Marek S. Huberath, Vatran Auraio. Recenzja.


 „Chłopi” w Matcinaj Dolanie

 Opowiem Wam o świecie oddalonym lata świetlne od Ziemi. O planecie w odległej galaktyce, gdzie ratując się przed wymarciem, ludzki gatunek dotarł na pokładach żywych statków kosmicznych. Opowiem Wam o świecie, w którym inaczej mierzy się lata, miesiące i dni. Gdzie przeraźliwie mroźna pora nocelju zmusza osadników do zapadania w zimowy letarg, a medinocelj nieludzkimi upałami wygania mieszkańców doliny, by spędzali gorące i parne dni w chłodnych piwnicach. Poznajcie osadę, otoczoną z jednej strony Zatrovati Ljucav – skażonym terenem, zabijającym intruzów swoim pyłem i zatrutym powietrzem. Okoloną wysokimi górami, pradawnymi i dumnymi – w obliczu ich szczytów człowiek staje się malutki i bezbronny. Posłuchajcie o dolinie, zamieszkanej przez garstkę ludzi, którzy mutują, by uodpornić się przed zabójczymi krvymi znamami. Uważajcie na przerażające medvedy i poroki – w czasie, kiedy polują, trzeba szczelnie zabić okna i nie zapuszczać się pod żadnym pozorem poza osadę. Poznajcie lud, w którym by ocalić swój gatunek przed wymarciem, rodzice poświęcają własne życie, biorąc udział w skomplikowanym procesie prokreacji. Oddają własne życie, by komórki ojców połączyć się mogły z komórkami matek, dając początek nowemu pokoleniu.

Vatran-Auraio-4Spójrzcie w stronę gór: oto ze swojej Samotni schodzi opiekun ludu – Ajfrid, Vatran Auraio, Płomienisty Orzeł. Czerwono-zielono-złote pióra nie służą mu do latania, one chronią przed zabojczymi wirusami, mikroorganizmami i promieniowaniem. Zszedł w dolinę, by wziąć udział w radosnym święcie zbierania plonów. Później będzie musiał dopilnować vyleta – wyłowić z basenu zdrowe noworodki, a czaszki i kości ich rodziców ocalić przed zapomnieniem, układając je w specjalnie spreparowanych do tego celu trumnach. By ocalić wspomnienie. Gdy wykona zadania, jakie mu przeznaczono – powróci do Samotni. Będzie przepisywał stare księgi i notował nowe spostrzeżenia, przydatne następnym pokoleniom. Rozsypujący się papier nie przetrwa zbyt długo, Ajfrid będzie musiał się pospieszyć – prawdopodobnie nie zdąży powielić wszystkich ksiąg. Vatran Auraio nie ma do dyspozycji komputerów, by móc sporządzać kopie informacji na ich twardych dyskach.

Vatran-Auraio-1Początkowo sprawia sporo trudności „wgryzienie się” w świat wykreowany przez Marka S. Huberatha: poznanie jego reguł społecznych, tradycyjnych zachowań, nietypowej flory i fauny, specyficznej terminologii i języka (zaczerpniętych w wielkim stopniu z języków słowiańskich, głównie z serbskiego). W jednym z wywiadów autor „Gniazda światów” wyjaśnił, iż chciał, by czytelnik zaznał w książce obcego brzmienia, a nie ulegał wrażeniu, że w pozaziemskim życiu wszyscy mówią po angielsku, z różnymi jedynie akcentami. Co bardziej niecierpliwych może odrzucić sposób przedstawiania wydarzeń na odległej planecie. Huberath nie wprowadza bowiem czytelnika do egzotycznego świata małymi krokami. Wręcz przeciwnie – zostajemy wrzuceni w środek pewnego cyklu, którego tylko dokładne odwzorowanie może sprawić, że gatunek ludzki przetrwa kolejne pokolenie.

