John Steinbeck, Tortilla Flat. Recenzja.


Każdy ma swoje Monterey

Bardzo jest dobrze mieć przyjaciół.
Jakże samotny jest człowiek, jeśli nie ma przyjaciół,
z którymi może posiedzieć i podzielić się swoją grappą.

(Danny)

Paradoksalnie, pierwsza głośna powieść Johna Steinbecka, wielkiego społecznika i humanisty, została przyjęta dobrze, lecz… „antyspołecznie”. Szerokie grono krytyków i czytelników, choć doceniało literacką wartość „Tortilli Flat”, zarzucało pisarzowi brodzenie w stereotypach, ocierające się o rasizm uwłaczanie meksykańskim Amerykanom (czy też, jak kto woli, potomkom hiszpańskich konkwistadorów), którzy w powieści mienią się dźwięcznie jako paisanos. Dziś, znając nie tylko znaczenie i wymiar twórczości Steinbecka, traktujemy to jak niegroźną dykteryjkę, ale w 1935 r. takie opinie mogły autorowi zaszkodzić. Podjął on nawet próby publicznej obrony, na szczęście dość szybko proza zaczęła bronić się sama, a dokładając co dwa lata kolejne genialne dzieła („Myszy i ludzie” w 1937 r. oraz nagrodzone Pulitzerem „Grona gniewu” w 1939 r.), Steinbeck stał się jednym z najbardziej poczytnych i lubianych pisarzy amerykańskich.

Tortilla Flat to dzielnica miasteczka Monterey, w której mieszkają Danny, główny bohater, i jego przyjaciele. Do kalifornijskiego Monterey Steinbeck będzie wracał w swojej twórczości jeszcze wielokrotnie – w „Ulicy Nadbrzeżnej”, „Cudownym czwartku” czy w sporych fragmentach „Na wschód od Edenu”. Ten rybacki port nad Pacyfikiem to tygiel ludzi różnej orientacji społecznej, różnej maści, pochodzenia i ambicji. Spotkamy tu sprytnych właścicieli spelunek i adwokatów, zarówno „porządnych” Amerykanów, jak i ubogich, pokrzywdzonych weteranów wojennych, policjantów i złodziejaszków, ciężko harujących rybaków i obijających się całymi dniami lekkoduchów.

„Tortilla Flat” – ekranizacja Victora Fleminga z 1942 roku (w rolach głównych: John Garfield jako Danny, Spencer Tracy – Pilon, Hedy Lamarr – Dolores)

Danny i jego kompania, w skład której wchodzą same sławy (Pilon, Pablo, Pirat, Wielki Joe Portugalczyk, a nawet Jezus Maria), należą rzecz jasna do tej ostatniej grupy. I wydaje się, że jest im z tym bardzo dobrze. Życie upływa tym panom na wylegiwaniu się na słońcu, zarywaniu znudzonych panien, drobnych kradzieżach, kombinowaniu, jakby tu niewielkim kosztem zdobyć parę centów na wino, a gdy już się to uda, wydojeniu tego wina z kumplami w słoikach po konfiturach. Sprawa nie zawsze jednak jest prosta, ponieważ czasy prohibicji potrafią mocno dać w kość barwnej ekipie. Mają oni zresztą, w sporej części uzasadnione, pretensje do swojego kraju. „Siedzimy sobie tutaj (…) ze złamanymi sercami” – żartuje Pilon, na co Danny odpowiada mniej lirycznie: „…to nie poemat. Siedzimy tutaj bezdomni. Oddaliśmy nasze życie ojczyźnie, a teraz nie mamy nawet dachu nad głową”.

Nominowany do Oscara Frank Morgan w roli Pirata (z prawej)

Pretensje naszych bohaterów nie mają jednak bolesnego wymiaru – to raczej pijackie filozofowanie, podtrzymujące w ich sercach pretekst do tego, by nic nie zmieniać, ponieważ w gruncie rzeczy większości z nich podoba się takie życie. Kiedy zatem otwiera się przed nimi szansa na odziedziczenie domu, wcale nie przyjmują jej z radością i optymizmem. Niby własny dach nad głową, lecz z drugiej strony… „na twarzy Danny’ego malował się wyraz troski, jaka zawsze towarzyszy bogactwu. I już do końca życia troska ta nie zniknie. Już nigdy w życiu Danny nie będzie wybijał w mieście cudzych szyb, mając własne szyby do wybijania”.

