Emil Hakl, Zasady śmiesznego zachowania.


Zasadniczość dojrzałości

– Jak byś scharakteryzował śmieszne zachowanie?
– Dążenie, żeby za wszelką cenę zachować powagę.
– A ten śmieszny musi coś powiedzieć, żeby się ośmieszyć?
– Właśnie nawet nie.

Zastanawiając się nad tym, czym jest śmieszność, należy niewątpliwie zachować szczególną ostrożność, żeby nie popaść w banał. Tak twierdzą mądrzy ludzie. Według nich człowiek właściwie kalkuluje swoje poczynania wyłącznie przez pryzmat powagi. Ilu jest między nami mądrych, zaradnych ludzi, którzy wiedzą, że to powinno być tak, a tamto inaczej, że życie trzeba poukładać w sposób przemyślany, by nie zaskoczyło nas więcej razy niż powinno? Jest ich trochę. Koleś z ostatniego rzędu zadaje jednak pytanie: czy życie jest dla człowieka, czy człowiek dla życia? To autsajder, więc nikt porządny nie zawraca sobie nim głowy. Właśnie napisałem wstęp, w którym za wszelką cenę (prawie) dążyłem do zachowania powagi. Aby dowieść ponad wszelką wątpliwość, iż śmieszny często nie musi nic mówić, żeby się ośmieszyć, trzeba najpierw wykonać manewr odwrotny, choć Lec pisał już wiele lat temu, że nawet w milczeniu mogą tkwić błędy językowe. Emil Hakl milczeć nie może, ponieważ jest pisarzem. Najzupełniej zasłużenie wyróżniona Nagrodą Josefa Škvoreckiego książka, nad którą się właśnie pochylam, jest przez niego samego ulubioną z całego dorobku.

Emil Hakl (fot. Karel Tuma; zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony autora: http://www.emilhakl.cz/ )

Kim jest bohater „Zasad śmiesznego zachowania”? To Honza, lat 50, alter ego autora, w zasadzie, nomen omen, sam Hakl, domorosły filozof (choć bez dyplomu), dziś pisarz, kiedyś copywriter. Uwaga, bo zdradzam sekret: w opinii otoczenia nie nadążający za uciekającym życiem!; żyjący z dnia na dzień, uparcie melancholijny i cyniczny, na dodatek od małego wykazujący skłonności do działań artystycznych (poza literaturą także szkicowanie czy fotografia). Dziwoląg i tyle, na pewno niepoważny. Honza to pisarz postrzegany przez kobiety jako niedojrzały egocentryk, szprycujący się psychotropami autsajder, pozostający w specyficznych relacjach ze swoim ojcem i unikający jak ognia stałych związków z lgnącymi do niego pokręconymi ekstrawertyczkami. „Jesteś wiecznie niezadowolony, podkurwiony, nieokreślony, nie można się do ciebie zbliżyć, nie dasz się nabrać, robisz z siebie gwiazdę, chlejesz, rżysz jak koń, w środku cały się trzęsiesz, potem bierzesz stilnox, żeby zasnąć. Chcesz tak umrzeć? Chcesz i jeszcze będziesz z tego strasznie dumny” – opisuje Honzę jedna z jego byłych partnerek. „(…) to nie ja jestem w dupie tylko ty, bo pisanie zastąpiło ci żywych ludzi” – dodaje druga, sposobem esemesowym, bo Honza często bywa nieuchwytny.

Zasadniczo książka Emila Hakla dzieli się na trzy części. W pierwszej jesteśmy świadkami spontanicznego wypadu w góry, podczas którego 50-letni Honza szybuje na paralotni. To jego debiut w przestworzach, nic więc dziwnego, że zbiera mu się na wspomnienia i swoistą wiwisekcję tożsamości. „Tu na górze jednostka nagle uświadamia sobie, jak ze wszech miar przekracza własne możliwości. Jak zwykle pierwsze skrzypce gra samowspółczucie. Poruszenie wywołane świadomością własnej małości, bo jak tu nie być dumnym z własnej małości. Jak tu się nią trochę nie pochwalić. (…) Nikt nie może być pewien, czy nie robi już tylko za najzwyklejszego błazna”. Powietrzne igraszki dosyć dosłownie oddają stan ducha Honzy – życie jest dla niego tożsame z bujaniem w obłokach, ponadto jedynie w ten sposób jest w stanie spojrzeć z dystansem na własną małość. Z góry zawsze bowiem widać więcej niż z dołu, choć z drugiej strony: z dołu widać dokładniej.

