Aleksander Szełudiakow, Z plemienia Cedru.


Tajga z lotu ptaka

Co mi powiesz tajgo? Co mi powiesz lesie, gdy ucho twej ciszy powierzę? Żadnej odpowiedzi, tylko brzoza przy brzozie w czarno-białej stoi pozie. I stary cedr z sosną w parze, dalej może osika lub modrzew, i tak kilometrami, dziesięć kilometrów, sto, tysiąc… Dalej niż sięga horyzont, przez las, bagno i jezior morze, bez miary, bez urozmaiceń, z tajemnicami nie do wykrycia. Tu każdy jest gospodarzem, wszystko może, o ile zdoła przetrwać. Tylko echo odbite na wodzie, szeptem, coraz dalej i ciszej powtarza: Tyś, synku, obcy  – zrozumieć nie możesz. Powiem – nie pojmiesz, zamilknę – to się obrazisz…

Aleksandra Szełudiakowa nie zalicza się do obcych, bowiem urodził się we wsi Nikolskoje, położonej w tajdze i w niej spędził dzieciństwo, podczas którego miał dość sposobności, aby przypatrzeć się przyrodzie i ludziom mieszkającym w tej krainie; nasłuchał się również opowieści i legend Ewenków, dawnych jej posiadaczy. A że urodził się w 1928 roku, to przypadła mu rola szczególna, dorastał w czasach, gdy do dawnego dodawano nowe, wskutek czego pierwsze powoli, ale nieuchronnie odchodziło w niepamięć. Ginął stary świat ludzi długiej ścieżki, niknął w oczach naród koczowników i myśliwych, którzy strugali z drewna bożki-totemy mające zapewnić im ochronę i pomyślność podczas długich, często samotnych wypraw w tajgę. Serce jego wierne nie pozwalało uciec od tego miejsca, pracował więc w lotnictwie syberyjskim, później szukał ropy na dalekiej Północy.
W końcu zaczął opisywać świat, w którym żył. Debiutował dość późno, bo w 1964 roku, opowiadaniami.

Tajga na Syberii (fot. Anatoly V. Lozhkin)

Ostatecznie powstała powieść „Z plemienia Cedru”. Warto podkreślić: powieść radziecka, napisana przez radzieckiego człowieka w okolicznościach radzieckich, mimo to, pewnie dzięki tajdze i jej pięknie, książka broni się. Jest pewnego rodzaju bajką, opowieścią w dużej mierze o przyrodzie, ale w jeszcze większej o tych nielicznych ludziach, którzy osiedlili się tu dobrowolnie lub nie, utknęli na dobre w tej krainie pełnej lasu, zwierząt, ryb i przestrzeni tak wielkich, że aż cichych w swym bezmiarze, tworząc dziwny konglomerat; bywa, że mówiący różną mową, lecz w rzeczach naprawdę istotnych rozumiejący się bez słów.

Powieść o świecie innym, często dla nas oryginalnym, może nawet magicznym, gdzie prawda przeplata się z legendami. Budzi to literackie skojarzenie z powieścią Gabriela Garcii Marqueza „Sto lat samotności”, może dość odległe w okolicznościach, lecz jednak trafne. W obu książkach mamy odrębny i odległy świat, posiadający swoje własne reguły, dziwne i ekscentryczne rytuały, odchodzący już do historii, rzekłbyś umierający, resztkami sił zdobywający się na kilka słów, lecz w obu przypadkach, owe kilka słów jest kapitalne i godne naszej uwagi.

Akcja książki umieszczona została w niewielkiej miejscowości Ułangaj – leżącej nad rzeką Jugan, dopływem Obu, niedaleko większej Osady Niedźwiedziego Cypla, jakiś tysiąc kilometrów na północ od Tomska – oraz w tajdze otaczającej to miejsce. Nie o geografię tu chodzi, lecz trzeba podkreślić, że przy odrobinie zawziętości można Ułangaj mniej więcej odnaleźć w atlasie – mój pozwolił odnaleźć rzekę Jugan.

