dzieci – gdy tylko podrosną – uciekają w świat, byle dalej. Rodzice i krewni, są w taki lub inny sposób nieobecni. Często wraca się tu do przeszłości, lecz są to na ogół wspomnienia dość traumatyczne, w najlepszym razie dotyczące niespełnienia. Ostatecznie ucieka się w lekturę „Oblubienicy Pana”, książki o miłości, o życiu, ale przede wszystkim o radości spełnienia.

To wszystko, jak język pisarza od reklam, da się wypowiedzieć w prostych, trafnych i akuratnych zdaniach. Jest to obraz może i smutny, lecz wiarygodny, zwłaszcza charakterystyka Jocelyn przekonuje, co więcej: budzi czytelniczą sympatię. Sposobem prozy Delacourta na trywialność jest obezwładniająca szczerość, ciepła, ludzka, zwyczajna, a przez to bliska, naturalna i przekonywająca do siebie. Świetnym rozwiązaniem języka narracji jest połączenie wrażliwości i zaradności kobiety w średnim wieku. Słyszymy: świat jest zły, lecz cała siła marzeń i sztuka pięknego życia polega na tym, że czasem przestaje być takim. Dla tych chwil, dobrych i jasnych, warto się starać, choć ostatecznie nie o staranie chodzi, a o jasną stronę świata i uśmiech na twarzy (nieważne przy tym, jaką chwilę przeżywa się aktualnie).

A potem wydarza się coś, co mogłoby ten świat odmienić. Nie zdradzam szczegółów, aby nie zepsuć Państwu lektury. Dość powiedzieć, że Jocelyn dostaje jedną szansę na siedemdziesiąt milionów i… ukrywa ją w starym bucie. Ponadto robi wszystko, aby zarówno jej świadomość jak i innych tego nie odkryła. Wcale nie zmienia swego życia, boi się najwyraźniej takiego postępowania. Ostatecznie czarna rzeczywistość dopada i tę kobietę, i świat iluzji, jaki sobie wytworzyła. Krótko i kolokwialnie mówiąc: Jocelyn dostaje brutalnego kopa akurat w momencie, gdy najbardziej w swe kłamstewka uwierzyła.

Świetna kulminacja, godna dawnych mistrzów i klasyków powieści. Tu, wydawałoby się, rozpoczyna się opowieść właściwa. Ale następujące po niej wydarzenia są nikłe, jak się zdaje bez znaczenia, zupełnie nie korespondujące z tym, co Delacourt nam wcześniej opisał. Ten, przedtem kunsztownie konstruowany, portret psychologiczny głównej bohaterki pęka i jak lustro zatraca się fałszywej grze drobnych, rządzących się chaosem skrawków refleksów. Jedynym logicznym wyjaśnieniem tej psychologicznej niekonsekwencji jest uznanie tego uprzednio pokazanego świata za nieprawdziwy, bo skonstruowany na kłamstwie. Lektura „Oblubienicy Pana” nic nie dała, nie ośmieliła… Jocelyn była kobietą niespełnioną i taką już na zawsze pozostanie. Nie potrafiła ani wcześniej, ani później wziąć swego losu we własne ręce. Jej życie to właśnie taki niepocałunek, jaki miał miejsce podczas pamiętnego festynu z okazji 14 lipca przy dźwiękach „L’ete Indien” Joe Dassina. Nie bez powodu pierwsze zdanie książki brzmi: Ludzie zawsze się okłamują.

Niewesoła to interpretacja, jedyna jednak broniąca książkę, w innym przypadku byłaby to płytka opowieść o tym, że pieniądze niszczą szczęście, na której sentymentalizm żachnąłby się nawet Dickens.

Jest jeszcze jedno, Delacourt świetnie konstruuje postaci drugoplanowe. Ojciec Jo, który po wypadku funkcjonuje w temporalnych sekwencjach życiowych trwających dokładnie 6 minut i posiadających tę właściwość, że każde nowe życie jest odmienne; Bliźniaczki jeżdżące bliźniaczymi „Miniakami” (od Mini Morrisa – najbardziej na świecie kobiecego auta) i marzące o facecie, którego mogłyby dzielić, co umożliwiłoby im zarazem spełnienie i bycie razem czy postać lokaja sprawiającego wrażenie, że posiada fortunę swojego pana wraz z psycholożką zupełnie nie umiejącą wejść w sytuację podopiecznej. To wszystko sprawia, że świat prozy autora „Listy moich zachcianek”, choć niezbyt obszerny i rozległy, potrafi być pozytywnie spektakularny i kolorowy w efektowności.

Grégoire Delacourt, Lista moich zachcianek, tłum. Krzysztof Umiński, Drzewo Babel, Warszawa 2013.

Dominik Śniadek

Gregoire Delacourt, Pisarz rodzinny. Recenzja.


Pisarz-rodzinny-okladkaW życiu jak w restauracji – ważne, aby radość biesiady osłodziła gorycz rachunku

„Pisarz rodzinny” to książka o tym, jak przeżyć w świecie niechybnej zagłady. Jak ocaleć wśród hekatomby przeciwności i niczym nieuzasadnionych milionów złośliwości losu. Jak przeżyć, zachowując zarówno swój egoizm, jak i iluzję przekonania, że tak do końca nie jest się wielkim dupkiem.

Opowieść rozpoczyna się w Valenciennes, niewielkim francuskim miasteczku. W czasach szczęśliwych, dobrych, gdy świat jest bezpieczny, obliczalny, ludzie wokół przyjacielscy, a stosunki między nimi ciepłe. Główny bohater i zarazem narrator, Edouard, wówczas siedmioletni chłopiec, pisze swój pierwszy wiersz. Skłonność do rymów ma się okazać zarówno przekleństwem, jak i błogosławieństwem jego życia.  Niedługo potem pojawiają się pierwsze pęknięcia i szczeliny, które ostatecznie doprowadzą do całkowitej ruiny sielankowego świata. To proces tyleż powolny, co nieodwołalny.

