Petr Šabach, Masłem do dołu. Recenzja.


Kanapka z „Poo Lorna, króla słoni”, czyli starzeć się po czesku

„Złośliwość rzeczy martwych dawno już udowodniono, chleb z masłem spada na podłogę niewłaściwą stroną” – grzmi w piosence „Mikymauz” czeski pieśniarz i poeta Jaromir Nohavica. W uwspółcześnionej wersji prastarego maślanego problemu miejsce chleba zajmuje rogalik, który co prawda nie spada na podłogę, ale kolebie się i przewraca na talerzu. Masłem do dołu, masłem do dołu! W szranki z tą niecną złośliwością staje 60-letni Evžen, najlepszy compadre głównego bohatera i zarazem narratora – swego rówieśnika Arnošta. Postanawia on opatentować talerzyk, na którym zjadanie rogalika stanie się czynnością przyjazną i stabilną.

Zanim się to jednak stanie, Evžen wraz z Arnoštem i kilkoma kumplami obserwują na ekranie knajpianego telewizora samoloty uderzające w World Trade Center. Tak rozpoczyna się nowa książka Petra Šabacha. O tym, że nadciąga nowy porządek świata, rozprawiają stali bywalce lokalu. Knajpa nazywa się Cisza. Nazwa zarazem jest i nie jest przewrotna. Kiedyś zdarzały się tam i rozróby, kiedyś klientela była okazalsza. Teraz większość, z tych co jeszcze żyją, kupuje tanie piwo w supermarkecie. Większość „już nie wychodzi” – oznajmia Evžen. Mimo to Cisza wciąż pozostaje miejscem mistycznym. To tam przy kuflu zimnego piwa dokonują się tajne narady, zwierzenia, tam też podejmowane są kluczowe decyzje. Arnošt pije duże, Evžen zawsze małe, stukają się kuflami leciutko, zupełnie nie jak Niemcy. Wypada zatem rzec cztery zdania o dwójce starzejących się lekkoduchów.

W 2008 r. irlandzki producent masła Kerrygold zarzucił Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita, że  ta w reklamie swojego produktu używa wymyślonego przez nich sloganu 100% masła w maśle.

W 2008 r. irlandzki producent masła Kerrygold zarzucił Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita, że ta w reklamie swojego produktu używa wymyślonego przez Kerrygold sloganu „100% MASŁA W MAŚLE”

Arnošt to lokalny antykwariusz, kompletnie pozbawiony drygu do biznesu, dlatego zasypany książkami ma spory problem nawet z ich usystematyzowaniem. Należy do pokolenia ludzi „swobodnie ukulturalnionych”, zna pisarzy, filozofów, nauki społeczne. „Specjalizacja bibliotekoznawstwo i informacja naukowa na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Karola w Pradze” w świecie płynnej rzeczywistości już nie wystarczy. Lepiej znać się na biznesie albo chociaż opanować obsługę komputera niż cytować Schopenhauera. Sorry, Winnetou. Arnošt jest rozwodnikiem, a eksmałżonka zamieniła go właśnie na bardziej „współczesny model” – koleś o nią dba i prowadzi jakieś interesy. Często odwiedza w hospicjum 90-letniego ojca i czytuje mu „Poo Lorna, króla słoni” Reginalda Campbella, „bo tak trzeba”. Związany trwałą więzią z córką Julią i wnuczkiem Mišą, jednocześnie nie cierpi swojego zięcia, „Redforda bez szyi”, który prowadzi pizzerię, w wolnych chwilach obracając pracujące dla niego Ukrainki.

Evžen nie czyta, jego specjalnością jest mądrość życiowa stonowanego tetryka. Jest amerykanofilem o wiecznie posępnej minie i nie rozstaje się z wojskową kurtką model M65 wzór Regiment. Studiował na ASP, ale ze względu na nadzwyczajny talent został zwolniony z matury. Utrzymuje się z malowania portretów samochodowych. Ma fioła na punkcie swojej prywatności i wszędzie węszy spiski. W obawie przed wybuchem wojny postanawia przerobić garaż na schron przeciwatomowy, a na kupionym spłachetku pola posadzić ziemniaki i cebulę.

Pomimo tego że te ziemniaki nigdy nie wyrosną, ponieważ sadzone „na bani” stają się jedynie kolejną anegdotą, a podczas powrotu do Pragi nasz tandem nie ma kasy na bilet, w związku z czym Arnošt zmuszony jest odegrać rolę psa, on i Evžen nie są – w naszym polskim ujęciu – menelami. To ludzie dobroduszni, starzejący się z niewymuszonym dystansem, ocaleni dzięki pogodnemu usposobieniu i niewidzialnej dla otoczenia wrażliwości szczególnego gatunku.