Tajga w Krasnojarsku (fot. http://landscape-photos.org)

Miejsce to odległe od cywilizacji, zagubione wśród lasów i bagien, do którego nie prowadzą żadne drogi, przynajmniej nie takie, jakie mamy w swoim wyobrażeniu. Tu podróżuje się rzeką, gdy niezamarznięta – łodzią, w zimie – po lodzie lub coraz częściej hydroplanem albo helikopterem. Jest to – przynajmniej dla nas – koniec świata, ale dla postaci z książki jest to jego centrum. W trakcie lektury przekonujemy się do takiego punktu widzenia, coraz dokładniej i namacalnie poznajemy tę inną rzeczywistość. Jest tu niewielki sklep, raczej magazyn, który prowadzi Sonia, zaopatrywany rzadko i w rzeczy na ogół niezbyt wykwintne; stanowi pewnego rodzaju centrum życia towarzyskiego, przynajmniej kobiet mieszkających w Ułangaju – tu się spotyka, rozmawia, komentuje i plotkuje; tu swe intrygi przeprowadza babka Andronicha. Jest niewielka szkoła, kilkanaście drewnianych chałup i na skraju osady spółdzielnia, czy raczej sowchoz hodowlany. W centrum, o ile można tak powiedzieć w kontekście tej miejscowości, jest brzeg rzeki, bez przystani, do którego cumują łodzie, to tamtędy wiedzie droga w świat. Jako czytelnicy podróżujemy między Ułangajem a tajgą, często odwiedzając Wyspę Sobolą lub inne uroczyska.

Tematem głównym książki, jakkolwiek by to patetycznie nie zabrzmiało, jest: Uroda życia, urok dobra i świat pierwotnego, bajecznego piękna przyrody.  To dość proste sprawy, można by sądzić, że oczywiste, ale – jak dobrze wiemy – często bardzo trudne do osiągnięcia. Szełudiakow jednak umiejętnie je przybliża. Językiem oszczędnym, na pewno nie egzaltowanym, może nawet nieco szorstkim i prostym, lecz tu będącym jak najbardziej na miejscu. Być może właśnie dzięki temu jego opowieść jest naturalna i trafna.

Książka posiada dwie grupy bohaterów. Pierwsza to przyroda tajgi wraz z zamieszkującymi ją zwierzętami oraz sugerowanymi przez Ewenków duchami i demonami. Świat to na wpół bajeczny i magiczny. Opisany jednak dość konkretnie, bez przesadnego liryzmu. Przez to wiarygodny i bardzo ciekawy, plastyczny i łatwy do wyobrażenia. Bezcenne to dla każdego miłośnika lasu i leśnego życia.

Druga grupa to ludzie. Odnajdujemy tu zarówno rdzennych mieszkańców tej ziemi, czyli Ewenków, zwłaszcza w osobie Jugany, o której za chwilę, ale również osiedleńców przybyłych tu z innych stron, głównie Rosjan, ale przecież i innych… Są nawet żeglujący Cyganie! Ludzie to szczerzy, bezpośredni, ujmujący swym charakterem, pełni pasji, obdarzeni namiętnościami i entuzjazmem, ale przy tym, przez życie jakie prowadzą, nauczeni dystansu do czasu, wydarzeń. Czasem – wydaje się – przerysowani w swych cechach, zbyt krystaliczni i oczywiści, jak w bajce lub legendzie. Ludzie ceniący sobie wolność, swoje zdanie, nie lękający się decydowania i odpowiedzialności za swe czyny, ale też trapieni przez dziwną chorobę, której na imię tęsknota. Autor kreśli te portrety bardzo przekonywająco, wiarygodnie i – a to też istotne – z pewnym rozmachem, swadą i polotem. Mamy więc nie tylko ludzi ciekawych, ale i wyraźnie i kolorowo pokazanych.

Archangielska Obłość (fot. makato, globtroter.pl)