Vatran-Auraio-2To, co odróżnia prozę Huberatha od wielu współczesnych pozycji SF, jest nacisk na światotwórstwo i opis skomplikowanych relacji między bohaterami, kosztem wartkiej akcji. Ta posuwa się do przodu leniwie, ustępując pola wspaniałym opisom przyrody, barwnemu folklorowi na obcej planecie i tradycyjnych obrzędów, jakie odprawiają jej mieszkańcy, by zachować pamięć swoich przodków. Te ostatnie są tak sugestywne, że nieodparcie kojarzą się z epickim obrazem polskiej wsi w „Chłopach” Władysława Reymonta. Jacek Dukaj słusznie zauważył przy tym ważną różnicę, oto bowiem „Reymont, mówiąc współczesnym językiem, poszedł w pełną imersję, prowadząc narrację z wewnątrz tamtego świata i zarażając czytelnika chłopską mentalnością. Huberath zaś pozostaje zimnym obserwatorem zewnętrznym”. Oczywiście SF ma własną specyfikę, więc od razu pojawiło się inne porównanie: Michael Kandel konfrontuje „Vatran Auraio” z „Avatarem” Jamesa Camerona. Przy czym opiera się tutaj głównie na wizji zmutowanych roślin i zwierząt, zamieszkujących planetę. Jeśli idzie o resztę – powieść Huberatha nie ma nic wspólnego ze spłaszczoną emocjonalnie fabułą „Avatara”.

Vatran-Auraio-5Bezlitosny świat Huberatha jest przede wszystkim miejscem, gdzie poznajemy najbardziej nam bliskie ludzkie uczucia. Miłość pomiędzy kobietą, a Płomienistym Orłem nie jest egzaltowanym romansem – pełno w niej damsko-męskich rozterek, niepewności, chorobliwej zazdrości o inną kobietę, wręcz na granicy schizofrenii. Natomiast seksualność przybiera tu nieziemskie wymiary. Subtelność, magia dotyku, fascynacja mężczyzny kobiecym ciałem – wszystko takie pozbawione perwersji, wyrafinowane, ciepłe.

Huberath stawia pytanie, gdzie przebiega granica człowieczeństwa? Do czego może posunąć się ludzka wspólnota, by poradzić sobie w ekstremalnych warunkach? Na tym tle pojawia się oczywiście problem życia i śmierci. Dorośli muszą poświęcić życie, by mogły narodzić się ich dzieci. Początkowo wstrząsające sceny, stają się później czymś zupełnie zrozumiałym: poświęcenie jednostek dla przetrwania gatunku. Jest w tym mrożąca krew w żyłach surowość, ale jest i głębsza myśl, uczucie.
„Nikt nie spisał reguł, którymi się tu kierowano, bo dla wszystkich były oczywiste. Przyroda narzucała rytm życia, a złamanie reguł przetrwania oznaczałoby zagładę” – pomyśli Vatran Auraio, przepisując stare księgi.

Vatran-Auraio-6Momentami przeszkadza w odbiorze surowy język, przejawiający się głównie w sposobie prowadzenia narracji. Wydarzenia śledzimy w przeważającej większości z punktu widzenia tytułowego bohatera, długo nieświadomie podążamy wyznaczoną przez niego ścieżką. Ma to jednak swój cel, ponieważ śledząc społeczne zależności czy konflikty, odnajdujemy z czasem ukryte w bohaterach lęki i głęboko osadzone uczucia. Wielu z nich szuka objawiającej się w różnych formach akceptacji – jak kobiety, chcące czuć się piękne i dostrzegane przez mężczyzn, których jest we wspólnocie o wiele mniej. Niektórzy ulegają marazmowi, poddają się losowi, popadając w pijaństwo i odosobnienie.

Ciekawym pomysłem, którego inicjatorem był sam autor, jest wprowadzenie do książki ilustracji. Stwierdził on, że pomaga to młodszym, mniej doświadczonym czytelnikom w poruszeniu ich wyobraźni. Wspomina przy tym czasy swojej młodości czytelniczej, kiedy to ciężko było mu momentami znaleźć w myślach obraz opisywanego świata i twarze bohaterów powieści.

Vatran-Auraio-3„Vatran Auraio” Marka S. Huberatha to dzieło, w którym autor porusza problemy pojawiające się w jego poprzednich powieściach. „Jestem fizykiem i nie bardzo wierzę w podróże międzygwiezdne” – mówi przewrotnie pisarz. Dlatego w jego prozie tak dużo nas samych. Pełno w niej gorzkich scen, a mimo wszystko kiedy książka się kończy, a cykl zaczyna się na nowo – uwierzyłem w to, że jej bohaterowie dadzą sobie radę. Przezwyciężą wrogość nieznanej planety i przetrwają bez względu na okoliczności, pielęgnując to, co w życiu szczególnie ważne. Pamięć i ludzkie uczucia.