Petr Šabach (fot. Wydawnictwo Afera)

„Masłem do dołu” to kolejna książka (celowo nie używam słowa powieść) Petra Šabacha, która będąc pozornie li tylko zbiorem świetnych anegdot, w rzeczywistości portretuje pewien odcinek na powykrzywianej osi ludzkiego życia. W „Gówno się pali” było to dzieciństwo i dojrzewanie (w „Masłem do dołu” pojawiają się ciepłe „wspomnienia literackiego dzieciństwa”), w „Podróżach konika morskiego” – wychowywanie dziecka z punktu widzenia ojca. Tutaj mamy portret starzejących się przyjaciół, namalowany czeską krechą zupełnie nienaznaczoną starczym dekadentyzmem. Przeciwnie: nawet 90-letni papa Arnošta, choć wpatrzony czasem pustym wzrokiem w przestrzeń, często wydaje się tryskać dobrym humorem, zwłaszcza kiedy robi sobie kanapki z „Poo Lorna, króla słoni”. Starość według Šabacha bywa melancholijna, ale nie smutna i rozgoryczona. Choć życie daje czasem w dupę, jego łapska nie muszą pętać człowiekowi nóg. Złośliwi powiedzą, że nie zawsze to możliwe. Prawda, ale po co martwić się na zapas? Co ma być, to będzie. Lepiej sprzedać graty, kupić bilet, wynająć motor i przejechać wzdłuż i wszerz Amerykę (pomysł rzecz jasna Evžena).

Nie wspomniałem jeszcze o tym (a wspomnieć na koniec muszę, ponieważ praski pisarz kolejny raz tego dowodzi), że Šabach to wytrawny obserwator i znawca ludzkich gestów. Drażliwie postawione pytanie „Czego znowu nie wiesz”, reakcja na przyłapanie na popołudniowym przysypianiu, kręcenie bicza z piasku podczas rozmowy z byłą żoną czy zdmuchnięcie przez Julię grzywki z oczu, które oznacza „pełne ręce roboty” – to na takich niuansach zbudowana jest twórczość Petra Šabacha. Kto ma wiedzieć o czym mowa, ten będzie wiedział.

W „Masłem do dołu” wyczytałem ponadto świetny palindrom „A to idiota!” (wyraz czytany tak samo normalnie i wspak) oraz że gdy w koncercie życzeń polecą piosenki mojego dzieciństwa, starość rozpocznie swój mozolny abordaż. Nie obawiam się wcale a wcale, snując przypuszczenie, że koncerty życzeń niebawem zostaną zdjęte z anteny.

Petr Šabach, Masłem do dołu, przeł. Julia Różewicz, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2013.

Rafał Niemczyk

Giovanni Giacomo Casanova, Pamiętniki.


Zobaczyć Casanovę, czyli krótka historia pewnego mitu

Pewien młodzian o mało co nie został księdzem, a ujmując rzecz ściślej: został nim, lecz rychło tę profesję porzucił, nie sądząc się godnym takiego urzędu ani nie widząc go odpowiednim dla swego temperamentu. Dobrze się stało, i dla spraw Kościoła, i literatury, nie wspominając już o powszechnej historii miłosnych rokowań. Dokładał potem wielu starań by uzasadnić trafność podjętej decyzji. Był w tym gorliwy, nie próżnował i pracowicie na swą legendę zasłużył. Na koniec, po życiu dość barwnym, osiadł, jak wielmoży przystało, na zamku w Duchcovie, tyle że nie swoim i nie jako władca, tylko na synekurze bibliotekarza. Łaskę taką mu okazał – proszę się nie zgubić w imion litanii – Józef Karol Emanuel Waldstein-Wartenberg, magnat i bogacz, co miał siłę i cierpliwość różne dziwactwa i kaprysy starca, już prawie, znosić – ot kaprys, aby sprawować mecenat w dziedzinie awanturnictwa.

W takiej to ksiąg spokojnej i pełnej kurzu atmosferze siedział, przyznać trzeba nieco przez świat zapomniany, donżuan i memoriał swój skrzętnie spisywał. Na sam koniec na pergaminie postawił pieczęcie i podpisał: Giovanni Giacomo Casanova; z przyzwyczajenia, lecz fałszywie jeszcze dodał: kawaler de Seingalt. Po czym ręce zatarł i z uśmiechem „Pamiętniki” światu ofiarował. Dobrze stary satyr wiedział, że  podarował kulturze nową „Odyseję”. Stworzył pewien mit, legendę. Na ile prawdziwie, a na ile literacko dzieje swe potraktował – tego przed nikim nie wytłumaczył. To ostatnie spore zamieszanie wśród historyków i badaczy wywołało.

Wenecki poranek

Wenecki poranek

Sprawę zagmatwała dodatkowo skomplikowana historia edycji książki. Dość powiedzieć, że Casanova, Włoch przecież, będąc na wilegiaturze w Czechach, napisał tekst w języku francuskim, po raz pierwszy wydany został – przez Brockhausa – po niemiecku („Historia mojego życia do roku 1797”), i dopiero na podstawie wspomnianego wydania powstało tłumaczenie na język… francuski. Historia wydań tych pamiętników jest tak skomplikowana i ciekawa, że zasługuje na oddzielny esej. Tu wypada powiedzieć, że temat zarówno autentyczności, jak i kompletność budzi wiele pytań i wątpliwości. A niniejszy tekst powstał w oparciu o wydanie wyboru wspomnień kawalera de Seingalt, którego dokonał, jak również tekst przetłumaczył, Tadeusz Evert.

