Jakub Małecki, Dżozef. Recenzja.


Istnieją rzeczy piękne

„Dżozef” Jakuba Małeckiego wzbudził moją ciekawość z kilku powodów. Autor to obiecujący pisarz młodej generacji, w zapowiedziach książki widnieje zaś „intrygujące połączenie powieści dresiarskiej i realizmu magicznego”. Ten ostatni nurt w literaturze uwielbiam, a z dresiarzami będę musiał koegzystować na jednym osiedlu pewnie jeszcze co najmniej kilka lat. Dodatkowo w 2002 roku krytyka dobrze przyjęła u nas debiutancką powieść Doroty Masłowskiej „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”, którą okrzyknięto powieści dresiarskiej klasykiem. No i co ma wspólnego z tym wszystkim głowa kozła wystająca ze ściany, groźnie łypiąca okiem z okładki?

Fabuła powieści początkowo wydaje się niezbyt skomplikowana. Oto do szpitala trafia z nosem w strzępach Grzesio Bednar (pobiło go dwóch, nomen omen, dresiarzy i ukradli mu nowiutką nokię), na pierwszy rzut oka – typowy osiedlowy ziomal. Dwudziestotrzylatek po zawodówce, bez stałej pracy, porządnego wykształcenia i perspektyw na udane życie. Mieszka z rodzicami, trenuje na siłowni (cztery-pięć w łapie), chodzi z dziewczyną, której nie za bardzo lubi, łazi z kumplami na imprezy i przeklina pod blokiem.

Grzesio nie jest jednak tak do końca typowym przedstawicielem blokerskiej beznadziei. Potrafi zgrabnie się wysłowić (być może dzięki matce, która w szkole „kazała mu czytać”), jest pogodny, choć zdaje sobie sprawę, że nie ma przed sobą świetlanej przyszłości. Potrafi współczuć, a myśli przebiegające mu przez głowę wskazują, że pod pokładami wytrenowanych mięśni kryje się całkiem wartościowa dusza.

Bednar leży na oddziale z trzema kompanami. Kurz, bo taką ksywę mu Grzesio nadał, to pięćdziesięcioletni biznesmen średniej klasy. Dorobił się na swojej firmie, ale nie na tyle, by móc cieszyć się pełnią życia. Sen z powiek spędzają mu wieczne interesy, rutyna w małżeństwie (choć żonę ponoć kocha) i syn, będący karykaturą niektórych synów polskich biznesmenów – zagoniony do pracy przy firmie ojca, bez młodzieńczej fantazji i z oponą tłuszczu kształtującą się już na brzuchu. Maruda to z kolei wieczny malkontent, jakich możemy w naszym kraju wyciągać garściami z wora czterdziestomilionowego narodu. Nie podoba mu się pogoda, jedzenie, polityka, wszystko w zasadzie. Na szczęście na początku książki opuszcza szpital, naszą historię i już do niej nie wraca.

Najważniejszym pacjentem okazuje się być jednak Czwarty – Stanisław Baryłczak. Zamknięty w sobie dziwak w starszym wieku, zaczytujący się bez reszty w prozie Josepha Conrada. Czwarty zaczyna popadać w dziwne stany hipnozy, podczas których snuje tajemniczą opowieść z lat swojego dzieciństwa. Kiedy znikają szpitalne korytarze, szyba w oknie zachodzi czarną mgłą, a ściany zaczynają się zwężać, zamykając bohaterów w klaustrofobicznym pomieszczeniu, robi się naprawdę groźnie.

Joseph-Conrad (engl.unt.edu)Jaką rolę odgrywa w powieści postać i literatura Conrada? Można dostrzec na każdym kroku fascynację autora twórczością słynnego pisarza polskiego pochodzenia. Proza Józefa Korzeniowskiego nieprzerwanie fascynuje świat od ponad wieku, łączy w sobie symbolizm z impresjonizmem, elementy romantyzmu z pozytywizmem. Conrad pisze o problemach świata poprzez pryzmat jednostki. Jego zdania potrafią zauroczyć, a Małecki uległ temu urokowi. „Jądro ciemności” czy „Lord Jim” pozostawiły trwały ślad w świadomości młodego pisarza.
I choć momentami cytaty z mistrza wydają się dołożone na siłę, kompozycja utrzymana jest w harmonii. Mogę się przyczepić do faktu, że od połowy powieści na plan dalszy schodzą wydarzenia bohaterów czasu rzeczywistego. Przewracając strony, czekamy z niecierpliwością na kontynuację historii małego Stasia Baryłczaka.