Marek S. Huberath, Vatran Auraio, ilustracje: Marta Blachura, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.

Rafał Niemczyk

Henry David Thoreau, Życie bez zasad. Recenzja.


Tylko z braku Człowieka istnieje tak wielu ludzi

Ameryka XIX wieku to czas wilderness i frontier. Okres pustkowi niepokalanych ludzką stopą, gdzie granice bezustannie przesuwały się, a kultura, język czy ustrój polityczny – nie były w nich zaklęte, jak miało to miejsce na kontynencie europejskim. Frontier to przesuwanie owej ruchomej granicy, podbijanie wilderness, osiedlanie się na nowych terenach, podążanie w kierunku zachodu, wypierając podczas tego procesu rdzenne kultury. Tam osadnicy na nowo odzyskiwali nadane przez naturę prawo własności, które w Europie było już zjawiskiem zamkniętym. Tworzyła się wtedy polityka ekspansywna Ameryki, przeradzając się ostatecznie w wojnę z sąsiednimi krajami.

W mieście Concord w stanie Massachusetts założono Klub Transcendentalistów – stowarzyszenie, któremu przewodził wybitny myśliciel, filozof, poeta i eseista: Ralph Waldo Emerson. Ojciec-założyciel myśli amerykańskiej, przedstawiciel romantyzmu w poezji. Twórca teorii self-reliance, czyli „samodzielności”, polegającej na krytyce współczesnego człowieka, przedkładającego w nierównych proporcjach życie zewnętrzne nad duchowe.

Ralph-Waldo-EmersonHenry David Thoreau to najwybitniejszy uczeń i przyjaciel Emersona. Intelektualista społeczny, filozof, ojciec pisarstwa ekologicznego. Był nazywany rzecznikiem natury w ujęciu filozoficznym. „Człowiek zna naturę tylko jako rabuś” – mawiał. Autor słynnego zbioru esejów „Walden, czyli życie w lesie”, który powstał w ramach eksperymentu społecznego podczas dwuletniego pobytu Thoreau w chacie nad jeziorem Walden.
W rozsądnym zakresie popierał obywatelskie nieposłuszeństwo. Jako zagorzały abolicjonista odmówił płacenia podatków, protestując w ten sposób przeciwko polityce rządu prowadzącego wojnę z Meksykiem i sankcjonującego niewolnictwo. Trafił przez to do więzienia. Podczas odbywania kary miał odwiedzić go Emerson i zapytać: „Dlaczego tutaj siedzisz?”, na co Thoreau odparł: „A dlaczego ty tutaj nie siedzisz?”.

„Życie bez zasad” to słynny esej, wygłoszony pierwotnie w formie prelekcji w 1854 roku. Thoreau zasłynął w nim nie tylko jako piewca uniwersalnych wartości, ale także jako znakomity stylista, co potwierdza warstwa literacka utworu. Tło eseju stanowią Stany Zjednoczone w przededniu wojny secesyjnej.

Autor krytykuje nieustanne, bezpardonowe dążenie ludzi do zarabiania pieniędzy, nie licząc się przy tym z coraz wyższymi kosztami własnymi. A przecież „zdolny i wartościowy człowiek robi wszystko, co leży w jego możliwościach, bez względu na to, czy społeczeństwo płaci mu czy nie”.
Thoreau uważa pęd do Kalifornii (nazywany u nas popularnie gorączką złota) za „największą hańbę ludzkości”. Potępia ludzi tracących ogromną część swojego życia na loterię, polegającą na przekopywaniu ziemi w poszukiwaniu złota. „Wieprz, który zapewnia sobie byt, ryjąc i przez to spulchniając ziemię, wstydziłby się takiego towarzystwa” – Thoreau nie szczędzi gorzkich słów. Dalej pisze o procederze rabowania cmentarzy nad Przesmykiem Panamskim. „Ostatnio wynaleziono nowe źródło naszej energii” – szydzi, powołując się na akt regulujący ten rodzaj kopalnictwa.