Pozostawiając historykom zaciekłe boje o prawdę, piszący te słowa starał się przede wszystkim odczytać z „Pamiętników”, jakim człowiekiem był Casanova. Traktując bardziej rzecz całą jako fenomen literacki niż historyczny, a autora postrzegając bardziej jako postać powieści niż rzeczywistą osobę. Pamiętając równocześnie, że książka tyleż mówi o jej autorze, jak jest świadectwem czasów i okoliczności, w których przyszło mu żyć.

Giovanni Giacomo Casanova – portret Alessandro Longhiego (1733-1813)

Człowiek i epoka

Casanova, jak na przystojniaka przystało, był wysokim mężczyzną, mierzył bowiem 186 cm, do tego posiadał atletyczną budowę i jak sam o sobie napisał: był wytrzymały na liczne trudy i znoje. Twarz miał podłużną, z wysokim czołem, w niej oczy dość obfite, wypukłe, żeby nie powiedzieć wytrzeszczone; o licu śniadym i kilku śladach po przebytej w dzieciństwie ospie, do tego nos duży, ale cienki i usta zwyczajne, przywykłe do okazywania namiętności raczej przez wypowiadanie słów, a nie swój kształt. Posiadał umysł jasny i logiczny, pełen swady i rozmachu, cechujący się dobrą pamięcią, detekcją drobnych, lecz istotnych szczegółów, umiejętnością dedukcji oraz sporą ciekawością świata, której wektor miał zdecydowanie kierunek społeczny. Owocowało to erudycją i skłonnością do opowiadania ciekawych historii. Temperament posiadał zmienny, chimeryczny, dwubiegunowy, łatwo popadał przy tym w przesadę, szybko śmiech zastępował gniewem i odwrotnie. W rubryce pochodzenie społeczne wpisał bez zastrzeżeń mało zaszczytne: bękart (w domyśle dodając: ale poczęty w teatrze). Ulubione profesje, jakie wykonywał: libertyn, donżuan, alchemik, hazardzista, obieżyświat, sybaryta, poeta, ladacznik, mitoman, mason, admirator, absztyfikant, szpieg, fircyk, lekkoduch, bawidamek, niebieski ptak i filut, a do tego jeszcze cynik.

Urodzony w Italii wiosną, bo 2 kwietnia 1725 roku, w Wenecji nad samym Śródziemnym Morzem, które pamięta jeszcze Starożytności pieśni. Zmarł na wygnaniu w Czechach, które w jego ulubionej łacinie nazwę Bohemia noszą, również wiosną, tyle że późną, bo 4 czerwca 1798 roku. Bywał we Francji, Szwajcarii, Niemczech, Austrii, Turcji, Anglii, Rosji, Polsce, Hiszpanii i wielu innych miejscach, krócej lub dłużej, lecz nieustannie w atmosferze mniejszych i większych skandali. Wszędzie rozpoznawany, czasem sławny, popularny i hołubiony, innym razem wyganiany. Sam stanowił o sobie, nierzadko musząc prawo lekceważyć lub wynajdywać dosyć liberalną jego wykładnię. Nie wprawiało go to w wielki ambaras, bowiem lubił żyć odważnie, śmiało, a nawet zuchwale, do tego z przygodami, nierzadko tarapatami – byle tylko barwnie i wesoło. Zasłynął ucieczką z więzienia, brawurową i godną stronic najlepszych powieści awanturniczych.

Wenecja o zachodzie słońca

Był człowiekiem XVIII wieku i dzieckiem z tamtych czasów Wenecji. To dość ważne, jak się wydaje, w jego życiu determinanty. Jaka była wówczas Wenecja, długo by mówić, dość powiedzieć, że bardzo atrakcyjna, oryginalna i kolorowa. Czas w Republice Weneckiej liczono według tzw. zegara włoskiego. Doba rozpoczynała się z nastaniem zmroku i dzieliła się na 24 godziny, czyli w zależności od pory roku godziny były ruchome. Spotkanie wyznaczone w marcu na 20-stą odbywało się o zupełnie innej porze, niż analogiczne spotkanie o 20-stej powiedzmy w maju. Dalej karnawał w Wenecji, słynny przecież na świecie, w tamtych czasach był korowodem bali i maskarad. Jego uczestnicy z różnych potrzeb ukrywali się pod maskami, ubierając się w malownicze stroje, śpiewając i tańcząc posiadające piękne nazwy kontredanse, almandy lub menuety. A bale odbywały się nawet w klasztorach: „publiczność tańczy w rozmównicach, mniszki zaś zza rozległej kraty przyglądają się zabawie” (sic!). Komunikację oparto na romantycznych rejsach gondolą i nawet zwykłe więzienie nazwano Więzieniem Pod Ołowianym Dachem. Nic więc dziwnego, że Casanova nigdy nie zapomniał Wenecji, zawsze do niej tęsknił i starał się o możliwość powrotu – jak się okazało nieskutecznie.