Mały Stasio wychowuje się we wsi Rabinowo, gdzieś w województwie kujawsko-pomorskim. Małecki opisuje życie na wsi z dużym wyczuciem, ze wszystkimi jej problemami (bieda, ciężka praca, alkoholizm), ale też i malowniczym folklorem. Stasio odkrywa w sobie talent do rzeźbienia w drewnie, uwalnia z niego coraz to nowe surrealistyczne stworzenia. Sztuka ta staje się dla chłopca odskocznią od szarej rzeczywistości. Pewnego dnia udaje się mu wyrzeźbić z ogromnego pnia Drewniaka – kozła, który staje się jego demonem, fatum dręczącym go przez resztę życia. Malec musi uciec z domu i trafia do Włocławka, gdzie autor wprowadza nas w ciężki we współżyciu świat powojennej Polski. Niebezpieczne to miejsce, zwłaszcza dla małego Stasia. Cała ta historia jest poruszająca, momentami wzruszająca, choć nie łzawa. Poznajemy świat oczami skrzywdzonego przez los dzieciaka, zagubionego, trapionego lękami, tęskniącego za rodzinnym ciepłem, którego zasmakował jedynie okruchów. Ta część powieści udała się Małeckiemu najlepiej. Tak jak postać kozła Drewniaka, stającego się z fantastycznego demona pełnoprawną postacią opowieści.

Pojawiają się w „Dżozefie” nazwiska Rogera Walkowiaka i Waldemara Baszanowskiego. Ten drugi, dwukrotny mistrz olimpijski w podnoszeniu ciężarów, jest nawet przez moment jednym z drugoplanowych bohaterów. Postać Walkowiaka jest jednak znana jedynie głębiej zakorzenionym miłośnikom sportu. To Francuz polskiego pochodzenia, sensacyjny zwycięzca Tour de France z 1956 roku, a więc czasów, w których rozgrywa się „włocławska” część książki. Mężczyźni spierają się przy obiedzie: „Polak to, czy nie Polak?”. Byłoby to nawiązanie do osoby samego Josepha Conrada – Józefa Korzeniowskiego, który w studiach nad literaturą figuruje jako przedstawiciel modernizmu angielskiego? To już pytanie do samego Małeckiego, ale takie smaczki są bardzo absorbujące.

Jakub-MaleckiWidać w tej twórczości pokorę i słuszne wzorce, nie ma zaś silenia się na „kopizm” i nachalnego pchania się do największego literackiego świata, „podpinania się” pod mistrzów.
Nie ma tutaj mowy o realizmie magicznym pełną gębą, a stawianie przez recenzentów prozy Małeckiego w rozliczeniu z twórczością Bułhakowa, Borgesa, Cortazara czy Marqueza, jest nieporozumieniem. Małecki to z pewnością bardzo pilny obserwator. Korzysta też z niektórych archetypów, którymi tak pięknie posługiwał się Borges. Czerpie z poetyki realizmu magicznego inspiracje i całkiem dobrze mu to wychodzi. Nie aspiruje jednak jeszcze do bycia jego reprezentantem.

„Dżozef” to bardzo dobra powieść w gawędziarskim stylu i, jak napisał Jacek Dukaj, „polemika rówieśnika z młodą polską prozą”. Historia o tym, jak sztuka może oddziaływać na człowieka. Rozprawa o początkach czytania, magii literatury i chwilach przemyśleń, które stara się wnieść do naszego życia. Bo przecież, cytując Jakuba Małeckiego, „istnieją rzeczy piękne”. Musimy tylko nauczyć się je dostrzegać i wyzwalać. Gratuluję autorowi i życzę powodzenia w pracy przy następnych książkach. Nie mam wątpliwości, że się one ukażą.

Jakub Małecki, Dżozef, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011.

Rafał Niemczyk

Zygmunt Bauman, Socjalizm. Utopia w działaniu. Recenzja.


Socjalizm. Mechanizm upadku

Kiedy w 1976 roku ukazała się książka Zygmunta Baumana pod tytułem „Socialism: The Active Utopia.” (wydana w Stanach Zjednoczonych przez New York: Holmes and Meier Publisher), było już jasne, że eksperyment socjalistyczny zakończył się fiaskiem. ZSRR pogłębiał się w społecznym kryzysie i marazmie, PRL trwał już w wewnętrznym rozdarciu, zmierzając ku demokracji (która miała nadejść za ponad dekadę), zaś socjalistyczne państwa w Europie Środkowo-Wschodniej przekonywały się na własnej skórze o upadku socjalistycznych ideałów. „Socjalizm. Utopia w działaniu” jest naukową publikacją, obnażającą mechanizmy, które doprowadziły do tego upadku, a także rekonstrukcją tego, jak zmieniała się filozofia w założeniu mająca przynieść ludziom równość i wyzwolenie.

