Lauren Beukes, Zoo City. Recenzja


Zoo_City_okladkaZa kratami miasta zwierząt

Johannesburg. Joburg. Jozi. eGoli, czyli Miejsce Złota. Zoo City. Miasto wielu imion oraz wielu twarzy. Stolica prowincji Gauteng w zagłębiu Witwatersrand. Największe miasto Republiki Południowej Afryki. Metropolia skupiająca na całym obszarze aglomeracji, jak podają nieoficjalne źródła, przeszło osiem milionów ludzi, choć wyliczenie dokładnej liczby tych, którzy koczują na przedmieściach, jest nawet w przybliżeniu niemożliwe. Miasto skrajności, wieżowców, kopalń złota, slumsów, diamentów, czarowników, przemysłu, show-biznesu. Afrykański Nowy Jork. To tutaj w 1976 roku urodziła się Lauren Beukes i, oglądając od środka życie tętniące w sercu południowoafrykańskiego kolosa, wpadła na pomysł wykreowania świata „Zoo City” – sensacyjnej intrygi w konwencji urban fantasy.

„Urban fantasy (…) to utwory, w których magia wśród kwadrofonicznego łomotu rock and rolla i ryku Harleyów wkracza do betonowo-asfaltowo-neonowej dżungli naszych miast. Magia wkracza. Wraz z nią wkraczają mieszkańcy magicznych krain. Najczęściej po to, by cholernie narozrabiać” – pisze nasz krajowy spec od literatury fantasy i jej podgatunków, Andrzej Sapkowski, autor m.in. sagi o wiedźminie i trylogii husyckiej. „Zoo City” wpisuje się w tę konwencję wręcz wzorcowo.

Johannesburg_dzielnica_biznesowaJoburg Lauren Beukes to połączenie splendoru zindustrializowanej metropolii, świata bogaczy, inwestorów, drapaczy chmur, modnych restauracji dla gwiazd tudzież gwiazdeczek popkultury z ogonem w postaci dzielnic nędzy, rozwalających się gett, przestępców, żebraków, narkomanów, wszelakiej maści kombinatorów i przekręciarzy. Wygląda to trochę tak, jakby wrzucić do jednego kotła dajmy na to Bombaj i Moskwę, porządnie zamieszać i przyprawić afrykańską egzotyką, duchami, czarną magią, piętnem przodków i potężnych czarowników-sangomów. Z przeszłością i teraźniejszością naznaczoną widmem apartheidu, gdzie podziały rasowe zastąpiły nowe podziały – społeczne i biologiczne. Bo podziały, podobnie jak świat, idą z duchem czasu i postępu.

Główna protagonistka, pełniąca jednocześnie w powieści funkcję narratorki, 32-letnia Zinzi December, na której ciąży odpowiedzialność za śmierć brata, została zanimalizowana. Wyrażając się bardziej „fachowo”, stała się aposymbiontem. Oznacza to, że jest złączona na śmierć i życie dziwną więzią ze swoim zwierzęciem, którym jest Leniwiec. Ludzie są naznaczani stygmatem animalizacji najczęściej w wyniku popełnienia poważnego przestępstwa, choć zdarzają się od tej reguły odstępstwa. Dlatego też ich status społeczny jest bardzo niski, są pogardzani i odtrącani, padają nawet słowa, iż są „gorsi od hinduskiej kasty pariasów”. Zdarza się jednak, że zanimalizowani obdarzeni są pewnymi magicznymi talentami, nazywanymi tajemniczo mashavi.

Pani Grudzień posiada zdolność tropienia zaginionych przedmiotów – jest to z jednej strony dar, dzięki któremu zarabia na życie (w międzyczasie pełniąc rolę internetowej naciągaczki); z drugiej strony to przekleństwo, które wpędzi ją w ogromne tarapaty. Czując karmę zgubionych rzeczy, dostrzega też nici, które wiążą je z właścicielami. Kiedy złamie swoją żelazną zasadę i zdecyduje się na odszukanie za pomocą mashavi zaginionej dziewczynki, jej życie nigdy już nie powróci na dawne tory.