W wieku XVIII – wieku rozumu lub wieku filozofów zwanym powszechnie Oświeceniem – nie tylko Casanova miał impet i wyobraźnię, to sama epoka była łaskawa dla ludzi takich, a może właśnie ich starannie edukowała. Przychodzą tu na myśl szczególnie dwie biografie: „Cagliostro” Roberto Gervaso oraz „Wolter, czyli Królewskość Ducha” Jeana Orieux – obie godne polecenia czytelniczej uwadze. Epoka ta wydała postaci zdeterminowane, aby osiągnąć wysoki stopień konkretności, najwyraźniej panowała wówczas moda, aby być kimś, a nie rozdrabniać się w niedomówieniach, za nic sobie mając niewygodę, jaką na ogół sprawia ekscentryczność. Oczywiście powodowało to liczne skrajności, często pewnie i przykre w odbiorze, ale w tym tekście bardziej interesuje nas literatura niż prawdziwe życie. A dla słowa pisanego – na szczęście – ani przesada, ani grubą kreską malowane postaci nie są najgorszym mankamentem.

Miłość

Jakiż więc był naprawdę, ten rycerz, co w tylu turniejach swą piką mnóstwo niewieścich serc skruszył, i ten, co się z tak wielką gracją potykał? Jak była jego szpada? Gdzie tkwi fenomen permanentnego zwycięstwa? Gdzie źródło światowej sławy kochanka doskonałego? I pewnie jeszcze w wielu staropanieńskich izbach nostalgii za kimś takim pokłady? Jaki jest przepis na idealną miłości eskapadę?

Jak zwykle w tak sformułowanych pytaniach nie ma jednoznacznej odpowiedzi, są jednak pewne poszlaki, łatwe do odgadnięcia po lekturze „Pamiętników”. Jest to na pewno splot cech charakteru, ale i odpowiednich okoliczności.

Casanova – kreacja Heatha Ledgera (2005)

Był Casanova na pewno mistrzem odpowiednich słów, dwuznaczności i gry kontekstów, a przez to królem flirtu. Wszystko dlatego, że ośmielał się nad wyraz dobrze nasłuchiwać tego, co kobietom się wymarzy, i tego, na co się ośmielą. Wykazywał nieprzeciętną chęć współpracy z kobiecością – a ta, jedynie tkwiąc w samym środku zainteresowania, potrafi się odpowiednio zaprezentować. Inni mówią próżność, a Casanova na to: „I cóż z tego? Jeśli taka piękna…”. Trącał struny odpowiednie, lecz nie sprawa to biegłej wirtuozerii a wyboru, na nieodpowiednie bowiem nie zwracał uwagi wcale i w ten sposób unikał dysonansu. Ponadto pisał, a więc chyba i mówił, bardzo grubą krechą, czynił wielkie skróty, często z przesadą – co pewnie można krytykować, ale co niewątpliwie sprawiało, że był wyraźny dla słuchającej – za to z fantazją, rozmachem, śmiałością, z wielkim przekonaniem. Jeśli już kochał, to czynił to naprawdę i ogromnie, można powiedzieć do szaleństwa. To prawda, że zwykle było to bardziej krótkotrwałe niż życie motyla, ale wiele kobiet kusiła nie długość chwili, a jej intensywność. Miłość: dla wielu to stan bardzo trudny i często okazuje się nieosiągalny, dla Casanovy był oczywisty i naturalny. Gdy dla wielu osiągnięcie celu jest drogą, dla niego – może dlatego, że tryumfy w tej mierze zdobywał bardzo prędko – sam cel był drogą, tam dopiero rozwijał skrzydła wyobraźni i odkrywał krainę za krainą w świecie namiętności.

Umiał wykorzystać przydarzające się okoliczności. Tajemnica schadzek, oryginalność miłosnych perypetii, ukrywanie, zatajanie, oszukiwanie, konfabulowanie, umówione sygnały i całe języki nowo powstałe, naturalnie co najmniej dwuznaczne – to już samo w sobie jest ekscytujące – dawało ponadto wrażenie posiadania, wyłączności i zamknięcia się w świecie dwuosobowym. Któraż bowiem dama nie chciałaby tak zmyślnego kochanka, co z potrzeby ratował się „w wosku odciśniętym kluczykiem do [jej] alkowy” lub tak był wytrwały i cierpliwy, że mnóstwo godzin przesiedział ukryty w konfesjonale w lodowatym kościele, by potem tajemnym przejściem, pełnym niepewnych, wilgotnych i zmurszałych stopni, ozdobionym milionem pajęczyn, dobyć ukochanej i, choć zmarzniętym będąc na kość, drżeć nie z chłodu, lecz wrażenia, jakie na nim ukochana wywarła? Któraż niewiasta nie chciałaby ukrytych w parlatorium schadzek, gry słów, ferii balów i masek? Która nie chciałaby, aby jej kochanek wyposażony był w jej portret-miniaturkę ukryty pod wizerunkiem świętego, zmyślnym mechanizmem uruchamiany dla powołanych spojrzeń?

Do tego Casanova niewątpliwie miał klasę, cechowała go spora elegancja, pewna wykwintność manier, wielka śmiałość i takaż sama wyobraźnia; nie bał się życia, obficie z niego czerpał, nie kalkulował przesadnie, był impulsywny, narowisty i wreszcie zuchwały. A czyż twierdze, zwłaszcza te najbardziej okazałe i trudne do zdobycia, nie czekają na największych śmiałków, na tyle odważnych, by je oblegać? Wszak jeśli już ulec, to po pięknej walce i spotkawszy godnego przeciwnika.

Plac Świętego Marka w Wenecji

Dlaczego lubimy Casanovę?