Aby carpe diem nie było zbyt błogie i nudne, nasi przyjaciele przeżywają szereg przygód. Właściwie każdy z siedemnastu rozdziałów jest odrębnym epizodem, w którym odkrywa Steinbeck kolejne zakamarki miasteczka i przedstawia losy kolejnych bohaterów (głównych i pobocznych). Czyni to, swobodnie nawiązując do legend arturiańskich, nie tylko w konwencji (przygodowa stylistyka, charakterystyczne tytułowanie rozdziałów), ale również w warstwie symbolicznej. W „Tortilla Flat” co rusz uświadczymy bogatego folkloru, odnoszącego się do mitów i legend, w postaci skarbów zakopanych w ziemi, które świecą podczas wigilii św. Andrzeja, walki Dobra ze Złem czy Domu-Okrągłego Stołu, z którego przyjaciele wyruszają na kolejne wyprawy.

I choć im dalej w las, tym przygodowo-sowizdrzalska nuta zaczyna przybierać melancholijne filozoficzne tony, zwiastując (jednak) nieadekwatny do tej melodii koniec, to „Tortilla Flat” zawsze pozostanie przede wszystkim pięknym portretem o przyjaźni. Portretem dowcipnym, sentymentalnym i prostym, lecz przez to ponadczasowym. Bo społecznych problemów i nierówności świat nie wyzbędzie się nigdy, ale najlepszych przyjaciół poznaje się właśnie w biedzie. Steinbeck o tym wiedział, a ta książka jest także o tym, że każdy z nas ma swoje Monterey, swoją Tortilla Flat.

John Steinbeck, Tortilla Flat, przeł. Jan Zakrzewski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.

Rafał Niemczyk

John Steinbeck, Ulica Nadbrzeżna; Cudowny czwartek. Recenzja.


Małe gesty

Gdyby zorganizować i osadzić współczesną Ulicę Nadbrzeżną gdzieś w polskich realiach, miejsce Macka i spółki zająłby zastęp meneli o mniej skomplikowanych charakterach i nie tak subtelnie uduchowionych (spójrz pan w moje oczy…) i żywotnych, choć z całą pewnością o zdecydowanie bardziej sfatygowanych fizys. Zamiast towarzystwa pełnych wdzięku i gracji pań z burdelu „Pod Niedźwiedzią Flagą”, przyszłoby nam oglądać czyhające gdzieś przy szosie tirówki wyjęte z którejś z  powieści Witkowskiego, a opiekujący się nimi wykidajło byłby łysym, wytatuowanym, studwudziestokilowym trzydziestolatkiem, ze spojrzeniem nijak nie wpasowującym się w kanony literatury pięknej. Miejsce sklepikarza Lee Chonga zająłby jakiś zachodni prywaciarz. A Doktor? W tym akurat wypadku wato byłoby cofnąć się do lat 30. XX wieku, a więc dekady, w której rzeczywiście rozgrywają się wydarzenia z „Ulicy Nadbrzeżnej” („Cudowny czwartek” chronologicznie jest powojenną luźną kontynuacją tychże), a wtedy ukłoniłby nam się Profesor Wilczur z powieści Dołęgi-Mostowicza, „najsłynniejszy chirurg Warszawy swoich czasów”.

Stara ulica Nadbrzeżna (fot. MTYcounty.com)

A jednak „Ulica Nadbrzeżna” i „Cudowny czwartek” to opowieści cudownie pogodne, jakby na przekór ciężkiemu życiu bohaterów. To zdecydowanie ich największa siła. John Steinbeck, który przyzwyczaił nas do kreślenia historii pięknych, choć często melancholijnych lub smutnych, tym razem sięga po poetycki obraz niewielkiego miasteczka – z pogranicza jawy i snu, niezwykle barwnego, tętniącego życiem i pozytywną energią. Mieszkańcy tytułowej nadmorskiej ulicy kalifornijskiego Monterey to dziwni ludzie różnej maści, outsiderzy, refuzerzy, wyrzutki, lekkoduchy. Ludzie najczęściej biedni, często też zagubieni i łudzący się nierealnymi marzeniami (to jawa), ale obdarzeni szaloną wyobraźnią, wrażliwością, poczuciem humoru i lojalności.