Zygmunt Bauman to wielokrotnie nagradzany na całym świecie filozof, socjolog, naukowiec i eseista, a jednocześnie jeden z najważniejszych twórców koncepcji postmodernizmu. Otrzymał m.in. Nagrodę Księcia Asturii w dziedzinie Komunikacji i Działania na Rzecz Ludzkości, gdzie znalazł się w doborowym towarzystwie Vaclava Havla, Ryszarda Kapuścińskiego czy Umberto Eco. Napisał kilkadziesiąt książek w języku polskim i angielskim, z których wiele stanowi trwałe elementy składowe nowoczesnej socjologii i filozofii.

Pierwszy rozdział książki rozwija pojęcie utopii Tomasza Morusa. Zygmunt Bauman tłumaczy mechanizmy, które doprowadziły do społecznej dewaluacji tego pojęcia, sprowadzając jego znaczenie tylko do „outopii” (miejsca, które nie istnieje), a zapominając zupełnie o „eutopii” (miejscu pożądanym), które pojęcie utopii współtworzy. To właśnie od Thomasa More’a i jego najsłynniejszego dzieła z czasów renesansu („Utopia” z roku ok. 1516) zaczęła Europa snucie marzeń o „idealnym państwie”. Bauman opisuje w jaki sposób społeczeństwa następnych wieków starały się wcielić owo niespełnione marzenie w życie, zatrzymując się przy tym na socjalizmie, który miał być najwierniejszym utopii odzwierciedleniem. „A warte jest zastanowienia, jak dalece wolność ludziom rzeczywiście przysługującą wypadałoby mierzyć ich zdolnością do wyobrażenia sobie społecznego świata odmiennego od ich własnego” – pisze polski socjolog.

Przez umiejscowienie pojęcia utopii w nowoczesnym umyśle („jako tło i źródło inspiracji ludzkich ideałów nowoczesność oznacza ponad wszystko nowoczesny układ ludzkich stosunków”) dochodzi Bauman do miejsca socjalizmu w – zmieniającej się na przestrzeni prawie pięciu wieków – społecznej strukturze świata. Przez pryzmat rewolucji francuskiej przedstawia nowoczesne społeczeństwo, utworzone na jej fundamentach, a zakorzenione nie na bazie polityki, ale głównie „w układzie zależności gospodarczych oraz w sieci komunikacyjnej konstytuującej społeczeństwo obywatelskie tamtej ery”. Socjalizm jako wspólnota równych ludzi postawił sobie za kluczowe zadanie wprowadzenie politycznej równości. Stał się we wszystkich dziedzinach życia kontrkulturą kapitalizmu, choć jak pisze Bauman, można go postrzegać jako radykalne wprawdzie, lecz logiczne przedłużenie liberalizmu kapitalistycznego. Opisuje wnikliwie eksperyment socjalistyczny i jego pozostałości w ZSRR, a także sposób w jaki socjalizm przeniknął do ogólnopojętej kultury.

Choć początkowo zdaniem Baumana w okresie powojennym program polityczny partii komunistycznej był najlepszym rozwiązaniem problemów w Polsce, to miał on stanowić tylko okres przejściowy. Wznowienie książki „Socjalizm. Utopia w działaniu” celowo nie zawiera jednak praktycznie żadnych zmian w stosunku do roku 1976 – jest spojrzeniem na problem socjalizmu właśnie z tamtego okresu. Weryfikacja historyczna jaką przyniosły późniejsze wydarzenia w Europie i na świecie, zobowiązała autora do napisania dwóch dodatkowych części w postaci posłowia „Czterdzieści lat później…” oraz aneksu zatytułowanego „Komunizm: czas na postmortem”.