Czy Casanova był łajdakiem? Tak. Czy chełpił się swoim zuchwalstwem? Tak. Czy był nieuczciwy, niestały, nieskromny? Tak. Czy kłamał, oszukiwał, krzywdził, zniewalał, upokarzał etc.? Tak.

Dlaczego więc na ogół lubimy go? Dlaczego jego obraz ma pozytywne konotacje? Pewnie dlatego, że umiał to wszystko robić z rozmachem, z odpowiednią galanterią. Mówiąc językiem dzisiejszym: był showmanem doskonale znającym publikę. Do tego jego słabości i mankamenty były na wskroś nasze, swojskie, a on sam tak beztrosko szczerze się do nich przyznawał. Jest jeszcze jeden powód: tę historię znamy z manuskryptu pisanego najłaskawszą dla Casanovy dłonią, bo własną… W ten sposób zapewnił sobie wieczne po śmierci trwanie w postaci symbolu i archetypu kultury. Będzie zapewne istnieć wraz z nią, przechodząc liczne semantyczne modyfikacje – jak to w takich wypadkach bywa na ogół upiększające i wyszlachetniające – do samego końca trwania tej cywilizacji. Pozostawiając cała resztę, warto się zastanowić nad tym literatury oddziaływaniem.

Giovanni Giacomo Casanova, Pamiętniki, tłumaczył, wyboru dokonał i wstępem opatrzył Tadeusz Evert, Czytelnik, Warszawa 1961.

Dominik Śniadek

* Wszystkie obrazy ilustrujące powyższy tekst wyszły spod pędzla innego słynnego wenecjanina – Bernardo Bellotto, znanego jako Canaletto (1721-1780).

Olivier, Jérôme i Anne-Claire Jouvray, Lincoln 1-2 (komiks). Recenzja.


Dobry, zły i z krzywym ryjem

A tak w ogóle nazywam się Lincoln. Nie jest to moje prawdziwe imię, zresztą tego nigdy nie poznałem, bo od zawsze nazywano mnie „zakuta pała”! Wybrałem to imię, bo kiedy Lincoln mówił, wszyscy wokół musieli zamykać jadaczki. Zresztą, żeby go uciszyć, musiano go sprzątnąć…

Tytułowy Lincoln ma niewiele wspólnego z prezydentem Abrahamem Lincolnem, choć co bardziej uparci zaliczą na poczet ich podobieństw dość pociągłą twarz. W rzeczywistości komiksowy Lincoln ma wiecznie wykrzywiony ryj, ponurą minę, niewiele optymizmu w sobie, a za sobą traumatyczne dzieciństwo w towarzystwie wychowujących go prostytutek z saloonu. Nie widzi różnicy między dwoma meksykańskimi wieśniakami. Wszystko go wkurwia. Bardziej niż zbuntowanym outsiderem jest po prostu zblazowanym kolesiem, antykowbojem, który pomieszkuje na Dzikim Zachodzie, olewając system. Lincoln klanu Jouvray to taki trochę Lucky Luke w wersji very dirty. Klnie jak szewc, lubi się uchlać i od czasu do czasu zaliczyć jakąś panienkę. Obdarzono go za to wysoce rozwiniętym poczuciem humoru, choć skądinąd niewybrednym i niewyszukanym. Objawia się to ciętymi ripostami, a częstuje nimi zazwyczaj tego, który go takim stworzył. Ten to właśnie we Własnej Osobie, dobrowolnie pojawia się,  aby odmienić jego życie.

Z co bardziej odpałowych ujęć Boga w literaturze w ostatnim czasie (od wieków jest go przecież na pęczki i w zgoła różnych wcieleniach) przychodzi mi na myśl Bóg na wózku inwalidzkim z opowiadania Etgara Kereta, który generalnie rzecz ujmując, delikatnie schrzanił sprawę. Bóg z komiksu rodzeństwa Jouvray zstępuje na ziemię pod postacią starego gringo. To ubierający się na meksykańską modlę, w szerokim kapeluszu, długą brodą i małymi oczkami – niski, lecz dobroduszny dziadziuś. Pojawia się, by wskazać Lincolnowi właściwą drogę. Namawia go, by ten stanął po „jasnej stronie”. Parafrazując Morfeusza z Matrixa, „może wskazać mu drzwi, ale przez próg go nie przeprowadzi”. Nasz bohater wcale zresztą nie życzy sobie być przeprowadzanym przez jakiekolwiek drzwi. Początkowo wątpi w nadprzyrodzone moce poczciwego stwórcy. Dopiero gdy ów czyni go nieśmiertelnym (co potwierdza się, gdy Lincoln zostaje skazany na karę śmierci przez powieszenie), oporny chudzielec lekko zmienia swoje stanowisko.

Skoro mamy jasną stronę mocy, to dla równowagi musi być i ciemna. Tak to już jest na tym naszym świecie – prawo karmy czy coś w tym stylu. Diabeł jest przedstawiony bardziej w wersji standard – czarne włosy, na czubku głowy dwa małe różki, złoty kolczyk, bródka, zaczerwieniona jak u raka skóra. Dostosowuje się za to do swojego konkurenta wzrostem, co odbiera mu nieco powagi. Nie przypomina zatem Wolanda z „Mistrza i Małgorzaty”, może jedynie jednego z jego pomagierów. Mikry wzrost nadrabia za to pomysłowością, przebiegłością i charyzmą charakterystyczną dla kreskówkowych szatanów.