Rozległa, podniebna przestrzeń to wymarzone miejsce na monolog wewnętrzny, w trakcie którego poznajemy m.in. wiosnę ’81 i Honzę-wojaka, jego pierwszą dziewczynę (Łatę) i „patologicznie przystojnego” dowódcę kompanii o aparycji Deana Reada, czyli słynnego „Czerwonego Elvisa” (niektóre kawałki wymiatają!). Ta przeszłość, jawnie groteskowa, jest w pewnym stopniu podkładką pod teraźniejszość, ale Hakl nie czyni z niej determinantu, a jedynie składową zbioru. Jest to postawa przeciwna do tej, którą zazwyczaj wykazują nasi rodacy. Honza zdaje sobie sprawę z podobieństwa do własnego ojca, „człowieka, którego królestwo też nie było z tego świata, co oznacza, że wszystko przeputał, przepił, roztrwonił, rozdał babom, a z reszty dał się okraść”, lecz nie rozstrzyga, kto do kogo jest bardziej podobny: on do ojca czy może odwrotnie?

Emil Hakl (fot. Karel Tuma)

Przeczytałem gdzieś, że Honza to zrzęda. To nieprawda – cynik to nie zrzęda. Cynik kpi z wartości, zasad moralnych i ludzi, zrzęda najczęściej nie akceptuje swojego życia. Honza lubi swoje życie; mimo że zdaje sobie sprawę z własnej niedojrzałości, zupełnie mu ona nie przeszkadza. Czym jest pełna dojrzałość? Wpisywaniem się w schematy, odhaczaniem kolejnych etapów w życiu? Spłodzeniem syna? Wybudowaniem domu? Honza ma to, jak sam mówi, w dupie. „Nie użalam się nad sobą – mówi – Po prostu nie ma we mnie krzty altruizmu, jestem linearnie kumplowaty, kaszowaty, ulotny. Ale nie narzekam. Zawsze znajdzie się ktoś, kto wypije ze mną parę drinków i opowie, co go gryzie”. Rozglądając się po polskim podwórku, bohater Hakla przywodzi na myśl bohaterów Krzysztofa Vargi, a więc w dużym stopniu także i samych autorów, choć kontestujący rzeczywistość Varga bardziej się „spina”, trzęsie na znieczulicę kulturową, traci przez to siły. Honza opisuje czeską rzeczywistość ze złośliwością, ale bez złości, stara się z nią pogodzić – to znacząca różnica. „Patrzeć na nich ze śmiechem w duszy, co innego mi pozostaje. Przestać psioczyć. Czuć się jak u siebie. Przyjąć wspólny kod. Być jak oni (…) tu, na peryferiach, jakiekolwiek elitarne zachowanie jest nam obce. Nie pozostaje więc nic innego, jak od razu przeskoczyć kilka etapów i pogodzić się ze statusem nieciekawej kolonii bez potencjału”. Grubo. Dla wielu z nas nie do przeskoczenia.

Rozmyślania Honzy-Hakla (prawdziwe nazwisko pisarza brzmi Jan Beneš, to tak dla porządku) generują cyniczny przekrój społeczeństwa: daleko w dole (przeszłość), a później po twardym lądowaniu (teraźniejszość) – oto rozbudowane tło robiące za czeskie krzywe zwierciadło. Wrzucamy w automat 250 koron i oglądamy „urzekająco farbowane laski, gładkie rajskie ptaki po hennie, które dopuszczają do siebie wyłącznie podobnie odpicowanych samców; niedobitych środkowo czeskich rastafarian w knajpach; kelnerów z balejażowym jeżykiem na okrągłej spoconej głowie; czy inne symetryczne blondyny”.

Nasz bohater jest w pełni świadomy swojej egzystencji, nie oszukuje ludzi, nie ściemnia przed lustrem. Jego osobowość i brak zaangażowania może irytować (głównie kobiety), ale nie można zarzucić mu lanserstwa czy hipokryzji. „Szczegóły jej nie interesują, co mnie cieszy. Wyszedłbym na nieudane dziecko, rozbitka życiowego, dziecię z nieprawego łoża” – nie ma w Honzie admiralskiej dumy, ale nie ma też uległości. Samookreślenie Honzy-Hakla determinuje jego poczucie wolności. Może zatem ucieczka przed stałym związkiem nie jest opiewaną w patetycznych dziełach „ucieczką przed samym sobą”, ale naturalnym odruchem egocentrycznego samca? „Mogę w dowolnej chwili założyć nogę na szyję. Większość otaczających mnie ludzi zdycha ze zmęczenia, stresu, a ja mogę sobie kilka razy dziennie po prostu poczytać. Ta cała wolność naprawdę mnie przeraża. Mam jej w sobie tyle, że na pewno coś jest ze mną nie tak. Jestem pełen radości, zapału, siły a zarazem jestem w głębokiej dupie” – przyznaje. Największa wartość, którą Honza wyznaje, obraca się w chwilach słabości przeciwko niemu. Pieprzenie systemu staje się pewnego dnia uciążliwe, bo człowiek wyciągnięty ze społecznego kontekstu zaczyna zbyt dużo myśleć, czasami dziczeć. „Nigdy się nie ma tego, czego się chce. A jak ktoś ma, to nie docenia, bo nie wie, że ma coś, co chciałby mieć, gdyby tego nie miał, co nie?” – mówi Honza. Proste?