Pierwszoosobowa narracja zastosowana przez Lauren Beukes jest wzbogacana przez mozaikę informacji rodem ze współczesnych mediów: stron i forów internetowych, e-maili, artykułów z gazet, definicji słownikowych. Z ich pomocą głębiej wnikamy w strukturę świata „Zoo City”, poznając niezwykłe mechanizmy, które nim rządzą. Język autorki jest „dostosowany” do świata powieści: nie ma w nim fajerwerków, żadnych wyszukanych metafor; styl jest informacyjno-reporterski, miejscami lekko toporny, choć wzbogacony o cięte odzywki, szorstkie, a czasem wulgarne porównania i teksty rodem z ulicy. Dla jednych będzie to wada, dla drugich zaleta. Klimatyczne są za to opisy urban-lokacji oraz nawiązania do afrykańskiej sztuki.

Johannesburg_panorama

Na tle świetnie skonstruowanego świata – molocha rodem z XXI-wiecznego kryminału noir, którego ciemne uliczki i ścieki pełne są bandziorów i barbarzyńców, nieco słabiej prezentuje się intryga. Akcja prowadzona jest dość wartko, ale pozbawiona jest rzucających na kolana zwrotów czy zaskakujących wątków prowadzonego przez Zinzi śledztwa. Bohaterowie nie posiadają złożonych portretów psychologicznych, choć będąc ofiarami patologicznego ustroju, nie są „czarno-biali”. Autorka, zgrabnie operując ich losami, zwraca za to skutecznie uwagę na problemy i tragedie, które nie przestają trapić afrykańskiego świata – nawet tego uznanego za „przereformowany” na zachodnią modłę cywilizacyjną.

„Zoo City” w 2011 roku zostało uhonorowane Arthur C. Clarke Award, a to nagroda nie byle jaka. Na podstawie powieści ma powstać także scenariusz filmowy – prawa do produkcji zostały już zakupione. Dla wielbicieli urban fantasy, a takich u nas nie brakuje, będzie to z pewnością smakowity kąsek.

Lauren Beukes, Zoo City, przeł. Katarzyna Karłowska, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2012.

Rafał Niemczyk

John Irving, Hotel New Hampshire. Recenzja


Hotel-New-Hampshire-okladkaZaszajbowani na amen

Powieści Johna Irvinga wywołują u czytelników na ogół dwie skrajne postawy: apoteozę lub zniesmaczenie. Jedni wręcz przepadają za pisarstwem tego autora, zachłannie chłonąc jego zdania, humor i wytwory wyobraźni. A drudzy całkowicie odrzucają jego estetykę i percepcję świata, jako zbyt dosadną, przesadzoną w efektowności, naiwną, może nawet infantylną. Kto choć raz czytał książkę tego autora, ten będzie wiedział, o co chodzi. Parafrazując inny przepis artystyczny: zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem jest tylko ciekawiej. Przy czym „trzęsienia ziemi” zawsze są indywidualne, osobiste i tkwią w codzienności, zaś towarzyszy im takie samo, z codzienności i zwykłych wydarzeń utkane, tsunami, które powraca falami do końca powieści.

To rodzaj pisarstwa impresjonistycznego, posługującego się bardzo jaskrawymi obrazami, często abstrakcyjnymi – w tym sensie, że choć możliwe, w realnym życiu raczej się nie pojawiają. Irving nie tworzy literatury w sposób klasyczny, europejski a już na pewno odrzuca z konsekwentną premedytacją przymiotnik piękna – za to kreuje opowieści. Nie aspiruje do form wielkich, monumentalnych, choć wykazuje mistrzowską technikę formułowania swych dykteryjek. Kwestii smaku pozostaje osąd, czy są one zbyt natarczywe i dosłowne, za bardzo sentymentalne lub zupełnie nieprawdopodobne. Sam mówi, ustami pewnej drugorzędnej postaci z „Hotelu New Hampshire” (z powołania radykalnej rewolucjonistki, z zawodu studentki anglistyki, posiadającej tak kruche i romantyczne usposobienie, że prowadzi ją to do unicestwienia): „Wiesz – mawiała Fehlgeburt – jedyny element, którym literatura amerykańska różni się od reszty literatury światowej, to jakiś taki trzpiotowaty, nielogiczny optymizm. Łączy ona znaczne wyrafinowanie techniczne z ideologiczną naiwnością.”