W tym pierwszym Bauman wraca do idei utopii, tym razem w nowoczesnym społeczeństwie XXI wieku. „Dzisiejsze utopie powiadają o tym, jak mógłby człowiek lepiej się w miejscu, na jakie jest skazany, zadomowić, a nie o tym, jak owe miejsce uczynić bardziej dla niego gościnnym” – pisze. Zaznacza przy tym, że struktura świata zmieniła się tak bardzo, ulegając globalizacji, że granice państwa-narodu zostały zastąpione przez „granice planety-człowieczeństwa”. Budowane są wirtualne społeczeństwa (niejako w koniecznym zastępstwie wspólnoty tradycyjnej), „układy międzyludzkie klecone za pomocą facebooków, myspace’ów czy twitterów”, wpisane w „czas pointylistyczny”, formułujące swoją wartość „od epizodu do epizodu”, fragmentarycznie, będąc przy tym niestabilnymi, niezobowiązującymi i bez głębszej więzi emocjonalnej. Bauman wytyka przy okazji wszystkie paradoksy nowoczesnego kapitalizmu, zagubionego w swoim dążeniu do materialnego szczęścia, przy jednoczesnym braku idei, prowadzącym do odkulturalnienia i przeliczaniu współczynnika ludzkiego szczęścia na parametry produkcji i zaspokajania potrzeb.

Świat gdzieś się zagubił. Zygmunt Bauman stawia pytanie „skąd nowe, uniwersalne (co tym razem, po raz pierwszy w dziejach ludzkości, oznacza rzeczywiście ogólnoplanetarne) zasady ludzkiego współżycia, powszechnie uznawane i przestrzegane, mogą nadejść? Gdzie szukać aktorów i agencji zdolnych do ich zaprojektowania i wypuszczenia w obieg?” Według socjologa ten właśnie problem będzie w XXI wieku najbardziej kluczowym dla globalnego społeczeństwa. Nazywa go „metaproblemem” i z nim to właśnie przyjdzie się nam w teraźniejszości zmierzyć.

Zygmunt Bauman, Socjalizm. Utopia w działaniu, przełożył Michał Bogdan, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010

Rafał Niemczyk

Stephen King, Rose Madder. Recenzja.


Stephen King klasy B

Książka, którą można czytać w pośpiechu, w gwarze i w roztargnieniu. Lektura niewymagająca angażu intelektu, mózgu na chodzie, uruchomienia jego machiny i gromadzonej w niej wiedzy. Spotkanie bez zobowiązań – szybkie, nieoficjalne, bezproblemowe. Tu się czuje. Nie myśli. Taka jest właśnie lektura Kinga.

Tym razem historia zaczyna się od krwistoczerwonej plamy na białym prześcieradle. Malutkiej kropelki, nie dającej spokoju myślom – w rezultacie budzącej ze złego snu. Rosie wpatruje się w nią żarliwie, jak pomylona nie może oderwać od niej oczu. Analizuje. „Czternaście lat. Sto sześćdziesiąt osiem miesięcy, począwszy od szarpnięcia za włosy i ugryzienia w ramię za trzaśnięcie drzwiami w noc poślubną. Jedno poronienie. Uszkodzone płuco. Ta straszna rzecz, jaką zrobił jej rakietą tenisową. Stare blizny na częściach ciała zakrytych ubraniem. Przeważnie ślady ugryzień.” To jest ta ważna chwila, w której Rosie, maltretowana żona psychopaty, postanawia od niego uciec. Nagle, spontanicznie, z torebką jako bagażem, ze wsparciem karty kredytowej męża, z paraliżującym strachem – bez planu, bez pomysłu. Świat jednak będzie jej sprzyjał. Rose odnajdzie miejsce, w którym będą czekać dobrzy ludzie. Odnajdzie także siebie i odkryje nowe pasje. Zacznie żyć na nowo kilkaset kilometrów od swojego dawnego piekła.

Piekło jednak tak łatwo nie ustępuje. Norman – rozjuszony, wściekły, głodny zemsty – rozpoczyna swój pościg. Jego cel to znaleźć Rose. Poważnie z nią „porozmawiać”, jak to robił już wiele razy. Wymierzyć okrutną karę.

Rose-Madder (Darek Kocurek)Stephen King już od początkowych stron „Rose Madder” stara się trzymać czytelnika w napięciu. Najpierw częstuje go szokującymi scenami przemocy w rodzinie, potem proponuje konwencję szybko mknącego thrillera, gdzie mamy niewinną, niczego nieświadomą ściganą oraz niebezpiecznego i psychopatycznego ścigającego. Ta historia wciąga. Kibicujemy Rose, usilnie chcemy wierzyć, że nie spotka jej nic złego – mimo iż dobrze wiemy, że do konfrontacji dojść musi. Norman nieustannie depcze jej po piętach. Obserwuje, planuje atak. A my obserwujemy akcję – czasem oczami Rose, czasem oczami Normana – z niepokojem oczekując nieuchronnego rozwiązania.