Mieszka tu Henri, malarz konstruujący łódź z kawałków drewna, budowy której za wszelką cenę nie chce skończyć, ponieważ nie umie pływać. Do swojej łodzi-domu regularnie sprowadza za to chętne kochanki, które po jakimś czasie zawsze odchodzą (w łodzi-domu nie ma wychodka). Przyjacielem malarza jest Eric, fryzjer kolekcjonujący pierwsze wydania autorów, którzy nigdy nie mieli drugiego wydania. Gwiazdą kampanii reklamowej domu towarowego Holmana jest łyżwiarz pobijający rekord w ślizganiu się dniem i nocą na okrągłej małej platformie przymocowanej do wysokiego słupa. A każdego wieczora, w porze zmierzchu, szarą godziną spaceruje przez miasto duch starego Chińczyka, w staromodnym słomianym kapeluszu, bluzie i spodniach z niebieskiego cajgu i ciężkich buciorach. W ręku trzyma wiklinowy kosz i znika gdzieś na molo, przeciąwszy wpierw teren małej plaży. Tak gadają, a ja w to wierzę, dlatego o tym piszę. W Ulicę Nadbrzeżną trzeba uwierzyć, przekonacie się o tym.

 

„Dwa pokolenia Amerykanów wiedziały więcej o fordowskim zaworze wlotowym niż o łechtaczce, o planetarnym systemie przekładni niż o planetach w ogóle” (Ford T z 1912 roku; fot. best-cars.idols.pl)

W sposób dość trudny do wyrażenia w kilku zdaniach czuwa nad nimi Doktor – samotny rezydent Zachodniego Laboratorium Biologicznego, eksperymentator, naukowiec z namiętnością wsłuchujący się w chorały gregoriańskie. Pierwowzorem jego postaci był niejaki dr Edward Ricketts, z którym amerykański pisarz często pijał i prowadził filozoficzne rozmowy. Gdy tylko jest w stanie, Doktor leczy ciała i dusze mieszkańców Monterey, oni zaś, próbując mu się odwdzięczyć, sprowadzają na niego coraz to nowe kłopoty (celują w tym „Mack i chłopaki” pomieszkujący w baraku zwanym Pałacykiem).

To właśnie lojalność i przyjaźń, sportretowane na płótnie lokalnej społeczności, są rzeczywistymi bohaterami utworu. Akcja jest pozornie leniwa i wcale nie najważniejsza. Choć Ulicę Nadbrzeżną ciągle nawiedzają nowe problemy i niedające się uchwycić w tradycyjny sposób namiętności, a konstrukcja utworu za pomocą krótkich rozdzialików fragmentarycznie uchyla nam rąbków fabuły, najistotniejsze jest to, co można wyczytać gdzieś na marginesie, pomiędzy rozdziałami i – często nieporadnymi – rozmowami bohaterów. Dlatego nieważne, że Mack i chłopaki rozpieprzyli Doktorowi laboratorium. Ważne, że chcieli mu urządzić przyjęcie. Cieszące się niedobrą sławą „chcieć dobrze” zyskuje na Ulicy Nadbrzeżnej nieco inny wymiar. A John Steinbeck po raz kolejny udowadnia, że w życiu najbardziej liczą się małe gesty.

John Steinbeck, Ulica Nadbrzeżna; Cudowny czwartek, przeł. Adam Kaska i Krzysztof Obłucki, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.