John_IrvingIrving to nie pisarz w klasycznym sensie tego słowa, to raczej gawędziarz albo arabski poeta wędrowny z czasów powstawania „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. Zawiera z czytelnikiem pewnego rodzaju układ. Poprzez mistrzowski sposób narracji spoufala się ze swoim odbiorcą, wciąga go do swojej powieści. Co jakiś czas znacząco puszcza do niego oko albo mówi mu, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy podobni w swych narowach, słabościach albo dziwactwach; że nie ma powodu robić oburzonej miny; że jest, jak jest i nic na to nie poradzimy. I kto nie wzdrygnie się i nie odrzuci surrealnego, czasem dosadnego lub zbyt dosłownego humoru tudzież niesmacznych okoliczności – jest już „stracony” na zawsze, co w tym wypadku oznacza „do końca powieści”. Pozostaje w paczce Irvinga i jego bohaterów.

Osią fabuły „Hotelu New Hampshire” są dzieje i perypetie (być może w odwrotnej kolejności) amerykańskiej rodziny Berry (i osób z nimi w większym lub mniejszym stopniu związanych), a także dwóch niedźwiedzi oraz psa Smutka, który natomiast zabił co najmniej dwie osoby, sam będąc już martwym.

Rodzinka Berry

Rodzina Berry jest podobna do innych amerykańskich rodzin, choć przy tym zupełnie zwariowana (jak mawiał Bob Trener – senior dziadek: „wszyscy jesteśmy zaszajbowani na amen”). Poza wspomnianym Bobem Trenerem,  tworzą ją:

– Tata Win, niepoprawny marzyciel, żyjący bardziej przyszłością niż teraźniejszością, w której realizuje swe nieco ekscentryczne pomysły; jak choćby prowadzenie hotelu w zapadłym miasteczku w budynku dawnej szkoły żeńskiej, w którym armatura łazienkowa jest przystosowana swą wysokością i wielkością dla dziewczynek w wieku przedszkolnym, a stoły i krzesła w restauracji z pewnych powodów są na stałe przyśrubowane do podłoża.

– Mama Mary (Bates z czasów panieńskich), która miała zostać porwana w małżeństwo przez przystojnego, młodego, inteligentnego itd., mającego wywieść ją jak najdalej od zapadłej amerykańskiej prowincji, tymczasem pokochała Wina, urodziła mu piątkę dzieci i, pomiędzy ogarnianiem wzburzonej przez męża rzeczywistości i wybaczaniem mu tego wzburzania rzeczywistości, wzrusza najpiękniej, najszlachetniej i najdumniej na świecie ramionami; bez wątpienia Mary najbardziej odstaje od całej rodzinki, najmniej u niej wariactwa, najmniej skłonności do ulegania sobie, swoim dziwactwom.

– Najstarszy syn Frank: nieprzystosowany, stroniący od innych nastolatek o skłonnościach homoseksualnych, który w przyszłości stanie się dorosłym i świadomym swej seksualności gejem, świetnym agentem show biznesu, a przy okazji ostoją ekonomicznych interesów rodziny.

– O rok młodsza siostra, Franny, zdecydowanie najładniejsza z postaci występujących w książce; również zdecydowanie najbardziej doświadczana z tego powodu; ale także osoba, która lubi być w centrum uwagi, nie bojąc się przy tym wziąć na siebie odpowiedzialności i podejmowania trudnych decyzji.

– John – narrator powieści: zakochany od zawsze w swojej rok starszej siostrze; by móc ją chronić, latami podnosi ciężką sztangę, co ostatecznie pozwala mu posiąść tyle siły, aby zabijać ludzi, zgniatając ich oburącz.

– Lilly: mała dziewczynka, która w pewnym momencie przestała w ogóle rosnąć, stając się karlicą; później zajęła się pisarstwem, gdyż uwierzyła, iż każde napisane słowo powoduje, że staje się większa, jednak ostatecznie wybrała inne rozwiązanie, nie „mijając zdrowo otwartego okna”.

– Najmłodszy brat Jajo: nieco przygłuchy, z tego też powodu uwielbiający ponad wszystko okrzyk „Co?” – odpowiedź na każde pytanie skierowane w jego stronę; ponadto obdarzony pewnego rodzaju melancholijnym smutkiem.

Hotel_New_Hampshire_film

Dalsza część ekipy, czyli postaci drugoplanowe

– Junior Jones – ogromny, czarnoskóry gracz futbolu amerykańskiego, który po zakończeniu kariery zamiast zapijać się w małych barach, wspominając czasy, gdy uprawiał sport, skończył prawo i zaangażował się w działalność społeczną, tworząc Czarne Ramię Sprawiedliwości.

