Jakub Małecki, Dżozef. Recenzja.


Istnieją rzeczy piękne

„Dżozef” Jakuba Małeckiego wzbudził moją ciekawość z kilku powodów. Autor to obiecujący pisarz młodej generacji, w zapowiedziach książki widnieje zaś „intrygujące połączenie powieści dresiarskiej i realizmu magicznego”. Ten ostatni nurt w literaturze uwielbiam, a z dresiarzami będę musiał koegzystować na jednym osiedlu pewnie jeszcze co najmniej kilka lat. Dodatkowo w 2002 roku krytyka dobrze przyjęła u nas debiutancką powieść Doroty Masłowskiej „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”, którą okrzyknięto powieści dresiarskiej klasykiem. No i co ma wspólnego z tym wszystkim głowa kozła wystająca ze ściany, groźnie łypiąca okiem z okładki?

Fabuła powieści początkowo wydaje się niezbyt skomplikowana. Oto do szpitala trafia z nosem w strzępach Grzesio Bednar (pobiło go dwóch, nomen omen, dresiarzy i ukradli mu nowiutką nokię), na pierwszy rzut oka – typowy osiedlowy ziomal. Dwudziestotrzylatek po zawodówce, bez stałej pracy, porządnego wykształcenia i perspektyw na udane życie. Mieszka z rodzicami, trenuje na siłowni (cztery-pięć w łapie), chodzi z dziewczyną, której nie za bardzo lubi, łazi z kumplami na imprezy i przeklina pod blokiem.

Grzesio nie jest jednak tak do końca typowym przedstawicielem blokerskiej beznadziei. Potrafi zgrabnie się wysłowić (być może dzięki matce, która w szkole „kazała mu czytać”), jest pogodny, choć zdaje sobie sprawę, że nie ma przed sobą świetlanej przyszłości. Potrafi współczuć, a myśli przebiegające mu przez głowę wskazują, że pod pokładami wytrenowanych mięśni kryje się całkiem wartościowa dusza.

Bednar leży na oddziale z trzema kompanami. Kurz, bo taką ksywę mu Grzesio nadał, to pięćdziesięcioletni biznesmen średniej klasy. Dorobił się na swojej firmie, ale nie na tyle, by móc cieszyć się pełnią życia. Sen z powiek spędzają mu wieczne interesy, rutyna w małżeństwie (choć żonę ponoć kocha) i syn, będący karykaturą niektórych synów polskich biznesmenów – zagoniony do pracy przy firmie ojca, bez młodzieńczej fantazji i z oponą tłuszczu kształtującą się już na brzuchu. Maruda to z kolei wieczny malkontent, jakich możemy w naszym kraju wyciągać garściami z wora czterdziestomilionowego narodu. Nie podoba mu się pogoda, jedzenie, polityka, wszystko w zasadzie. Na szczęście na początku książki opuszcza szpital, naszą historię i już do niej nie wraca.

Najważniejszym pacjentem okazuje się być jednak Czwarty – Stanisław Baryłczak. Zamknięty w sobie dziwak w starszym wieku, zaczytujący się bez reszty w prozie Josepha Conrada. Czwarty zaczyna popadać w dziwne stany hipnozy, podczas których snuje tajemniczą opowieść z lat swojego dzieciństwa. Kiedy znikają szpitalne korytarze, szyba w oknie zachodzi czarną mgłą, a ściany zaczynają się zwężać, zamykając bohaterów w klaustrofobicznym pomieszczeniu, robi się naprawdę groźnie.

Joseph-Conrad (engl.unt.edu)Jaką rolę odgrywa w powieści postać i literatura Conrada? Można dostrzec na każdym kroku fascynację autora twórczością słynnego pisarza polskiego pochodzenia. Proza Józefa Korzeniowskiego nieprzerwanie fascynuje świat od ponad wieku, łączy w sobie symbolizm z impresjonizmem, elementy romantyzmu z pozytywizmem. Conrad pisze o problemach świata poprzez pryzmat jednostki. Jego zdania potrafią zauroczyć, a Małecki uległ temu urokowi. „Jądro ciemności” czy „Lord Jim” pozostawiły trwały ślad w świadomości młodego pisarza.
I choć momentami cytaty z mistrza wydają się dołożone na siłę, kompozycja utrzymana jest w harmonii. Mogę się przyczepić do faktu, że od połowy powieści na plan dalszy schodzą wydarzenia bohaterów czasu rzeczywistego. Przewracając strony, czekamy z niecierpliwością na kontynuację historii małego Stasia Baryłczaka.