Rafał Niemczyk

John Steinbeck, Myszy i ludzie. Recenzja


Dziurawy kapelusz bez królika w środku

Pośród księgozbiorów arcydzieł literackich istnieją uniwersalne historie, które mimo że osadzone fabularnie w konkretnym czasie i adekwatnych mu realiach, mogą zostać opowiedziane o każdej porze, w każdym zakątku świata. Takie książki cechuje pozorna prostota i zaklęty w słowach i umysłach postaci ponadczasowy przekaz, sprawiający że mogą z powodzeniem być odczytywane jako baśniowe przypowieści. Gdzieś głębiej, pod tą symboliczną powłoką ukrywają się odwieczne ludzkie konflikty, emocje, uczucia spętane złożonością bezlitosnego świata. „Myszy i ludzie” Johna Steinbecka to jedna z takich opowieści. Nie olśniewa z wierzchu filozoficzną zawiłością, bazując na pierwotnych uczuciach tkwiących w tytułowych ludziach. Zgoda. Ale kto zaprzeczy, że nie mniej ważne są w tej historii uduszone w przypływie opiekuńczego ciepła myszy?

Lata trzydzieste XX wieku, Stany Zjednoczone z okresu powszechnej migracji zarobkowej, upadły raj z piętnem wielkiego kryzysu. Po kalifornijskiej ubitej ścieżce drepcze sobie w poszukiwaniu pracy dwójka przyjaciół: zaradny i sprytny George Milton z naturą lekkoducha i głową nabitą marzeniami o własnej farmie oraz upośledzony umysłowo dobroduszny olbrzym Lennie Small, który podąża w ślad za swoim opiekunem, a żeby być bardziej ścisłym – za sielskim krajobrazem marzeń, jaki roztacza nad Lennie’m niczym parasol ochronny. Postacie dwójki życiowych wykolejeńców i wagabundów dobitnie podkreśla ich inwentarz: brzytwa, kawałek mydła, grzebień, buteleczka z tabletkami, płyn do nacierania i skórzana opaska na nadgarstek.

Lennie jest wpatrzony w George’a jak w obrazek: siada na ziemi tak samo jak George, zsuwa podobnym ruchem kapelusz na oczy, identycznie układa się do snu na piasku, z rękami pod głową. Proste gesty, symboliczne oddanie swoje losu w ręce kogoś, komu się bezgranicznie ufa i w kim pokłada się ślepą wiarę. Nieokiełznana siła Lenniego, choć pomocna przy pracy, sprawia, że obaj często wpadają w tarapaty. George i Lennie błąkają się po świecie, szukając bezpiecznej przystani i pracy, dzięki której, odkładając trochę grosza, będą mogli zacząć lepsze i niezależne życie.

W powieści nie ma fajerwerków językowych. Język Steinbecka, choć ładny i symboliczny, jest prosty jak ludzie, o których opowiada.

Farma, na którą trafiają, to smutne i ponure teatrum ludzkiej ułomności, nierówności rasowych, klasowych, dyskryminacji i braku szacunku dla kobiet. Jest tutaj jednoręki zamiatacz Candy i jego pies – oboje starzy i niepotrzebni, a swoje malutkie „getto” zamieszkuje stajenny Crooks, Murzyn z przetrąconym kręgosłupem – obcy, samotny, porzucony w gąszczu rasistowskich nastrojów. Czyta sobie książki, wypatrując kolejnych szarych zniewolonych dni. Farmą zarządza Curley – porywczy i zazdrosny syn gospodarza, bazujący na swoim cwaniactwie i bogactwie ojca. Jedyna występująca w powieści nie posiada nawet własnego imienia, jest poszukującą akceptacji i rozpaczliwie próbującą zwrócić na siebie uwagę „żoną Curleya”. Nawet Slim, wzbudzający zaufanie nadzorca pracowników, będący symbolem promyka mądrości i sprawiedliwości, nie jest w stanie odmienić toksycznej atmosfery, która zawisła nad tym pozornie „zwyczajnym” światkiem.