Filozof dużo mówi o zanikających ludzkich wartościach, które powinny być fundamentem budującym jednostki, tworzące później zdrowo myślące społeczeństwo. „Bezmyślność jest grabarzem całego świata” – pisze. Rozwodzi się nad tym, że podstawą powinno stać się wymagania w stosunku do samego siebie, bo „tylko z braku Człowieka istnieje tak wielu ludzi”. Nie boi się wypowiadać myśli, krytykować państwo, a w nim ludzi skrępowanych formami i szafujących wobec innych pochlebstwami, którzy nie mają w sobie za grosz niezależności. A to przecież prawda, jakakolwiek by nie była – powinna stanowić fundament człowieczeństwa; z granitowej, prymitywnej skały.

Zbiór uzupełniają dwa krótsze eseje.
„Hodowca ostryg z Wellfleet” to utwór, w którym autor opisuje własne obserwacje i impresje, jakich doznał podczas pieszych wędrówek na Przylądek Dorszy (Cape Cod) w latach 1849-1855. Thoreau odnosi się do czasów, kiedy półwysep był zamieszkiwany przez Indian – jego rdzennych mieszkańców. Dostrzega zmiany, jakie zaszły w przyrodzie ujarzmionej przez nowoprzybyłych osadników. Widzimy w Thoreau doskonałego obserwatora zarówno ludzi, jak i niecodziennych zjawisk natury.

Henry-David-Thoreau„Ostatnie dni Johna Browna” to gorzkie i mocne słowa, jakie wygłosił Henry David Thoreau ku czci bodaj najsłynniejszego przedstawiciela abolicjonizmu amerykańskiego. Brown został skazany na śmierć i powieszony za próbę zorganizowania powstania niewolników w stanie Wirginia w 1859 roku. Jego bohaterstwo pozostało w naszej świadomości także dzięki pięknemu, przejmującemu wierszowi Cypriana Kamila Norwida „Do obywatela Johna Brown”.
W swoim eseju Thoreau położył silny nacisk na głoszenie transcendentalizmu, nakładającego na każdego obywatela obowiązek indywidualnego dochodzenia prawd moralnych. John Brown ukazany jest jako wielki człowiek, którego uśmiercenie – wbrew intencjom jego oprawców – uczyniło z niego nieśmiertelny symbol walki z bestialskim łamaniem praw człowieka:
„Wydawało mi się, że ze wszystkich współczesnych ludzi tylko John Brown nie umarł. Spotykam go na każdej przechadzce. Jest bardziej żywy niż kiedykolwiek. Zyskał nieśmiertelność. Przebywa nie tylko w miasteczku North Elba czy w Kansas. Teraz już nie działa w ukryciu. Działa publicznie, w najjaśniejszym blasku światła, które płonie w tym kraju”.

Myśli H. D. Thoreau nie straciły po półtorej wieku nic ze swej wartości i aktualności. Powinny być czytane, przypominane każdemu pokoleniu. Wskazywać młodym odmienny sposób myślenia, być odskocznią od wykładów z zarządzania, marketingu, bankowości, informatyki czy administracji. Ja nie wymagam, by każdy wzorem Thoreau szedł pod prąd, burzył istniejącą fasadę świata, stając się myślicielem, wegetarianinem czy ekologiem. Wymagam za to (także od siebie) odpowiedzialności, tolerancji i choćby momentów refleksji nad tym, jak nie rozbić do reszty wrażliwości, tkwiącej głęboko w każdym człowieku. Bo dookoła wciąż może być pięknie.

Henry David Thoreau, Życie bez zasad i inne eseje, przełożyła Halina Cieplińska, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011.

Rafał Niemczyk

Woody Allen, Allen na scenie. Recenzja.


Sokrates ze złamanym nosem

Jeśli ktoś nie zna Woody’ego Allena, to musi chyba – parafrazując zwrot pani poseł Joanny Senyszyn – „mieszkać w jaskini”. Nowojorczyk kręcący od początku lat siedemdziesiątych średnio jeden film rocznie, stał się kultową postacią amerykańskiego kina. Udziela się jednak nie tylko na ekranie filmowym – pełno go w całym kulturalnym świecie. Jest wszakże Woody Allen nie tylko reżyserem, scenarzystą, aktorem i producentem, ale także muzykiem, kompozytorem (widzianym niedawno w katowickim Centrum Kultury podczas koncertu klarnetowego), publicystą, literatem i dramatopisarzem. O tym, jak sprawdza się w tej ostatniej roli, możemy przekonać się bliżej podczas seansu z książką pt. „Allen na scenie”, zawierającą pięć sztuk teatralnych Amerykanina.