„Lincoln” opowiadany jest bowiem za pomocą barwnych, kreskówkowych ilustracji, prosto skadrowanych, bez wielkich fajerwerków technicznych. To zwrot w stronę stylu autora rysunków do „Lucky Luke’a” – Morrisa. „Jérôme Jouvray, odpowiedzialny z całej trójki za rysunki, z jednej strony tworzy w sposób „przyjazny” masowemu odbiorcy, z drugiej jednak odbiega od klasycznie pojmowanego rysunku frankońskiego. Jego kreska wydaje się mniej ugładzona, a nerwowe cieniowanie może wręcz przywoływać rysunki Christophe’a Blaine’a – chociaż Jouvray nie osiąga tego poziomu przerysowania postaci, co twórca Pirata Izaaka” – napisał Artur Maszota na łamach portalu Booklips.

Jouvrayowie czerpią wiadrami z różnych konwencji. Mamy tu poddany karykaturalnej obróbce moralitet (Bóg bywa w swych działaniach słodko nieporadny), strzelaniny przypominające groteskową wersję tychże ze spaghetti westernów albo „Django” Tarantino, sporo wulgarnego humoru. W drugiej części, kiedy Lincoln wraz z dwoma nieodłącznymi kumplami przenoszą się do cywilizowanego Nowego Jorku, autorzy proponują nam klimaty gangsterskie, a także nawiązania do sensacyjnego kina w stylu „Brudnego Harry’ego” (Lincoln przez pewien czas szefuje nawet policji, z wychudzonego kowboja przemieniając się w skorumpowanego grubaska) czy motywów więziennych z sadystycznym naczelnikiem znęcającym się nad więźniami. To wszystko składa się na solidny kawałek niezobowiązującej rozrywki, nie wymagającej wielkiego zaangażowania intelektualnego – przejrzystej i nieskomplikowanej, ale pomysłowej.

Lincoln 1-2 (komiks), Olivier (scenariusz), Jérôme (rysunki) i Anne-Claire (kolory) Jouvray, tłum. Katarzyna i Małgorzata Sajdakowskie, wyd. Mroja Press (Timof i cisi wspólnicy), Warszawa 2011-2012.

Rafał Niemczyk

Komiksy można zakupić w sklepie wydawniczym Timof Comics: http://sklep.timof.pl/, a także za pośrednictwem strony Mroja Press: http://mroja.pl/

John Irving, Ratować Prośka. Recenzja.


Ukryta teoria ognia, czyli jak zostać amerykańskim pisarzem

John Irving, amerykański pisarz współczesny, który imię, sądząc po spektakularności jego fraz, dostał po Rambo z powieści Morrella. Prozaik, którego splendor widać w obrazach, kunszt w słowach, a „po łapkach” dostaje mu się zazwyczaj za dosadność i przesadę, zwłaszcza w sferze obyczajowo-seksualnej, a przecież szczerze rozdaje to, na co ogół obficie ślinką kapie. Znany jako autor książek, w których precyzyjnie stwarza światy możliwe, lecz co najmniej mało prawdopodobne, a jeszcze lepiej kreuje w nich ekscentryczne postaci. I gdy te dwa elementy ma gotowe, rozpoczyna opowieść, najczęściej o życiu na prowincji – umiejscowionej gdzieś w Północnej Ameryce, choć bywa też, zazwyczaj przelotnie, w New Yorku oraz w Europie, z dużym sentymentem w tym względzie dla Austrii. Głównym bohaterem jego prozy jest Inność, ale wcale nie rozumiana jako nieprzystosowanie, tylko wręcz odwrotnie: jako coś okazale wyjątkowego, coś co należy pielęgnować i doceniać, bo jest unikalne, i coś, co trzeba chronić, bo jest bardzo wrażliwe. Autor prawie dwudziestu książek, czytywanych, co prawda czasami z kontrowersyjnym odbiorem, lecz popularnych, za co w polskiej Wikipedii obdarzony został olbrzymim dwulinijkowym życiorysem, z którego połowa dotyczy jego osiągnięć w sztuce filmowej. Panie John, idę o zakład, że po pierwsze byłbyś się pan uśmiał, a po drugie byłbyś z takiego obrotu spraw zadowolony.

John-Rambo

„Ratować Prośka” stanowi w pewnej mierze ewenement w pisarstwie autora „Regulaminu tłoczni win”, bo nie jest to powieść, ale zbiór siedmiu opowiadań, zakończony recenzją, a raczej hymnem dla pisarstwa i osoby Karola Dickensa, poufale nazywanego „Królem powieści”. Jest to na pewno najbardziej autobiograficzna, przynajmniej dosłownie, pozycja Irvinga, jaką czytałem. Najwięcej tu tropów literackich, a także często słyszymy expressis verbis, jak pisać należy powieści i jaki powinien być pisarz. Odnieść można wrażenie, że ten tom nowel jest jakby dopełnieniem lub post scriptum dla całej twórczości Irvinga.