– Freud drugi – nazwany tak dla odróżnienia od twórcy psychoanalizy, bezpośredni sprawca powstania drugiego hotelu, prestidigitator, sztukmistrz i jasnowidz, a przy okazji idealista; Żyd tak bardzo kochający Austrię, że wrócił do niej w 1938 roku, mając w nosie hitlerowskich kolesi.

– Susie: najmądrzejsza niedźwiedzica na świecie, w wolnych chwilach lesbijka i obrończyni zgwałconych kobiet.

– Radykałowie z Instytutu Wschód-Zachód – stali dzienni mieszkańcy wiedeńskiego hotelu New Hampshire, dążący za wszelką cenę do rewolucji i twórcy bomby sympatycznej.

– Prostytutki – stałe nocne mieszkanki wiedeńskiego hotelu New Hampshire, dążące za wszelką cenę do uzyskania korzyści materialnych z czynności seksualnych.

Amerykańska prowincja i Wiedeń

New-Hampshire_destination360Główne miejsca akcji są w powieści dwa: klasyczna u Irvinga amerykańska prowincja (miasteczko Dairy w stanie Main), a także Wiedeń lat pięćdziesiątych, gdzie znajdował się drugi hotel New Hampshire. Poza tym odwiedzimy Wiedeń fin-de-siecleowski, znany z mnóstwa anegdot z kręgów arystokratyczno-operowych oraz Wiedeń Mysikróla: „Jeszcze mijam zdrów otwarte okna. To stary wiedeński kawał. Był taki jeden błazen uliczny, nazywano go Mysikról: tresował gryzonie, stawiał horoskopy, potrafił udawać Napuleuna, uczył psy pierdzieć na komendę. Pewnej nocy wyskoczył z okna razem z pudłem, w którym zamknął wszystkie swoje zwierzątka. Na pudle był napis <Życie jest serio, a sztuka dla frajdy>. Podobno jego pogrzeb zamienił się w ogólne balowanie. Uliczny sztukmistrz się zabił. Przedtem nikt mu nie pomagał, ale kiedy go zabrakło, wszyscy to poczuli. Kto po jego śmierci każe psom muzykować, myszom sapać?… Trzeba wiele pracy i ogromnej sztuki, żeby żyć mniej serio…”. Kilka wątków ma miejsce w Nowym Yorku.

Trudna sztuka oswajania rzeczywistości

To, jak niemal każda książka Irvinga, powieść o dorastaniu; o trudnej sztuce oswajania rzeczywistości, o jej przystosowywaniu i adaptacji dla potrzeb własnego w jakiejś mierze zrównoważonego i harmonijnego życia, nieważne że z zewnątrz wyglądającego co najmniej ekscentrycznie. Autor po raz kolejny powtarza swoją najważniejszą prawdę: świat poznaje się i ogarnia samemu, jednak trudno pozostać w nim przy zdrowych zmysłach, nie mając przy sobie bliskich. Nawet jeśli oni są całkiem zbzikowani. W bliskości liczy się lojalność a nie normalność. Tak naprawdę to, jakimi są bliscy nam ludzie, nie ma większego znaczenia. Szczęście to bliskość, a nie racjonalność. Warunkiem szczęścia jest obłaskawienie rzeczywistości, zwłaszcza tej, z którą najczęściej mamy do czynienia. A jak to łatwiej zrobić, niż lubiąc miejsca i  kochając ludzi nas otaczających? To prosta i wydaje się oczywista recepta na życie, lecz jak wie każdy z nas, nie taka łatwa do uskutecznienia.

„<Smutek> na wierzch wypływa” z zatrważającą regularnością i konsekwencją. Wszystkich dotyczy fatum tak właściwe dla naszego świata: „(…) przecież poślizg w dół to naturalny finał wszystkich spraw bez względu na okoliczności… sęk w tym, że prędzej czy później musimy się stoczyć… Nie ma znaczenia od czego taki zjazd się zaczyna”. Jednak szczęście jest możliwe i wydarza się, jeśli tylko odrobinę się o to postaramy. Potrzebna do tego jest wyobraźnia, dystans do siebie i do spraw wokół, odrobina szaleństwa i lojalność bliskich osób, potrafiących podać nam rękę, kiedy stracimy kontakt z gruntem.

John Irving, Hotel New Hampshire, przeł. Michał Kłobukowski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001.

Dominik Śniadek

Thomas Bernhard, Kalkwerk.