Zbiór jest podzielony na trzy króciutkie dramaty oraz dwa dłuższe. W pierwszym utworze spotykamy znerwicowanego Abrahama Lincolna, sypiącego podczas ataku stresu nie do końca zabawnymi żartami („Jakiej długości powinny być ludzkie nogi? Takiej, żeby sięgały do ziemi”). Lincoln był pierwszym amerykańskim prezydentem, który padł ofiarą zamachu. Zamordowano go w 1865 roku w Teatrze Forda w Waszyngtonie, a zamachowcem okazał się pewien aktor. Allen nigdy nie dobiera bohaterów dla swoich dramatów przypadkowo.

Przez okno sypialni 57-letniego Żyda Nata Ackermana wpada Śmierć, nieomal urywając przy tym karkołomnym wyczynie rynnę. Mężczyzna nie ma jeszcze ochoty wybierać się na tamten świat – proponuje przybyszowi z zaświatów partyjkę remika, stawiając w puli „wydłużenie” swojego życia. Pojedynek rycerza ze śmiercią widzieliśmy już w „Siódmej pieczęci” Ingmara Bergmana. U szwedzkiego mistrza areną niecodziennego pojedynku była jednak szachownica – u Woody’ego Allena Śmierć rżnie na całego z Żydem w karty.

„Nad kobietami Lovborga” unosi się za to cień Borgesa. Allen wymyśla postać skandynawskiego dramaturga Jorgena Lovborga – jego imię i nazwisko wydaje się być kompilacją imion i nazwisk bohaterów dramatu „Hedda Gabler” Henrika Ibsena: Jorgena Tesmana oraz Ejlert Lovborg. Autor kontynuuje zabawę i przedstawia absurdalne scenariusze, analizując je daje zaś upust swojej nieograniczonej wyobraźni, nieodmiennie podłączonej kablem z sektorem mózgowym, odpowiedzialnym za niezbadane poczucie humoru.

Zbiór kończą dwie jednoaktówki. W jednej z nich obudzony w środku nocy mężczyzna, zostaje zmuszony do udziału w polowaniu na psychopatycznego, seryjnego mordercę. W ostatnim utworze Allen bawi się w „urabianie” sztuki starożytnej – Pisarz i Aktor, próbując wymyślić scenariusz antycznego dramatu, zostają w owym dramacie rekwizytami, o czym przekonują się boleśnie na własnej skórze („Idioto! Ty jesteś postacią fikcyjną, ona jest Żydówką – czy wiesz, jakie z tego mogą być dzieci?”).

Woody-Allen (Annie-Hall)Dramaty Allena w gruncie rzeczy często przypominają jego filmy, napędzane lokomotywą surrealistycznego, absurdalnego humoru. Gra, w którą słynny nowojorczyk wciąga odbiorcę, jest jednak grą wyrafinowaną – każda satyra ma tutaj swój cel i często przejaskrawione uzasadnienie.
Nie jest Allen bezmyślnym kabarecistą nowego pokolenia, rozśmieszającym publiczność głupimi minami i skeczami rodem z tanich polskich komedii, gdzie swoje marne role odgrywają głównie celebryci. Nie stara się drwić na siłę, ciągnąc wózek z dwuznacznymi tekstami i nic nie znaczącymi dialogami. U Allena – to, co zdaje się być z kosmosu, właśnie wśród przeciętnych ludzi staje się znaczące najbardziej. Obsesje i społeczne lęki przenosi on na obszary bezpardonowego humoru – nie trywialnego jednak, ale inteligentnego i wbrew pozorom w charakterystyczny sposób wysublimowanego.