Postaci jest sporo, a większość jest czytelniczo bardzo smaczna. Nie ma tu ani miejsca, ani tym bardziej sensu ich wymieniać. Nie sposób jednak nie wspomnieć o Juganie, bowiem nawet tylko dla niej warto sięgnąć po tę powieść. Jest to Ewenkijka, już na początku powieści kobieta stara, bardzo specyficzna, odważna i zdecydowana. Na ogół wie, czego chce, i równie dobrze umie odnaleźć właściwe środki do realizacji swoich celów – nieważne, że komuś postronnemu mogą one wydać się nieco ekscentryczne, istotne, że na ogół są skuteczne. Jugana jest zdecydowanie najbarwniejszą postacią „Z plemienia Cedru”, kumulującą w sobie wszelkie nadnaturalne i te zwykłe cechy Ewenków. Nie jest to jednak bohaterka spiżowa, jest bardzo ludzka, bliska przez to i wiarygodna. Sposób przedstawienia Jugany powoduje powstanie sympatii u czytelnika względem tej osoby. Siła i śmiałość kobiety przechodząca w zuchwałość jest zrównoważona jej ludzkimi słabościami, jak np. namiętne palenie fajki lub ulubienie w sączeniu winki, przez którą rozumieć należy wszelkiego rodzaju alkohol (i tak biała winka to wódka i spirytus, winka inna to krasnoprutnik, czyli wszelkiego rodzaju nalewki, wina etc.). Upór i radykalizm Jugany, niejednokrotnie dość nieprzyjemny w odbiorze, bilansują nam fragmenty satyryczne dotyczące tej postaci. Charakterystyczny jest gniew Jugany na bożka, gdy – w jej przekonaniu – z jego winy poniosła niepowodzenie na polowaniu. Po powrocie do swej chaty, zdecydowanie jak zawsze, sięgnęła po drewnianą figurkę, totem przedstawiający owego bożka, i wrzuciła go do ognia. Wyjaśniając, że stary bożek stracił siłę, nie pomógł jej w polowaniu, bo strzelba nie wypaliła, trzeba było wystrugać nowego. I tak też zrobiła. Być może w tym błahym epizodzie tkwi sedno jej charakteru. To kobieta, a jednak zawzięty miłośnik polowań, nie lubi bezczynności, mimo swojego wieku ciągnie ją do tajgi, pływa w łodzi, lata samolotem i helikopterem, choć z nazwaniem tego drugiego ma problem i skraca go do „koptera”. Jest to też postać łącząca stare z nowym, to ona pamięta i przeprowadza dawne ceremonie, jak zaślubiny pod cedrem lub składanie ofiar dla duchów i demonów jezior i bagien.

Narracja jest prowadzona w trzeciej osobie, rezultatem tego mamy narratora wszechwiedzącego, który bardzo umiejętnie przechodzi od jednego wydarzenia do drugiego, zręcznie opowiada losy różnych ludzi. W ten sposób – jak to zwykle w klasycznej powieści rosyjskiej – dostajemy opowieść o całej społeczności, ale i o czymś więcej, o tajdze, o istocie życia w niej, a jednocześnie nie mamy wrażenia sztuczności historii. Narrator jest oszczędny, można odnieść wrażenie, że często woli nie dopowiedzieć niż zbyt dużo powiedzieć, w imię zasady: lepiej niedosyt niż przejedzenie.

Mamy tu również, wspomniane wyżej, zderzenie nowego ze starym. Dziki, pierwotny, koczowniczy charakter życia w tajdze zostaje skonfrontowany z cywilizacją, a jakże, niesioną przez ludzi radzieckich. Nie wnikam głębiej w ten temat, mając na uwadze czas i okoliczności powstania książki. Wspomnę natomiast o języku obu światów. Ten pierwotny obfituje w: mokrookie chmury, syberyjskie trojki z dzwoneczkami i jamszczykiem, w czumy i leśne zaimki, gdzie mieszkają myśliwi, nodje – ogniska dające ciepło podczas biwakowania w tajdze, nawet przy sporym mrozie, czarymy – jesienne przymrozki, w miesiąc Kurcząt albo Spadających Liści, zimniki, czyli zimowe drogi, które kluczą po tajdze, omijając mokradła, szajtany – demony, karaczun – śmierć etc. A świat nowy, świat kołchoźników i poszukiwaczy ropy brzmi w słowach takich jak: wszędołaz, próbkobiorca, turbowiert, aerosanie, papierosy biełomor itd.

Oscar Wilde, w jednym ze swych bonmotów, pisał: Nie ma książek moralnych lub niemoralnych. Są książki napisane dobrze lub źle. Nic więcej. Nie będę się z nim spierał, Szełudiakow napisał swą powieść dobrze. Jest wiarygodna, działa na wyobraźnię, przybliża zarówno przyrodę tajgi, jak i życie tych, którzy tam mieszkają, a czyni to plastycznie. Tym bardziej jest to cenne, że „Z plemienia Cedru” opisuje świat, którego już nie ma. Nie jest to powieść dla wszystkich, zdecydowanie nie. Ale dla miłośników przyrody, wolności, dla tych, którzy marzą o odrobinie samotności, dla sympatyków myślistwa i leśnictwa jest to pozycja, której nie powinni przeoczyć. Po książkę powinien sięgnąć każdy, kto mógłby powiedzieć: Co mi powiesz tajgo? Co mi powiesz lesie, gdy ucho twej ciszy powierzę?

Aleksander Szełudiakow, Z plemienia Cedru, przeł. Wiesława Wojtyga-Zagórska, Książka i Wiedza, Warszawa 1978.

Dominik Śniadek