King do pewnego momentu tak mocno angażuje czytelnika w snutą fabułę, że jesteśmy w stanie wybaczyć mu wiele. Bohaterowie żywcem wyjęci z filmów klasy B, którzy na ekranie nużyliby swoją schematycznością i nudne, konwencjonalne kadry, przerabiane już w przeciętnych dreszczowcach setki razy – tutaj nabierają kolorów. Kupujemy tę historię, z całą świadomością jej przeciętności. Bo King już kolejny raz, za pomocą umiejętnych chwytów, przekuwa przeciętne historie na czytelnicze emocje i dobrą rozrywkę.

„Rose Madder” nie jest jednak typowym thrillerem. King bowiem wprowadza do fabuły elementy fantastyczne. We fragmentach rysuje alternatywny świat, rządzący się własnymi, nieprawdopodobnymi regułami. Wprowadzając do niego Rose, rozluźnia napięcie i wytrąca z rytmu. Mimo żywych kolorów i swoistego uroku, na tle kingowskiej opowieści z życia wziętej, odrealniona rzeczywistość wypada blado. Król literatury popularnej nie potrafi po sobie skracać. Rozwlekł wątek fantastyczny, jakby za mocno się do niego przywiązując, i nadał mu zbyt duże znaczenie – przez co lektura straciła na płynności i stała się nieco przydługawa. Wcześniej rozgrzane emocje osłabły.

Dlatego też Rose Daniels nie dorównała swojej bardziej dojrzałej poprzedniczce – Dolores Claiborne – która rozprawia się ze swoim bezlitosnym mężem zaledwie na dwustu pięćdziesięciu stronach. Tam ufamy każdemu mistrzowskiemu zdaniu pisarza, wciąga nas do reszty psychologiczne, ciężkie podłoże jego prozy. Tutaj, zmagając się z dużo większą objętością, często mamy ochotę go ponaglić. Mistrz budowania napięcia tym razem zapomniał usunąć z powieści zdania niepotrzebne.

Stephen King, Rose Madder, tłum. Zbigniew A. Królicki, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2011.

Dorota Jędrzejewska

Stephen King, Marzenia i koszmary. Recenzja.


Różne oblicza strachu

Co powinien zrobić zmaltretowany codziennością miłośnik teleturniejów, kiedy pewnego dnia słyszy w łazience chrobotanie, którego źródłem okazuje się być ludzki palec wyłażący bezczelnie z umywalki? Jak czuje się doktor Watson, gdy w deszczowe popołudnie udaje mu się rozwikłać skomplikowaną zagadkę morderstwa, wcześniej od swego słynnego przyjaciela – Sherlocka Holmesa? Do czego posunie się dziennikarz szukający chwytliwego tematu, by móc wyśledzić wampira z licencją zawodowego pilota?

Stephen King jest znany jak świat długi i szeroki. Każdy, kto sięga po literaturę popularną, musiał choć raz natknąć się na twórczość amerykańskiego mistrza horroru. Zaś ci, co nie czerpią przyjemności z czytania (a takich ubogich duchowo jest na nieszczęście w naszym kraju coraz więcej), z pewnością widzieli któryś z dziesiątek filmów opartych na książkach Kinga (żeby wymienić choćby „Skazanych na Shawshank”, „Lśnienie”, czy oscarowy „Misery”). „Marzenia i koszmary” to jeden z jego kilku zbiorów opowiadań – możemy stwierdzić niepodważalnie fakt, iż jest to zbiór największy objętościowo. Autor oddaje w ręce czytelników aż dwadzieścia pięć historii.

Możemy przeczytać zarówno opowiadania długie, jak i krótsze, sztukę teatralną (którą odrzucił Steven Spielberg, jako „zbyt mało ożywczą”), a nawet wiersz i przypowieść, będące dodatkami do głównego dania. Jakim są oczywiście opowiadania, bo nie od dziś King z nich słynie.