Of-mice-and-men-moviePosługiwanie się marzeniami jako antidotum na beznadzieję i zatracenie się w nieprzyjaznej rzeczywistości jest jednym z motywów przewodnich powieści. Warto zauważyć, że ich znaczenie nie zmienia się niezależnie od punktu widzenia. Za rojeniami George’a podąża upośledzony wielkolud, później dołącza do nich stary Candy, a nawet czarnoskóry Crooks, który jednak w końcu zostaje sprowadzony na ziemię i godzi się ze swoją niewolniczą rolą.
„Widziałem setki takich, co to chodzą od rancza do rancza z tobołkami na plecach i takimi samymi głupotami we łbach – mówi Murzyn. – Setki. Przychodzą, odchodzą, i tak w kółko, a każdemu tkwi we łbie ten cholerny kawałek ziemi. I żaden z nich za cholerę go nie będzie miał. To tak jak z niebem. Przeczytałem tu masę książek. Nikt nigdy nie trafia do nieba, nikt nie kupuje swojego kawałka ziemi.”
Marzenia są zatem z jednej strony nieskończoną energią, zdolną pobudzać do działania ludzi odartych ze złudzeń i z godności, a z drugiej strony to siła urojona i zgubna, która po wymknięciu się spod kontroli może przemienić się w złą aurę. Nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, czy króliki z opowieści George’a nie zaczną pewnego dnia mutować, przemieniając się w krwiożercze bestie z wybałuszonymi oczami, ostrymi jak brzytwa pazurami i długaśnymi uszami szukającymi miejsca na miękkiej ludzkiej szyi, by zacisnąć na niej pętlę.

Steinbeck kreśli historię bardzo pojemną, którą da się interpretować na sto różnych sposobów, rozbierać na części, analizować, podchwytywać tropy porozsiewane przez autora i podążać za śladami jego myśli w zupełnie różnych kierunkach. Mimo niewielkiej obojętności i prostoty przekazu, „Myszy i ludzi” można traktować jako swego rodzaju literacką rozprawkę, z jednej strony na temat marzeń i rojeń o lepszej przyszłości, z innej jako refleksję o samotności i rozpaczliwej potrzebie drugiego człowieka, albo też głos w sprawie moralności, która nigdy nie podlega uniwersalnym regułom – zło może być dobrem, jak i dobro może być złem, w zależności od kontekstu, w jakim się rodzi. Tropów jest więcej, ale niezależnie od tego, który z nich podchwycimy, za każdym razem mamy do czynienia z prawdami prostymi, o każdym czasie i w każdym miejscu bliskimi naszym sercom.

Steinbeck posiadał niezwykły talent do budowania nastroju. Mimo że od pierwszych stron, nie dzieje się w tej historii nic spektakularnego, to tuż pod skórą odczuwamy atmosferę grozy i napięcia, swoistą ciszę przed burzą. W jakiś magiczny, subtelny sposób, gdzieś pomiędzy wierszami, autor daje nam do zrozumienia, że już niedługo nastąpi moment przesilenia i wydarzą się rzeczy złe. Bohaterowie niczym postacie z dramatu, wchodzą na scenę, i na jednostajnym tle wnętrza robotniczego baraku wypowiadają swoje kwestie. Wychodząc, każdorazowo zostawiają po sobie złowrogą atmosferę i niepokój. Przyjdzie czas i na punkt kulminacyjny, a po nim, jak to zwykle bywa, akcja się rozwiąże, napięcie opadnie, leniwie zasunie się czerwona kurtyna. Niepokój jednak pozostanie. Chór recytujący złowieszczy komentarz już po zamknięciu książki wciąż będzie odbijał się echem w naszych uszach.

John Steinbeck, Myszy i ludzie, tłum. Zbigniew Batko, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.

 Dorota Jędrzejewska i Rafał Niemczyk

John Steinbeck, Na wschód od Edenu. Recenzja


Możesz

Pewnej nocy, nocy gorzkiej jak musztarda, nocy, która była wczorajszą, zjawiła się dobra myśl i osłodziła ciemność, kiedy odchodził dzień. I ta myśl trwała od gwiazdy wieczornej aż po Niedźwiedzicę zapóźnioną na skraju pierwszego brzasku – o której mówili mądrzejsi od nas.

Kanwą „Na wschód od Edenu” jest historia ranczerskiej rodziny Trasków, która w drugiej połowie XIX w. osiedliła się na farmie na zachodnim wybrzeżu USA, w dolinie rzeki Salinas – największej rzeki Kalifornii. Kiedy rozpoczyna się saga, Adam Trask – główny bohater spajający trzy pokolenia – dopiero ma przyjść na świat. Jego dzieciństwo, trudne relacje z ojcem i z bratem Karolem, stają się punktem wyjścia dzieła, które ukończył John Steinbeck na swoje 50-te urodziny, oddając zarazem hołd ziemi, na której się wychowywał i dorastał.