Kalkwerk_okladkaI nie napiszesz ni słowa, ni linijki, sylaby

Chociaż sam Konrad określał sickingowski Kalkwerk jako jeszcze jedyne możliwe dlań miejsce, mówi Wieser, w rzeczywistości Sicking doprowadzało jego, Konrada, z wolna, a w ostatnich dwu latach, to Fro, z wprost złośliwą prędkością do zguby, w istocie miejsce to okazało się dla niego z całą pewnością jedną wielką deprymującą porażką, Wieser na swój sposób mówi zgoła patetycznie: tragedią.

Kalkwerk

Kalkwerk, stara wapniarnia, to miejsce surowe, ascetyczne, tam pokoje pozbawione sprzętów i mebli straszą pierwotną pustką. Kalkwerk to więzienie, mówi Konrad, choć zaciągnął tutaj żonę, która prześladowana na najwymyślniejsze sposoby, zależna od męża i uziemiona na wózku inwalidzkim, sama pozwoliła się tutaj zamknąć. Ich ucieczka wymagała radykalnych działań, toteż wstawili w okna kraty, drzwi pozamykali na cztery spusty, surowe ściany budynku okolili wysokopnącymi krzewami. Od samego początku wiadomo, że to tu, w Kalkwerk, Konrad zastrzeli kaleką żonę.

W architekturze Kalkwerk wszystko jest rezultatem tysiącletniego wyrachowania.

Tu żaden człowiek nie doczeka starości. A mimo to tutaj wszyscy ludzie sprawiają wrażenie starych (…) nawet dzieci (…) swoim dokuczliwym nienaturalnym zachowaniem przypominają uderzająco starych ludzi.

Jak całe otoczenie Kalkwerk jest przerdzewiałe, przegniłe, tak też wszystko, co znajduje się w okolicach Kalkwerk, jest przerdzewiałe i przegniłe.

Kalkwerk_teatr_1Małżeństwo Konradów to para ludzi wzajemnie się niecierpiących, drażliwych, lecz jednocześnie uzależnionych od siebie niczym świadomy upadku alkoholik, który nienawidzi siebie za to, że pije, ale  przed zaśnięciem spogląda na flaszkę czekającą na jego przebudzenie. Jednakże Konradowie śpią na osobnych piętrach, bo Konrad musi mieć spokój, aby pracować nad studium. Dręczy żonę, rzecz jasna w imię wyższego celu, ale nie może bez niej żyć. Ich nierozłączność przywodzi na myśl parę Beckettowską, z całym arsenałem wzajemnych złośliwych zagrywek. Konradowa nie może wybaczyć mężowi, że przywiódł ją do Kalkwerk. A przecież Konrad wie doskonale, przechodzą mu przez głowę myśli, że…

Budowle takie jak Kalkwerk bezustannie przyciągają ludzi, którymi kieruje jedynie chęć popełnienia zbrodni.

Pisze Karol Franczak w posłowiu bardzo rozlegle o Kalkwerk, nazywając go „niesamowitym mechanizmem, mózgiem, ale także więzieniem, a cisza Kalkwerk jest ciszą tylko pozornie, idylla okazuje się złudzeniem, najdrobniejsze dźwięki brzmią jak hałas, a izolacja ciała powoduje zmiany w zmysłach”.

W Sicking wszystko jest groteską, w Sicking wszystko, w co by się wejrzało, można zobaczyć jako groteskę.

Czytelnik poznaje losy Konrada z wielogłosu jego sąsiadów, odwiedzających go ludzi, nigdy nie będąc przekonanym co do prawdziwości ich relacji. Niektóre z nich się pokrywają, inne sobie przeczą – nie wiadomo, gdzie kończy się obiektywizm, a zaczyna konfabulacja. Różne są także perspektywy obserwatorów, punkty widzenia, stosunek odbiorcy do samego Konrada. Zastosowana przez Bernharda z perfekcją stylu i nieugiętą konsekwencją narracja w mowie zależnej potęguje wrażenie labiryntu zeznań, w którym pogrążają się świadkowie, pociągając za sobą coraz bardziej zafascynowanego czytelnika. Ogromna w tym zasługa dwójki tłumaczy – Ernesta Dyczka i Marka Feliksa Nowaka – którzy zjednoczywszy siły, stanęli na wysokości arcytrudnego Bernhardowego zadania.

Konrad

Geniusz. Naukowiec. Filozof. Morderca. Chory człowiek. Błazen. Potwór. Szaleniec.