„Tak naprawdę życie jest zaledwie sumą wzajemnie uwarunkowanych faktów, kroniką przypadkowych spotkań, fuksów, losowych zdarzeń, w których przejawia się jedynie ich własna bezcelowość” – pisze w „Trylogii nowojorskiej” Paul Auster, uosabiając tytułową metropolię z biblijną Wieżą Babel. Anonimowy, nieuporządkowany twór, początkowo odrażający – daje się jednak okiełznać, bo wymaga tego życie.
Woody Allen w jednej ze scen dramatu „Bóg” rozstrzyga sprawę tak:

CHÓR: Oto cały Nowy Jork. Daj im pieniądze, a oni cię jeszcze zadźgają.
DIABETES: Nowy Jork? Tak jest wszędzie. Spacerowaliśmy sobie z Sokratesem po śródmieściu Aten, gdy wtem zza Akropolu wypada dwóch młodzieńców ze Sparty i żądają całych naszych pieniędzy.
KOBIETA: I co się stało?
DIABETES: Posługując się najprostszą logiką, Sokrates udowodnił im z łatwością, że zło jest po prostu nieznajomością prawdy.
KOBIETA: No i co?
DIABETES: I złamali mu nos.

Woody Allen, Allen na scenie, tłum. Bogdan Baran, Piotr W. Cholewa i Jacek Łaszcz, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011.

Rafał Niemczyk

Funky Koval, Bez oddechu, t. 1. Recenzja.


Kosmiczna kariera Funky Kovala

Jest rok 2011. Zawadiacki, kosmiczny detektyw ponownie rozprawia się ze złem, zuchwale walcząc w imię wolności. Nie opuszcza go przy tym szczęście i poczucie humoru. Nie opuszczają go także roznamiętnione spojrzenia pięknych kobiet. W Hollywood kręci się filmowa wersja przygód Funky Kovala, a w Polsce – Wydawnictwo Prószyński i S-ka postanowiło wznowić czterotomową serię tegoż właśnie komiksu.

Kiedy Funky został powołany do życia, za oknami szarych domów trwał smutny rok 1982 – rok stanu wojennego. Historia autorstwa Bogusława Polcha, Macieja Parowskiego i Jacka Rodka, drukowana była regularnie na łamach „Fantastyki” w czterostronicowych odcinkach. Początkowo kolejne epizody miały stanowić odrębne, zamknięte opowieści. Szybko jednak fabuła ewoluowała na korzyść ciągłej intrygi, rozwijanej z odcinka na odcinek w doprawdy zawrotnym tempie. Dodatkowo do komiksowej rzeczywistości, mimo że wizualnie na wskroś kosmicznej i nierealnej, wkradło się brutalne życie.

Funky-Koval-Bez-oddechu-1Dzisiaj, trzydzieści lat od debiutu Funky’ego, starzy wyjadacze miłujący się w fantastyce, prawdopodobnie z przyjemnością i z nostalgią odświeżą dla siebie historię krnąbrnego detektywa. Michał Cetnarowski jeszcze nie tak dawno pisał na łamach „Nowej Fantastyki”: „Póki co, choć od narodzin komandora Kovala minęła więcej niż jedna popkulturowa epoka, trzyma się on nadspodziewanie dobrze, zarówno na kartach opracowań zajmujących się historią komiksu, jak i – co chyba ważniejsze – w sercach czytelników.” To prawda. Nurtującym jest jednak pytanie – jak wyglądać będzie odbiór przygód Kovala przez młode pokolenie miłośników komiksu? Jak odczytają jego kosmiczne wojaże czytelnicy, którym w 1982 roku detektyw nie rozświetlał ponurego świata, gdyż na tym świecie ich jeszcze nie było?

Od strony technicznej „Funky Koval” dzielnie przetrwał próbę czasu. Trio twórców już wtedy wykazało się doskonałym wyczuciem komiksu, jego znajomością i obyciem z nim. Umiejętne, zróżnicowane kadrowanie, zrozumiała narracja, pieszczotliwie dopracowany świat odległych planet, barwność postaci i rekwizytów – to cechy „Kovala”, które w żaden sposób nie odstają poziomem od komiksu współczesnego, a niejednokrotnie mogą go nim przewyższyć. „Funky’ego” ogląda się przyjemnie. Otwiera on przed nami szalony, ekspresywny świat. Charyzmatyczna postać głównego bohatera, beztroskiego wojownika o dobro sprawy, pociąga, wzbudza sympatię i zaufanie. Piękne kobiety i ich jędrne kształty umilają wzrokowy odbiór opowieści. „Funky” dopiero na poziomie treści może sprawiać nieco problemów.