Pierwsze – tytułowe – opowiadanie to historia pewnego śmieciarza, który – jak przyznaje się autor – „pomógł mi zostać pisarzem” (szczegółów nie zdradzam, ale wersja zdarzeń wydaje się być wysoce prawdopodobna). W „Pensjonacie Grillparzer” pojawia się prototyp lub wczesna wersja Susie – najmądrzejszej niedźwiedzicy na świecie, posiadającej stałe zameldowanie w powieści „Hotel New Hampshire”. Kropka nad i postawiona zostaje we wspomnianym już wyżej „Królu powieści” poświęconym Dickensowi.

John Irving (fot. latimesblogs.latimes.com)

Książka bardzo nierówna, nie można mówić tu o żadnym „perły przed wieprze” – bo choć wieprzy tu pod dostatkiem, w zbiorze znajdziemy jedną tylko perłę: mianowicie nowelę „Królestwo zmęczenia”. Jest to najogólniej mówiąc historia o tym, że wszystko w życiu ma swoją cenę, a nasza wartość i klasa próbowana jest w momencie płacenia. Dość symptomatyczne spostrzeżenie dla literatury i kultury amerykańskiej. Szkoda, że mało popularne na Starym Kontynencie. Atrakcyjność opowiadania tkwi w jego konstrukcji oraz perspektywie narracji. I tak: mamy sytuację, gdy główna bohaterka („Minna Barret, lat pięćdziesiąt pięć”) jest jedynie wprowadzeniem do istotnych losów pewnej postaci drugoplanowej (Celesty, która nie obawiała się być sobą) i implikacji, które to pociągnęło za sobą – będących zarówno zakończeniem, jak i przesłaniem całej opowieści. Być może jest to interpretacja błędna, bo ostatecznie nie o Celestę ani Molly tu chodzi; wymiar jest uniwersalny, ludzki. O wartości tego opowiadania świadczy kompletność literacka świata, jaki w nim powstał, powodująca wiarygodność samej historii, jak i przesłania.

Ciekawe są również dwa inne opowiadania: „Przestrzeń wewnętrzna” oraz „Cudze sny”. W tym ostatnim przecieramy oczy i, czytając Irvinga, słyszymy Borgesa w historii Freda, któremu przydarzyła się pewnego razu umiejętność odczytywania snów, co doprowadziło go do dużego zażenowania… „Przestrzeń wewnętrzna” jest już za to bardzo w stylu autora „Świata według Garpa”. To perypetie pewnego urologa z miasteczka uniwersyteckiego, dość silnie zaangażowanego w walkę z wenerycznymi przypadłościami, dodatkowo podejmującego trud wytropienia możliwego źródła problemu i wprowadzenia profilaktyki; prywatnie zainteresowanego w stopniu zaawansowanym botaniką i życiem pewnego drzewa z rodziny orzechowatych.

Zdecydowanie najsłabsze są utwory „Prawie w Iowa” i „Tyrada Brennbara”. W obu przypadkach ma się wrażenie, że są to jedynie epizody lub wprawki do większej opowieści i jako takie pozostawiają uczucie sporego nienasycenia.

Zapaśnik Irving na okładce magazynu „Time”

„Ratować Prośka” to dowód na to, że jego autor, zupełnie jak żaglowiec, potrzebuje przestrzeni dla złapania wiatru, aby swobodnie pruć ocean literatury, czyli innymi słowy jego kunszt pisarski, magia obrazowego widzenia świata oraz umiejętność konstruowania fabuły najlepiej się mają w formach większych – umożliwiających rozmach, kompletność opowieści i wytworzenie sytuacji na tyle skomplikowanej, aby możliwa stała się gra kontekstów, w której bez wątpienia jest mistrzem.

W książce, podobnie jak w całej twórczości Irvinga, znajdziemy mnóstwo zabawnych, a czasem i tragikomicznych fragmentów. Odnajdziemy również przesłanie bardziej uniwersalne, skłaniające do refleksji a wszystko podane, jak przystało na tego autora, ze sporym rozmachem, szczerze, bywa, że z przesadą. Nie jest to literatura wielka, ale przyjemna – akurat na porę pikników w okolicznościach wiosenno-letnich – rozmiarem nie przerażająca, wygodna dla niezbyt pochłaniającej uwagę lektury. Dla bardziej zaawansowanych miłośników prozy Irvinga bardzo cenna, bo dająca odpowiedź na pytanie skąd wyszedł i dokąd zmierza, jako pisarz i człowiek – niezależnie od tego, czy jesteśmy w stanie w to uwierzyć. I tym czytelnikom szczególnie polecam rozdział pierwszy i ostatni.

John Irving, Ratować Prośka, przeł. Andrzej Ceynowa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001.

Dominik Śniadek

John Steinbeck, Ulica Nadbrzeżna; Cudowny czwartek. Recenzja.