„Salinas była rzeką sezonową. Nie była wcale piękna, ale nie mieliśmy innej, więc chełpiliśmy się nią – tym, jaka jest niebezpieczna podczas wilgotnej zimy, a jaka wyschnięta w letnią suszę. Chełpić się można każdą rzeczą, jeżeli jest ona wszystkim, co mamy” – pisze na początku Steinbeck. Przez całą książkę przewijał się będzie motyw jałowej ziemi, która daje marne plony, w przeciwieństwie do miejsc, gdzie osiedlili się ludzie bogatsi albo po prostu ci, którzy mieli więcej szczęścia – dla nich los i ziemia okazały się łaskawsze.

Przedstawicielem tych, z których los nieco zadrwił był Samuel Hamilton – potomek Irlandczyków, cechujący się dobrodusznością, pracowitością, ciepłem, otwartą duszą i poczuciem humoru. To marzyciel, wytrwale topiący swoje oszczędności w patentowaniu kolejnych rewolucyjnych pomysłów, które ostatecznie i tak paliły na panewce lub zostały mu podkradzione przez ludzi bardziej „obrotnych”, czyli po naszemu nieuczciwych. „Nawet pobity może skraść odrobinę zwycięstwa, śmiejąc się z klęski” – tłumaczył Samuel, konsekwentnie realizując kolejne pomysły.

„Trzeba czegoś pożądać, żeby być nieuczciwym” – napisał Steinbeck, a Samuel Hamilton ani nie narzekał na złe fatum, ani nie pożądał cudzej ziemi („ranczo było w jego oczach jakby krewnym”) i żył tak, jakby jego najgorszy w świecie koń był najpierwszym rumakiem. Nazwał go Doksologia, „bo takie niewydarzone stworzenie zasługiwało, żeby mieć przynajmniej jedną rzecz wspaniałą” (w przypadku fajtłapowatego konia o dodatkowo złym charakterze było to imię). A jednak potrafił Samuel uderzyć w stół, kiedy było trzeba, pięknie przemówić, snuć barwne historie, wstrząsnąć swoimi przyjaciółmi, chowając się tylko przed żoną-dewotką, którą pomimo wszystkich uciążliwości kochał i ochraniał. Samuel Hamilton jest ukazany w opozycji do ludzi, którzy mając o niebo lepsze warunki rozwoju – bezrefleksyjnie je marnotrawili.

Na-wschod-od-Edenu-1Adam Trask przez długie lata był takim właśnie człowiekiem, co mogło momentami frustrować, nawet biorąc pod uwagę jego traumatyczne przeżycia z czasów dzieciństwa i tragiczną historię z żoną-diablicą. Adam wychowany wraz z bratem Karolem na farmie w Connecticut przez surowego ojca, który dzięki krętactwom i konfabulacji zrobił karierę wojskową, pozostawiając synom w spadku majątek. Z bratem łączyły go trudne relacje – to właśnie tutaj po raz pierwszy spotykamy motyw mitu Kainowego piętna. Szukający ciepłego uczucia i ojcowskiego uznania Karol, nie odnalazłszy go, wyrósł na krnąbrnego gagatka. Pomiatał Adamem i bił go, znajdując w agresji ujście dla swojej rozpaczy, a jednocześnie kochał brata i był do niego przywiązany, co okazało się, gdy ten kilka lat później wyjechał w świat. Przewrotny ojciec posłał jednak na służbę wojskową Adama, co znacząco determinuje późniejsze zdarzenia.
„Żołnierza zasypuje się upokorzeniami ażeby, gdy przyjdzie czas, nie brał zbytnio do serca tego ostatecznego upokorzenia: bezsensownej i nędznej śmierci” – tłumaczył synowi, gdy ten z całych sił bronił się przed wyjazdem. Po śmierci ojca to jednak Karol będzie skłonny zająć się rozwojem farmy i ciężką pracą, zaś Adam, dotknięty życiowym dramatem, długo nie będzie w stanie odnaleźć własnej drogi.