Mały Stasio wychowuje się we wsi Rabinowo, gdzieś w województwie kujawsko-pomorskim. Małecki opisuje życie na wsi z dużym wyczuciem, ze wszystkimi jej problemami (bieda, ciężka praca, alkoholizm), ale też i malowniczym folklorem. Stasio odkrywa w sobie talent do rzeźbienia w drewnie, uwalnia z niego coraz to nowe surrealistyczne stworzenia. Sztuka ta staje się dla chłopca odskocznią od szarej rzeczywistości. Pewnego dnia udaje się mu wyrzeźbić z ogromnego pnia Drewniaka – kozła, który staje się jego demonem, fatum dręczącym go przez resztę życia. Malec musi uciec z domu i trafia do Włocławka, gdzie autor wprowadza nas w ciężki we współżyciu świat powojennej Polski. Niebezpieczne to miejsce, zwłaszcza dla małego Stasia. Cała ta historia jest poruszająca, momentami wzruszająca, choć nie łzawa. Poznajemy świat oczami skrzywdzonego przez los dzieciaka, zagubionego, trapionego lękami, tęskniącego za rodzinnym ciepłem, którego zasmakował jedynie okruchów. Ta część powieści udała się Małeckiemu najlepiej. Tak jak postać kozła Drewniaka, stającego się z fantastycznego demona pełnoprawną postacią opowieści.

Pojawiają się w „Dżozefie” nazwiska Rogera Walkowiaka i Waldemara Baszanowskiego. Ten drugi, dwukrotny mistrz olimpijski w podnoszeniu ciężarów, jest nawet przez moment jednym z drugoplanowych bohaterów. Postać Walkowiaka jest jednak znana jedynie głębiej zakorzenionym miłośnikom sportu. To Francuz polskiego pochodzenia, sensacyjny zwycięzca Tour de France z 1956 roku, a więc czasów, w których rozgrywa się „włocławska” część książki. Mężczyźni spierają się przy obiedzie: „Polak to, czy nie Polak?”. Byłoby to nawiązanie do osoby samego Josepha Conrada – Józefa Korzeniowskiego, który w studiach nad literaturą figuruje jako przedstawiciel modernizmu angielskiego? To już pytanie do samego Małeckiego, ale takie smaczki są bardzo absorbujące.

Jakub-MaleckiWidać w tej twórczości pokorę i słuszne wzorce, nie ma zaś silenia się na „kopizm” i nachalnego pchania się do największego literackiego świata, „podpinania się” pod mistrzów.
Nie ma tutaj mowy o realizmie magicznym pełną gębą, a stawianie przez recenzentów prozy Małeckiego w rozliczeniu z twórczością Bułhakowa, Borgesa, Cortazara czy Marqueza, jest nieporozumieniem. Małecki to z pewnością bardzo pilny obserwator. Korzysta też z niektórych archetypów, którymi tak pięknie posługiwał się Borges. Czerpie z poetyki realizmu magicznego inspiracje i całkiem dobrze mu to wychodzi. Nie aspiruje jednak jeszcze do bycia jego reprezentantem.

„Dżozef” to bardzo dobra powieść w gawędziarskim stylu i, jak napisał Jacek Dukaj, „polemika rówieśnika z młodą polską prozą”. Historia o tym, jak sztuka może oddziaływać na człowieka. Rozprawa o początkach czytania, magii literatury i chwilach przemyśleń, które stara się wnieść do naszego życia. Bo przecież, cytując Jakuba Małeckiego, „istnieją rzeczy piękne”. Musimy tylko nauczyć się je dostrzegać i wyzwalać. Gratuluję autorowi i życzę powodzenia w pracy przy następnych książkach. Nie mam wątpliwości, że się one ukażą.

Jakub Małecki, Dżozef, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011.

Rafał Niemczyk