Małe gesty

Gdyby zorganizować i osadzić współczesną Ulicę Nadbrzeżną gdzieś w polskich realiach, miejsce Macka i spółki zająłby zastęp meneli o mniej skomplikowanych charakterach i nie tak subtelnie uduchowionych (spójrz pan w moje oczy…) i żywotnych, choć z całą pewnością o zdecydowanie bardziej sfatygowanych fizys. Zamiast towarzystwa pełnych wdzięku i gracji pań z burdelu „Pod Niedźwiedzią Flagą”, przyszłoby nam oglądać czyhające gdzieś przy szosie tirówki wyjęte z którejś z  powieści Witkowskiego, a opiekujący się nimi wykidajło byłby łysym, wytatuowanym, studwudziestokilowym trzydziestolatkiem, ze spojrzeniem nijak nie wpasowującym się w kanony literatury pięknej. Miejsce sklepikarza Lee Chonga zająłby jakiś zachodni prywaciarz. A Doktor? W tym akurat wypadku wato byłoby cofnąć się do lat 30. XX wieku, a więc dekady, w której rzeczywiście rozgrywają się wydarzenia z „Ulicy Nadbrzeżnej” („Cudowny czwartek” chronologicznie jest powojenną luźną kontynuacją tychże), a wtedy ukłoniłby nam się Profesor Wilczur z powieści Dołęgi-Mostowicza, „najsłynniejszy chirurg Warszawy swoich czasów”.

Stara ulica Nadbrzeżna (fot. MTYcounty.com)

A jednak „Ulica Nadbrzeżna” i „Cudowny czwartek” to opowieści cudownie pogodne, jakby na przekór ciężkiemu życiu bohaterów. To zdecydowanie ich największa siła. John Steinbeck, który przyzwyczaił nas do kreślenia historii pięknych, choć często melancholijnych lub smutnych, tym razem sięga po poetycki obraz niewielkiego miasteczka – z pogranicza jawy i snu, niezwykle barwnego, tętniącego życiem i pozytywną energią. Mieszkańcy tytułowej nadmorskiej ulicy kalifornijskiego Monterey to dziwni ludzie różnej maści, outsiderzy, refuzerzy, wyrzutki, lekkoduchy. Ludzie najczęściej biedni, często też zagubieni i łudzący się nierealnymi marzeniami (to jawa), ale obdarzeni szaloną wyobraźnią, wrażliwością, poczuciem humoru i lojalności.

Mieszka tu Henri, malarz konstruujący łódź z kawałków drewna, budowy której za wszelką cenę nie chce skończyć, ponieważ nie umie pływać. Do swojej łodzi-domu regularnie sprowadza za to chętne kochanki, które po jakimś czasie zawsze odchodzą (w łodzi-domu nie ma wychodka). Przyjacielem malarza jest Eric, fryzjer kolekcjonujący pierwsze wydania autorów, którzy nigdy nie mieli drugiego wydania. Gwiazdą kampanii reklamowej domu towarowego Holmana jest łyżwiarz pobijający rekord w ślizganiu się dniem i nocą na okrągłej małej platformie przymocowanej do wysokiego słupa. A każdego wieczora, w porze zmierzchu, szarą godziną spaceruje przez miasto duch starego Chińczyka, w staromodnym słomianym kapeluszu, bluzie i spodniach z niebieskiego cajgu i ciężkich buciorach. W ręku trzyma wiklinowy kosz i znika gdzieś na molo, przeciąwszy wpierw teren małej plaży. Tak gadają, a ja w to wierzę, dlatego o tym piszę. W Ulicę Nadbrzeżną trzeba uwierzyć, przekonacie się o tym.

 

„Dwa pokolenia Amerykanów wiedziały więcej o fordowskim zaworze wlotowym niż o łechtaczce, o planetarnym systemie przekładni niż o planetach w ogóle” (Ford T z 1912 roku; fot. best-cars.idols.pl)

W sposób dość trudny do wyrażenia w kilku zdaniach czuwa nad nimi Doktor – samotny rezydent Zachodniego Laboratorium Biologicznego, eksperymentator, naukowiec z namiętnością wsłuchujący się w chorały gregoriańskie. Pierwowzorem jego postaci był niejaki dr Edward Ricketts, z którym amerykański pisarz często pijał i prowadził filozoficzne rozmowy. Gdy tylko jest w stanie, Doktor leczy ciała i dusze mieszkańców Monterey, oni zaś, próbując mu się odwdzięczyć, sprowadzają na niego coraz to nowe kłopoty (celują w tym „Mack i chłopaki” pomieszkujący w baraku zwanym Pałacykiem).

To właśnie lojalność i przyjaźń, sportretowane na płótnie lokalnej społeczności, są rzeczywistymi bohaterami utworu. Akcja jest pozornie leniwa i wcale nie najważniejsza. Choć Ulicę Nadbrzeżną ciągle nawiedzają nowe problemy i niedające się uchwycić w tradycyjny sposób namiętności, a konstrukcja utworu za pomocą krótkich rozdzialików fragmentarycznie uchyla nam rąbków fabuły, najistotniejsze jest to, co można wyczytać gdzieś na marginesie, pomiędzy rozdziałami i – często nieporadnymi – rozmowami bohaterów. Dlatego nieważne, że Mack i chłopaki rozpieprzyli Doktorowi laboratorium. Ważne, że chcieli mu urządzić przyjęcie. Cieszące się niedobrą sławą „chcieć dobrze” zyskuje na Ulicy Nadbrzeżnej nieco inny wymiar. A John Steinbeck po raz kolejny udowadnia, że w życiu najbardziej liczą się małe gesty.

John Steinbeck, Ulica Nadbrzeżna; Cudowny czwartek, przeł. Adam Kaska i Krzysztof Obłucki, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.

Rafał Niemczyk