Kluczową rolę w powieści odgrywa narrator, który urodził się mniej więcej wtedy, kiedy bliźniacy Adama Traska, jako syn Johna Ernsta Steinbecka i Oliwii Hamilton. Był więc Samuel Hamilton dziadkiem małego Johna, który pół wieku później opisał losy swojej familii w „Na wschód od Edenu”. Cała historia ze wszystkimi ostro zarysowanymi postaciami odkrywana jest  sukcesywnie, kawałek po kawałku, dopasowując się do zmieniającej się w zawrotnym tempie amerykańskiej rzeczywistości u wrót uprzemysłowienia i kapitalizmu. Sam Steinbeck pojawia się w powieści jako mały chłopiec w kilku mniej ważnych epizodach, przyglądający się wydarzeniom zza pleców dorosłych, mając oczy i uszy szeroko otwarte – już wtedy tak na dobrą sprawę urodził się pomysł „Na wschód od Edenu”, który dojrzewał w umyśle i sercu pisarza, wychodząc na światło dzienne w 1952 roku.

John Steinbeck to klasyczny, ale bardzo wszechstronny narrator. Czule opowiada o przyrodzie kalifornijskiego wybrzeża, o jej zapachach, kolorach, ziemi i przyrodzie. Bardzo często pobudza do przemyśleń, czy to słowami bohaterów (tutaj prym wiedzie Li – sympatyczny chiński służący burzący wszelkie stereotypy; charyzmatyczny, o dużej wiedzy, którego marzeniem jest otwarcie własnej księgarni), czy też własnymi dopiskami, gdzieś na marginesie, ale zawsze odnosząc się do fundamentalnych wartości. Narrator pomiędzy snutą ze swadą opowieścią, potrafi przemienić się w nauczyciela, udzielającego lekcji historii. Opowiada o nastrojach społecznych i politycznych w ówczesnej Ameryce, o uruchamianiu starych automobili, o noszeniu „gotowych” sukien, o wojnie, w którą zaangażowano wbrew ich woli tyle młodych istnień; przywołuje we wspomnieniach postać Forda czy „Black Jacka” Pershinga. W końcowych partiach utworu dokonuje szczerego rozliczenia z mającą dopiero przybrać najkosztowniejsze szaty legendą Ameryki.

Braterska miłość Toma i Dessie czy ciepło rodzinnej farmy Hamiltonów, gdzie „ranek jest lekki jak puch”, przypomina może sentymentalną twórczość Trumana Capote’go, który we wczesnych opowiadaniach z dziecięcym uczuciem opiewał fale dzieciństwa.
Z drugiej strony mamy starcie demonicznej Kate, łajdaczki, oszustki i egoistki podporządkowującej sobie ludzi, z Adamem (sugestywna scena w burdelu), a wiele lat później także z własnymi dziećmi. Straszne to sceny, uzmysławiające jak ambiwalentne byty jest w stanie pomieścić człowiek we własnym, nawet najbardziej ciasnym otoczeniu.
„Więcej jest piękna w prawdzie, nawet jeżeli to piękno jest straszne. Bajarze spod miejskich bram przekręcają życie tak, że wydaje się słodkie trutniowi, głupcowi i człowiekowi słabemu, a to jedynie potęguje ich ułomności, nie uczy niczego, nie leczy niczego i sercu nie pozwala się wznieść” – wspominał słowa chińskiego ojca Li, tłumacząc Adamowi, dlaczego powinien ujawnić synom mroczny sekret ich rodziny.