On, Konrad, często myślał: żeby nie postradać zmysłów, musi się przede wszystkim wydobyć ze stanu niemal zupełnej izolacji, wytworzonej przez rodzeństwo, rodziców, krewnych, w ogóle bliźnich. Zamknięty w sobie, mógł się tylko przypatrywać, jak wszystko w rezultacie obraca się przeciwko niemu.

Thomas_BernhardKonrad jest jest jednym z „programowych” bohaterów Bernharda: outsiderem umieszczonym poza granicami społecznej konwencji, niespełnionym pseudonaukowcem lękającym się porażki, człowiekiem skonfliktowanym z otoczeniem, jednostką nade wszystko nieufną, niemającą we względnie poukładanym społeczeństwie prawa bytu.

Nie jest też miłośnikiem zwierząt, ponieważ nie jest przyjacielem ludzi, po prostu nie może być miłośnikiem zwierząt, bo sam do nich należy (…) jest zagorzałym wrogiem przyrody, oczywiście ku przerażeniu żony, a zatem zdążając do końca, jest wrogiem wszelkiego stworzenia.

Tragizm Konrada nie polega na braku akceptacji ani na osamotnieniu (pomimo wyraźnej niechęci w jego otoczeniu wciąż obserwujemy innych ludzi), ku któremu sam się zwraca wraz z postępującym szaleństwem, ale na braku sprzężenia z tymże otoczeniem. Jak zwraca uwagę Franczak, w chwili przekroczenia stanu społecznego napięcia następuje moment rozpadu człowieka i wartości. Na przykładzie schematu wychowywania Konrada przez jego rodziców, a później procesów o zniesławienie, które przy aprobacie aparatu państwowego mu wytaczano, Berhard krytykuje i wytacza przy okazji prywatną wojnę austriackiemu społeczeństwu.

W tym wychowaniu, określonym przez niego samego w końcu jako wychowanie bez skrupułów, należy się doszukiwać przyczyny, niemożności napisania studium.

Studium

Wciąż to samo studium, które mnie zajmuje, miał powiedzieć, błazenada, wie pan, błazenada, w której pokładam wszystko, czym jestem, wie pan, istotą duchowej błazenady jest to, mówi on, to Wieser, że w niej, a w niczym innym pokłada swoje życie i w niej też trzeba się unicestwić. Coś o słuchu, miał powiedzieć Konrad do radcy budowlanego, i radca budowlany to potwierdza.

Wszystkie klocki, jeden do drugiego, składają się na obraz Konradowego obłąkania. W rezultacie on, Konrad, odgradza się od świata, zamykając się na cztery spusty w Kalkwerk, starej wapniarni, i pogrąża się w niemożliwym do realizacji celu, którym staje się napisanie studium o słuchu.

Studium, które ma ktoś jedynie w głowie, a nie na papierze, w ogóle nie egzystuje, miał powiedzieć Konrad do radcy budowlanego, mówi Wieser. Napisać je, po prostu napisać, myśli nieustannie, jedyna myśl, po prostu napisać studium, usiąść i napisać studium, myśl ta całkowicie pochłania jego egzystencję, nawet nie myśl o studium, tylko myśl, żeby napisać studium; im bardziej osacza go ta myśl, tym bardziej uniemożliwia mu napisanie studium.

Kalkwerk_teatr_2Jest jednak coś gorszego niż strach przed niepowodzeniem, który sprawia, że ani jedno zdanie drążące jego chory umysł, nie może wydostać się na zewnątrz. Parafrazując Franczaka, kartka musi pozostać pusta. To świadomość własnej wyjątkowości, wybijania się ponad przeciętność, windowania własnego ego, które w rezultacie prowadzi do szaleństwa i zbrodni. Bo co, jeżeli Konrad wcale nie różni się od innych ludzi?

Kalkwerk kojarzył mu się z wilgocią, chłodem, ciemnościami, był miejscem, które nie szczędziło mu obrażeń. Już wtedy Kalkwerk jawił mu się jako teren, gdzie można się zaszyć, idealny dla jego studium.

Jeśli jego geniusz okaże się fałszem, świat jego przemieni się w zgliszcza, a on sam zostanie pozbawiony złudzeń. Dążenie do ideału, w tym wypadku do napisania studium, którego nikt wcześniej nie stworzył, doprowadza bohatera do autodestrukcji, ale jest jednocześnie azylem, bunkrem chroniącym go przed rozpadem i beznadzieją.