Dlaczego? Bez powodu. Albo z równą winą wszystkich zainteresowanych. Dlatego, że bieg rzeczy nieuchronnie prowadzi do katastrofy. Małymi kroczkami lub wielkimi skokami. To właśnie ta świadomość boli najbardziej. Dlatego płacze się z tęsknoty za niewinnością przeszłego, dziecięcego życia.

To powieść o dorastaniu, ale to tylko część prawdy. Bo to również powieść o życiu dorosłym. Dzieciństwo jest tu punktem wyjścia, pewnym układem odniesienia, z którym później trzeba się zmierzyć. A nie jest to łatwe.

Dorastanie deprawuje. Dorastanie kazi. Dorastanie zabija.

Edouard najpierw doświadcza rozpadu małżeństwa rodziców, zaś potem sam, już jako dorosły, przegrywa na tym polu. Nigdy jednak nie przestaje szukać miłości.

Trzeba być twardym, inaczej nie można. Lecz błędem byłoby zapominanie o swojej wrażliwości. Czymś jeszcze gorszym jej całkowite wyparcie. Wrażliwość powoduje, ze jesteśmy słabi i naiwni. Lecz ostatecznie właśnie w naiwności odnajdujemy ocalenie.

Historia jest opowiedziana słowami i duszą mężczyzny. Stronnicza, nieobiektywna, ale to jest jej siłą i walorem, nie wadą i mankamentem. To obraz tego, jak i dlaczego mężczyźni kochają lub nie; dlaczego potrafią być w związku lub z tego związku uciekają. To bardzo francuski portret bardzo współczesnego faceta, który całkiem dobrze radzi sobie z rzeczywistością i jest równocześnie skazany na przegraną w życiu emocjonalnym, uczuciowym.

Kiedy człowiek wie, że kocha? Wieczorem czy rano? Kiedy jeszcze jest czas czy kiedy jest już za późno? Nie kochałem Moniki; wiedziałem to od razu. Na lekcjach filozofii przerabiałem Sartre’a. Twierdził, że miłość to przede wszystkim chęć bycia kochanym. Tak samo Gide. Nie chcę być kochanym, pisał słynny pederasta, chcę być preferowanym. Być kochanym, być preferowanym, jeden pies. Jedno tchórzostwo. Wszyscy karmimy się pragnieniem, które żywi wobec nas ta druga osoba. To nie miłość. To tylko żądza bycia pożądanym przez drugiego. Ale co począć. Nasze tchórzostwo triumfuje. Nasza przeklęta spuścizna wychodzi na wierzch.

To powieść pełna dymu nikotynowego. Tu pali każdy, i robi to nieustannie, nałogowo i mechanicznie. Bo melancholia personifikuje się w czarownie iluzorycznej i pełnej kokieterii grze dymu nikotynowego i światła dziennego. A gdy zaświeci słońce, jest w tym tyle prestidigitatorskiego piękna, że igrające w promieniach słonecznych kłębuszki i obłoczki dymu przy odrobinie dobrej woli pomylić można z nadzieją.

Grégoire-DelacourtDelacourt debiutuje tą książką, później napisał jeszcze „Listę moim zachcianek” (polska premiera w marcu 2013). Wcześniej, podobnie jak Edouard, pracował w reklamie. Język jego prozy jest przejrzysty, czytelny, lecz nie pozbawiony liryzmu, bywa ironiczny, czasem dowcipny. Zdania na ogół nie są długie, wielokrotnie złożone; to oszczędne i subtelne kreski czynione rysikiem, za to niezwykle dopracowane i dokładne. To autor na wskroś współczesny. Posługujący się kategoriami zaczerpniętymi raczej z rzeczywistości medialnej i społecznej niż z klasyków literatury. Przez to jego proza jest nam bliska, zrozumiała. To obiecujący debiut. Intuicja podpowiada rosnącą popularność Delacourta. Skąd wiem? Z tego fragmentu:

W ciągu trzech dni mój brat dostał nową pielęgniarkę, nowy pokój i nowego towarzysza. Czwartego wyskoczył przez okno. Chciał rozpostrzeć skrzydła. Nie otworzyły się. Ciało bez skrzydeł runęło w dół. Nie wydało żadnego dźwięku. Tylko dźwięk skrzydeł. Piętnaście metrów niżej rozbiło się, uderzając w kręgi szyjne przykucniętego dziecka, które przy użyciu patyczka torturowało dżdżownicę.

Książkę tłumaczył Krzysztof Umiński. Dokonał tego w sposób bardzo dobry. Ukonstytuował tamten, francuski z natury świat w języku polskim. Umożliwił zrozumienie.

W ostatnim słowie warto powiedzieć, że choć książka napisana jest z męskiej perspektywy i takąż optykę posiada, to dotyka kwestii uniwersalnych. Innymi słowy mówiąc: jeśli jesteś mężczyzną przeczytaj i zobacz, że inny facet myśli podobnie. A jeśli jesteś kobietą, przeczytaj tym bardziej – zrozumiesz swojego partnera i być może po tej lekturze jego zgorzknienie wcale nie wyda ci się li tylko zgorzknieniem…

Gregoire Delacourt, Pisarz rodzinny, tłum. Krzysztof Umiński, Wydawnictwo Drzewo Babel, Warszawa 2012.

Dominik Śniadek