Na-wschod-od-Edenu-James-DeanW drugiej połowie sagi na pierwszy planie pojawiają się synowie Adama: Kaleb i Aron. Aron to pozornie romantyczna dusza, chłopak o złotym sercu i dobrym usposobieniu. Jego powierzchowność prowadzi go do nadmiernego wyidealizowania świata i życia. Kal nosi w sobie skazę, która czyni go bardziej „ludzkim” i prowadzi do braku autoakceptacji. Gloryfikowany przez ojca Aron pójdzie do college’u, choć to Kal jest z bliźniaków lotniejszym umysłem. Pomiędzy nimi jest jeszcze Abra – piękna, inteligentna dziewczyna, w której obaj się kochają. Przy czym miłość Arona, właśnie dlatego, że wyidealizowana i „zakonnicza”, staje się dla Abry zbyt nienaturalna. Kontynuacja alegorii do mitu Kaina i Abla wybrzmiewa tutaj bardziej dramatycznym tonem. Gdy rozpaczliwe próby uszczknięcia skrawka ojcowskiej miłości przez Kala spalają na panewce, piętno chłopca przeradza się w gniew.

„Moim zdaniem to jest najbardziej znana historia na świecie, ponieważ jest historią każdego człowieka. Uważam ją za symboliczne dzieje duszy ludzkiej (…) Największą zmorą dziecka jest obawa, że może nie być kochane, a odtrącenie jest piekłem, którego się lęka (…) A z odtrąceniem przychodzi gniew, z gniewem jakaś zbrodnia czy zemsta, ze zbrodnią zaś wina – i oto jest historia ludzkości” – zawyrokuje Li podczas jednego z filozoficznych popołudni.

Na-wschod-od-Edenu-Kal-AbraNajważniejsze przesłanie powieści Steinbeck zawarte jest w tajemniczym hebrajskim słowie „timszel”, użytym w biblijnej opowieści o kainowym grzechu. Oznacza ono: „możesz”. „Timszel” daje ci prawo wyboru, ponieważ MOŻESZ panować nad grzechem. Przenosi odpowiedzialność z boskich wyroków i zaklęć przeznaczenia na barki człowieka. Bowiem jeżeli „możesz”, to także „możesz nie”. Steinbeck dowodzi, że zło nie jest przenoszone w genach, nie lęgnie się ani w patologicznych korzeniach rodzinnych, ani w toksycznym powietrzu, jakim niektórzy ludzie zmuszeni są oddychać. Czyni go to podobnym do Faulknera, który w powieści „Stary” ukazuje więźnia pomagającego w ewakuacji ludzi podczas najbardziej niszczycielskiej powodzi w Stanach Zjednoczonych – nad Missisipi w 1927 roku.

„Na wschód od Edenu” to przejmująca powieść o miłości i jej braku, stracie, odtrąceniu, odrzuceniu, odkrywaniu siebie, kreowaniu własnego świata. Obyczajowa saga ze świetnymi elementami dreszczowca, kryminału, a także subtelnego moralitetu. Ale przede wszystkim opowieść o walce z wewnętrznymi demonami, którym nie wystarczy raz spojrzeć w twarz, żeby je pokonać. „Nie można zrobić konia wyścigowego ze świni” – zakpi Adam w rozmowie z Samuelem. „Nie. Ale można z niej zrobić bardzo szybką świnię” – odpowie z uśmiechem dziadek Johna Steinbecka. A trzeba Wam wiedzieć, że był to bardzo mądry dziadek.

John Steinbeck, Na wschód od Edenu, przeł. Bronisław Zieliński, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.

Rafał Niemczyk

* Na motywach powieści „Na wschód od Edenu” powstały dwie produkcje filmowe. W 1955 roku premierę miał pełnometrażowy film w reżyserii Elii Kazana z nominowanym do Oscara Jamesem Deanem w roli Kala. Doskonałą kreację Kate stworzyła Jo Van Fleet, która dostała statuetkę za najlepszą rolę drugoplanową. Nominacjami uhonorowano też reżyserię oraz scenariusz (choć ten spłycono i odarto z subtelności, szczególnie w zakończeniu). W 1981 roku nakręcono 3-odcinkowy serial telewizyjny (trailer u góry), a za kamerą stanął znany jako reżyser przygód porucznika Columbo – Harvey Hart. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, ponieważ prawie 8-godzinna produkcja pozwoliła na szerszą interpretację dzieła Johna Steinbecka. Jako Kate wystąpiła, znana z popularnego „Dr Quinn”, Jane Seymour. Zarówno aktorka, jak i cały serial zostały uhonorowane Złotymi Globami, spotkał się także z ciepłym przyjęciem krytyki.