Funky-Koval-Bez-oddechu-2Fabuła jest bowiem imponująco zagęszczona. Scenarzyści na każdej stronie skondensowali ogromną ilość treści. Nie unikali aluzji i niedopowiedzeń, przez co lektura ta wymaga czytelniczego wysiłku i poświęcenia. Odbiorca musi czytać uważnie, samodzielnie wypełniać miejsca puste,  dopowiadać sensy i  odkrywać je niczym detektyw. Przy płytkim spojrzeniu na „Funky’ego”, bez wątpienia jego urok zanika. Mimo że pełna wybuchów i zwrotów akcji przygoda fascynuje już ze względu na swoje zabójcze tempo i ekspresję świata – to bez odpowiedniego jej rozszyfrowania może wydawać się pozbawiona rytmu i niepoukładana. „Funky” jest dogłębnie upolityczniony. Kpi z komunistycznego reżimu, prześwietla knowania skorumpowanych władz, polityków, biznesmenów. Pod kamuflażem przygód kosmicznego superbohatera, mówi wiele o ówczesnej rzeczywistości. Warto zwielokrotniać jego lekturę, by nic nam nie umknęło.

„Bez oddechu” faktycznie – nie pozostawia miejsca na wytchnienie ani bohaterom tomu, ani ich czytelnikom. Na jego łamach Koval zdobywa licencję komicznego detektywa Agencji Universs, po czym odbija przepiękną Lilly – Miss Uniwersum 2082 – z rąk groźnej sekty Temporytsów, posiadaczy „windy czasu”, rozpracowuje dotykającą cały ziemski świat intrygę dziwaczej rasy drolli, walczy z samym sobą, kierowany przez nadajnik paraliżujący własne superego – i  ufff… Bierze jeszcze udział w innych akcjach – mniejszych i większych. Czaruje przy tym nieskrępowanym urokiem osobistym, skłania do wysiłku intelektualnego i przypomina o trudnych czasach Polski lat osiemdziesiątych. Brzmi naprawdę imponująco. Nic dziwnego, bo „Funky Koval” do dziś jest imponującym osiągnięciem polskiej kultury.

Bogusław Polch, Maciej Parowski, Jacek Rodek: Funky Koval – bez oddechu, t. 1, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.

Dorota Jędrzejewska

Haruki Murakami, 1Q84, tom 2. Recenzja.


Jak księżyc na niebie

Stara niepisana prawda literacka głosi, że w przypadku trylogii – najtrudniejsze do stworzenia są drugie tomy. Zaznaczmy od razu, że książka w dalszym ciągu pozostawia niedosyt – choć ma miejsce wiele intrygujących wydarzeń, nic nie jest wyjaśnione do końca. Wszystkie tajemnice przyjdzie nam poznać dopiero podczas lektury ostatniego tomu. No ale czy można się było spodziewać czegoś innego? Raczej nie – „klątwa środkowego tomu” jest bezlitosna.

Konstrukcja powieści nie uległa żadnej zmianie: w dalszym ciągu losy bohaterów poznajemy naprzemiennie – jeden rozdział poświęcony Aomame, a następny Tengo. „1Q84” ewoluuje momentami w kierunku rasowego thrillera, mocno trzymając czytelnika w kleszczach napięcia. Atmosfera zagęszcza się, nieuchronnie wieszcząc katastrofę. Biją pioruny, wiatr uderza w szyby, a dwa księżyce spoglądają ponuro na to, co się dzieje. A dzieje się różnie.

Aomame dostaje ostatnie zlecenie w swojej „karierze” zawodowej morderczyni. Ma odebrać życie budzącemu grozę liderowi Sakigake i zniknąć na zawsze, zmieniając przedtem tożsamość. Zanim do tego dojdzie, kobieta przejdzie swoisty „kurs” z filozofii – poczynając od Junga, poprzez wątki z teorii Nietzschego, a na antropologicznych rozważaniach sir Jamesa G. Frazera kończąc.

Zagubiony Tengo zostaje coraz bardziej wplątany w aferę, związaną z ukazaniem się powieści Fukaeri „Powietrzna poczwarka”. Przy okazji odkrywa dręczące go sekrety przeszłości, odwiedzając w domu opieki ojca, cierpiącego na starczą demencję.