Idealnym społeczeństwem byłyby masy pozbawione zupełnie słuchu i mózgu, toteż społeczeństwo odstrzeliwuje wszelkie słuchy i mózgi, gdziekolwiek by się pojawiły, oto mózg, mówi się, i zostaje odstrzelony, oto słuch, mówi się, i zostaje odstrzelony.

Zupełnie odcięta od świata zewnętrznego głowa łatwiej może zapisać studium aniżeli głowa związana ze światem zewnętrznym, ze społeczeństwem.

Konrad całą winą za swoją stagnację, do pewnego stopnia nawet i słusznie, obarcza społeczeństwo i środowisko, do których mimowolnie przynależy. Trzeba tu jednak wziąć poprawkę na fakt, że Konrad, pochodzący z umiarkowanie zamożnej rodziny, wiele podróżował, odwiedzał muzea, w dużym stopniu dzięki zaangażowaniu i majętności żony, miał do czynienia ze światem kultury i sztuki, nie są mu obce ani literatura ani muzyka klasyczna. Z jednej strony staje się więc Konrad zakładnikiem systemu, do którego nie pasuje, a z drugiej zakładnikiem własnej manii wyższości, paraboli lęku i odtrącenia. Aby uniknąć jednoznaczności, środek ciężkości celowo rozkłada się na wiele składowych.

Należy przystać na okrucieństwo, czy nawet na zbrodnię przeciwko całej tak zwanej ludzkości, przeciw każdemu pojedynczemu człowiekowi, miał powiedzieć Konrad, żeby dojść do celu. W moim przypadku jest to studium, dla którego gotów jestem niewątpliwie uczynić wszystko, a to oznacza wszystko poświęcić, miał powiedzieć Konrad do Wiesera.

„Papier czyni z niesamowitości rzecz poślednią, błahostkę”

„Kalkwerk” to kolejne arcydzieło, które wyszło spod pióra Thomasa Bernharda. Kto po pierwszych stronach będzie miał jakieś wątpliwości, niechaj przeczyta scenę, w której radca budowlany wraca do Kalkwerk po taśmę mierniczą (s. 107). Powieść, a może raczej dramat w powieściowych ramach, złożona i niełatwa w odbiorze, stanowiąca dla czytającego wielopoziomowe wyzwanie. Geniusz Bernharda przejawia się w każdej kropce, w każdym powtórzeniu, w każdym przytoczeniu. Kalkwerk zawinił, miał powiedzieć Konrad do Fro, mówi Wieser.

Thomas Bernhard, Kalkwerk, przeł. Ernest Dyczek, Marek Feliks Nowak, Wydawnictwo Officyna, Łódź 2010.

Rafał Niemczyk

* Polecamy także genialną adaptację teatralną w reżyserii Krystiana Lupy. Sztuka miała premierę w 1992 roku w Starym Teatrze w Krakowie.

Etgar Keret, Nagle pukanie do drzwi. Recenzja


Nagle_pukanie_do_drzwi_okladkaLewy prosty – mocny, ale nie zawsze celny

Etgar Keret to w ostatnich latach pisarz bardzo modny. Przetłumaczony na wszystkie najważniejsze języki świata, święci sukcesy również w Polsce. „Nagle pukanie do drzwi” to siódmy zbiór opowiadań izraelskiego pisarza o polskich korzeniach, którego matka przeżyła w Polsce tragiczne dzieciństwo i wyemigrowała. Jakkolwiek trudno w twórczości Kereta wskazać nawiązania do naszych nurtów literackich, bo i trudno tego wymagać, tak polskiemu czytelnikowi mocno przypadły do gustu uniwersalizm jego opowiastek, ich prostota oraz krótka, a czasem bardzo krótka forma.

Sukces urodzonego w Ramat Gan pisarza tkwi we wzorze, na podstawie którego konstruuje większość swoich opowiadań. Są one wdzięczną syntezą absurdalnego humoru (Keret jest przez krytyków często przyrównywany do Kafki albo do Topora), momentami obracającego się wokół makabreski (postacie „pociesznych” morderców, samobójców), wyobraźni zawodowego gawędziarza, kompletnym brakiem tabu (seks, narkotyki, polityka) z rozsupływaniem codzienności (małżeńskie skoki w bok, ciche dni, kłamstwa i kłamstewka; problemy „normalnych” ludzi, którzy zamieniają się w bohaterów jakiejś dziwacznej historii), cywilizacyjnym „deus ex machina” (bo światem ludzi często rządzi zwykły przypadek) oraz kulturą popularną. Bohaterowie Kereta zmagają się ze ślepym losem i własnymi słabościami.
„Książka opowiada o kimś, kto podjął już decyzję i dlatego ma przesrane. Pozostaje mu już tylko żyć z tym wyborem” – mówi sam pisarz w jednym z wywiadów.