Emil Hakl (fot. Karel Tuma)

Emil Hakl (fot. Karel Tuma)

Drugą część książki Honza-Hakl poświęca skomplikowanym relacjom z umierającym ojcem. Śledzimy ostatnie chwile jego życia, reakcje na wieść o śmiertelnej chorobie, pobyt w szpitalu. To urzekające, ile bliskości kryje się w uczuciach dwójki z pozoru tak różnych i oddalonych od siebie ludzi. Relacjom Honzy z ojcem daleko jest do wzorowych – spotykają się raczej rzadko, ojciec ma o to nawet do Honzy pretensje. Tym, co fascynuje, jest zupełny brak patosu, podniosłości, której można by się spodziewać w nieodwracalnej przecież sytuacji. Więź pomiędzy Honzą a jego ojcem zasadza się na granicy powagi i zabawy, na ćwiczeniach pamięci w formie przypominania sobie postaci i aktorów ze starych filmów albo starych modeli samolotów, na czytaniu po dziesięć razy kryminalnych opowiadań Poego. To układ szarpany, po raz kolejny człowiek poważny zarzuci mu „niedojrzałość”, ale tkwi w nim authentic i emocjonalność o wiele bardziej wartościowa niż „hipokryzja niedzielnych obiadów”. Hakl nie stawia pomiędzy układami granicy, nie przeprowadza rachunku sumienia. Gdy później odsłuchuje utrwalone na magnetofonowej taśmie drobne gesty, pourywane frazy wspomnień, odnajduje w nich portret ojca: fragmentaryczny, ale w gruncie rzeczy bardzo podobny do siebie. Ta część książki jest przy okazji najlepszym dowodem na to, dlaczego Hakl jest nazywany mistrzem mowy niezależnej. Pisarz posiadł bowiem niebywałą lekkość układania dialogów błyskotliwych, celnych i wciągających, a jednocześnie niewymuszonych i nie rażących sztucznym ego.

Tuż przed śmiercią ojciec prosi Honzę o to, aby rozrzucił jego prochy w morzu. Niektórzy upatrują tu nawiązania to odwiecznego czeskiego marzenia (dostęp do morza), synonimu wolności, ale staruszek kochał nauki przyrodnicze, zajmował się stworami morskimi, więc może trop znów jest zupełnie prozaiczny. Z pomocą znowu przychodzą chłopaki od paralotni, Rulpo i Murgy, a cała trójka wyrusza nad Morze Czarne. Relacje Honzy ze wspomnianą dwójką również wiele mówią o nim samym. Dobrze się czuje w ich towarzystwie, ale jednocześnie ich wspólny język wielokrotnie bywa zagłuszony poprzez różnice pokoleniowe i kulturowe. Po raz kolejny widzimy, jak świat ucieka przed Honzą, a on nie próbuje go gonić. Wystarczy mu to, co ma, nie musi na siłę ścigać się i finiszować rzutem na taśmę. „Czym się różni średnio pokurwiony młodszy mężczyzna od średnio pokurwionego starszego mężczyzny? Stary nie uważa się za centrum metropolii. Zaczyna się czuć swojsko na, nie zapadłych może, ale już peryferiach” – wyjaśnia podczas jednej z rozmów z chłopakami, w której nie bierze udziału.

Trzecia część „Zasad śmiesznego zachowania” to wspomniana wyprawa nad Morze Czarne i po raz trzeci Hakl proponuje nam inną konstrukcję literacką. Ostatni rozdział przypomina reportersko-filozoficzne zacięcie, znane choćby z prozy Andrzeja Stasiuka: jest fascynacja peryferyjnym krajobrazem, przyroda, momentami podniosły język, który tonuje nieodłączny cynizm, ostra fraza. Ze złożoności tej prozy wyłania się przy okazji świetna praca, którą wykonała tłumaczka, Julia Różewicz. Sam Hakl posuwa się do nadmiernej ekspresji tylko wtedy, gdy pragnie oddać oczyszczającą atmosferę podróży, której misja określa po trosze tożsamość samego Honzy („Zaglądam sobie prosto w pysk. Okropny widok, wciąż jednak dużo lepszy, niż nie widzieć nic”). W gruncie rzeczy ta podróż nie jest jednak ucieczką a kołem, które zatacza bohater.

Jorge Luis Borges napisał kiedyś, że jeżeli wieczność istnieje, śmierć jest tylko żartem. A co jeśli żartem jest życie?

Emil Hakl, Zasady śmiesznego zachowania, przeł. Julia Różewicz, Wyd. Afera, Wrocław 2013.

Rafał Niemczyk