Dwa niezależne istnienia są jednak połączone nostalgicznym wydarzeniem sprzed dwudziestu lat, kiedy jako dziesięcioletnia dziewczynka Aomame ścisnęła w szkolnej klasie dłoń Tengo. Nieskażone dorosłością uczucie, jakie ich wtedy połączyło, zakorzeniło się w najgłębszych zakamarkach podświadomości. Jest teraz niewidocznym magnesem, przyciągającym ich do siebie, mimo że pozornie każde z nich żyje własnym, jakże różnym od siebie, życiem. Znamy już ten motyw z wcześniejszych powieści japońskiego pisarza. Nie można oprzeć się odczuciu, że para bohaterów Murakamiego pod wieloma względami przypomina też Florentino i Ferminę z „romansu wszechczasów” – „Miłości w czasach zarazy”. Podobnie jak kochankowie Marqueza, Aomame i Tengo, zanim się spotkają, muszą przebyć pełną wybojów drogę. Autor zrobiłby nam nie lada psikusa, gdyby się okazało, że ich uczucie na wieki pozostanie platoniczne. Przyznacie jednak, że mało kto w to wierzy.

 

Jako że Murakami ma w Polsce tak wielu zagorzałych miłośników, dołożę teraz do ich ulubionej potrawy łyżkę dziegciu. Drugi tom „1Q84” mógłby być na przykład o sto stron krótszy. O ile do połowy książki akcja posuwa się naprzód, częstując nas coraz to nowymi wątkami, tak później wkradają się zbędne, nawet kilkunastostronicowe przerywniki. Po raz wtóry pojawiają się wspomnienia z dzieciństwa Tengo, które wnoszą do całości niewiele nowego – a znamy je dobrze już z pierwszego tomu. Nużą czasem zbyt rozwlekłe opisy prozaicznych czynności; śledząc choćby dokładnie wyczyny Tengo przy garnkach, można by spokojnie zrobić z tego japoński dodatek do rodzimej książki kucharskiej. Murakami, znany z tego, że w subtelny, nienarzucający się sposób, potrafi opisywać sceny seksualne – tym razem lekko przesadził w pokazie swojej bezpruderyjności. Zdaję sobie sprawę, że spełniają one w powieści ważną (i odważną) rolę. Lecz scen tych jest sporo, a momentami stają się zbyt dosadne, tracąc przez to wiele ze swojej delikatności. Japończyk przy końcu posuwa się też do zabiegu stworzenia „książki w książce” – poznajemy dzięki temu nikczemnych Little People, ale cena tego jest znacząca. „Powietrzna poczwarka”, stając się „otwartą księgą”, przestaje ujmować swoją niesamowitą tajemniczością.

Haruki Murakami jest pomimo tego nietuzinkowym pisarzem. Potrafi znienacka trzasnąć fantastycznym porównaniem, oryginalną metaforą, wyrazistym opisem, a w jego postaciach wielu z nas odnajdzie cząstkę siebie (ja odnalazłem taką cząstkę w Tengo Kawanie). Myśli jego bohaterów są ujmujące zarówno w swojej prostocie, jak i nieszablonowości. Czasem są zwykłymi ludźmi, wrzuconymi – wbrew własnej woli – do niezwykłego świata. Innym razem ich myśli są skomplikowane, „literackie” i zaskakujące. Pewnie każdy z nas miewa takie myśli. Choć nie każdy z nas jest początkującym pisarzem-marzycielem, który szuka od dwudziestu lat swojej drugiej połówki – nie wiedząc, że eliminuje ona za pomocą szpikulca zło, by utrzymać w ryzach równowagę świata.

„1Q84” niesie przy tym prastare przesłanie. Przesłanie banalne, tandetne i trywialne (zagrzmi niejeden), ale najprawdziwsze w świecie. Jeżeli go „nie rozumiesz bez tłumaczenia, to znaczy, że nie zrozumiesz, choćbym ci nie wiem ile tłumaczył”. Głosi ono ni mniej, ni więcej jak to, że miłość jest największą siłą na tej naszej schorowanej planecie. Nieważne przy tym, czy mamy właśnie rok 1984, 1Q84 czy 2011. Dla Murakamiego to jest jasne. Jak księżyc na niebie.

Haruki Murakami, 1Q84 (tom 2), przełożyła z japońskiego Anna Zielińska-Elliott, wyd. MUZA, Warszawa 2011.

Rafał Niemczyk