Backgroundem tych historii jest zazwyczaj współczesny, „normalny” Izrael, z obowiązkowym wojskiem, bombami w restauracjach, paletą uchodźców i zamachowcami-samobójcami.

Mamy więc „Lieland”, gdzie niejaki Rubi przenosi się do świata, który zamieszkują postacie z jego kłamstw. Przeczytamy „Ostatnio akurat mi staje”, w którym przyjdzie nam się zastanowić nad fundamentalnym pytaniem: czy podstawowym zadaniem ludzkości jest służenie inteligentnym psom za azyl podatkowy?. Podążymy śladem Jonatana, który wpada na pomysł chwytliwego reportażu telewizyjnego, i łazi po izraelskich domach układających się w etnograficzno-religijno-polityczno-poglądową mozaikę, zawracając ludziom głowę pytaniem o trzy ewentualne życzenia od złotej rybki, nieświadom faktu, że Rosjanin Siergiej rozwali mu łeb, stojąc na straży prawdziwej złotej rybki. Podążymy na przyjęcie-niespodziankę w towarzystwie trzech mężczyzn, przeżywających kryzys wieku średniego i poszukujących w przypadkowym domu własnej tożsamości. A gdzieś na szlaku spotkamy wreszcie srebrzystego, ale niepełnosprawnego Boga, który porusza się na wózku inwalidzkim, tłumacząc jego cholerną gramaturę słowami: „Co ty myślisz, że stworzyłem was takich, bo mi się podobało? Bo jestem jakimś zboczeńcem albo sadystą czy innym gównem, któremu przyjemność sprawia całe to cierpienie? Stworzyłem was takich, bo to jest to, co umiem. I to najlepsze, co potrafię”.

Etgar_KeretTych historii na dwustu pięćdziesięciu stronach jest prawie czterdzieści. Formułując pierwszy zarzut, trzeba niejako siłą rzeczy wskazać na nierówny poziom utworów. Wiele opowiadań Kereta to właściwie „sceny”, i choć trzeba przyznać, że izraelski pisarz potrafi przykuć uwagę, to zasada „wpadła mi do głowy jakaś scena, więc ją opiszę” na dłuższą metę staje się nieco nużąca. Paradoksalnie opowiadania-obrazy liczące po raptem kilka stron pochłaniają najwięcej czytelniczej energii i na lepsze wychodzi ich odpowiednie dawkowanie. Nie bez znaczenia jest tu zapewne przejrzysty, nieskomplikowany, użytkowy styl pisania Kereta. Prosty styl obserwatora-gawędziarza doprowadzony do perfekcji, którym doskonale się posługuje, i z którego mimo wszystko raczej nie powinien rezygnować. Porównajcie miniaturkę „Światy równoległe” z tą zatytułowaną „Apgrejd” – być może niektórzy z Was domyślą się, co chciałem przez to powiedzieć. Nijak nie przystoi również wskazywanie na elementy realizmu magicznego u Kereta, a już z całą pewnością nie jest on „singerowski”.

Krzysztof Cieślik z „Polityki” nazwał książkę Etgara Kereta „bardzo dobrą lekturą jednorazowego użytku”. Mnie z kolei „Nagle pukanie do drzwi” skojarzyło się z postacią literackiego mistrza wagi lekkiej. Boksującego z wielką fantazją i sercem do walki, energicznego, inteligentnego, świetnie posługującego się uproszczonymi technikami, dzięki którym legitymuje się on rewelacyjnym rekordem. Świetna polska szkoła boksu lat powojennych opierała się na słynnym Stammowskim lewym prostym. Lewy prosty Kereta również jest szybki, mocny i skuteczny, dzięki czemu wygrywa on kolejne pojedynki. Jednak ten lewy prosty nie zawsze jest celny i widowiskowy.

Etgar Keret, Nagle pukanie do drzwi, przeł. Agnieszka Maciejowska, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2012.

Rafał Niemczyk