Willa-King (Darek Kocurek)Historia mężczyzny, który kilka lat życia poświęca, by zemścić się na gangsterze odpowiedzialnym za śmierć swojej żony. Plan przez niego wymyślony jest tak wyrafinowany, że mrozi krew w żyłach. Nie ma nic wspólnego z mało finezyjnymi zemstami rodem z Dzikiego Zachodu, a Kill Bill przy nim to pestka.
Dom stojący przy Maple Street, na pozór niczym nieróżniący się od innych w dzielnicy. Gdy jednak zajrzymy do środka, ujrzymy dzieciaki prześladowane przez niedobrego ojczyma. Pewnego dnia okazuje się, że dom ma niesamowite właściwości, pulsują w nim żyły, a piwnica skrywa własną tajemnicę. Dzieci wpadają na iście szatański plan.
Prowincjonalne miasteczka, gdzie co kilka lat spadają z nieba w porze deszczowej krwiożercze ropuchy, wampiry, zombie, kosmici. King nie straszy jednak samymi potworami – niejednokrotnie katalizatorem strachu okażą się elementy z życia codziennego, czy upiory budzące się w duszach samych ludzi.

Stephen King jest świetnym opowiadaczem, potrafi przykuć uwagę na długi czas. Stosuje różnorodny styl pisania, co nie pozwala się nudzić. Raz staje się gawędziarzem, by innym razem uraczyć nas akcją rodem z filmów sensacyjnym klasy B, czarnym kryminałem udanie wyjętym z Chandlera albo zagadką detektywistyczną w Anglii Conan Doyle’a. Po mistrzowsku buduje napięcie, wzbogaca utwory ciekawymi dialogami i nieprzewidywalnymi zakończeniami. Nie zawsze po drodze mu przy tym z krytyką, bo w świecie literackim znany jest jej osobliwy stosunek do twórczości mistrza grozy. „Opowiadania w ‘Marzeniach i koszmarach’ są w większości utworami, które krytycy zaliczają (i dlatego stanowczo zbyt często je ignorują) do gatunku horror. W ich przekonaniu opowiadania horror stanowią rodzaj złego psa łańcuchowego, który ugryzie, gdy człowiek zanadto się do niego zbliży.” – odparowuje King ze znanym sobie dystansem do krytyki pod adresem „strasznej” części swojej twórczości.

Marzenia-i-koszmary-1„Marzenia i koszmary” nie są najlepszym ze zbiorów opowiadań Stephena Kinga (tym najlepszym niezmiennie pozostanie pewnie „Nocna zmiana”). To jednak solidny kawał literatury rozrywkowej, świetnej na długie wieczory, przy której naprawdę można poczuć ciarki na plecach. Na korzyść tego zbioru przemawia spora objętość i choć trafiają się opowiadania słabsze, to jednak przeważają te zapadające w pamięć. Literatura to nie tylko Szekspir, Borges, Kafka czy Mickiewicz. Na półkach zawsze znajdzie się miejsce dla mistrzów pisarskiej grozy. A King takim mistrzem jest, zaś biorąc pod uwagę ogrom jego twórczości – jedna półka może okazać się niewystarczająca. Jeśli lubicie odpocząć przy książce, a przy okazji dreszczyk emocji i niesamowitości – sięgajcie śmiało po ten zbiór. Nie będziecie zawiedzeni.

Stephen King, Marzenia i koszmary, tłum. Michał Wroczyński i Witold Nowakowski, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2011.

Rafał Niemczyk

Lew Tołstoj, Sonata Kreutzerowska. Recenzja.


Sonata A-dur op. 47 Beethovena zwana „Kreutzerowską” zawdzięcza swoją nazwę dedykacji dla Rodolphe’a Kreutzera – słynnego skrzypka, który wraz z Pierre’em Rodem i Pierre’em Baillotem uznawany jest za założyciela francuskiej szkoły skrzypcowej. Oryginalny wstęp z solową partią skrzypiec, wielopłaszczyznowość muzyczna, pełne ekspresji rozwinięcie i mocne finałowe presto składają się na wirtuozerię utworu.

„Zdumiewające, jak zupełne bywa złudzenie, że piękno jest dobrem”

Lew Tołstoj nieprzypadkowo zapożyczył tytuł sonaty Beethovena, której tonacja jest energiczna, niepokojąca, szarpana. Wieszczy zły koniec. „Sonata Kreutzerowska” Tołstoja to opowieść, którą snuje podczas podróży pociągiem starszy mężczyzna, niejaki Pozdnyszew. Momentami jego historia przekształca się w dialog z narratorem na temat XIX-wiecznej obyczajowości, zagadnienia małżeństwa, życia płciowego i moralności. Spowiedź Pozdnyszewa to wspomnienia paranoicznego związku, który doprowadził tego człowieka, zaślepionego zazdrością o względy żony, do zasztyletowania swojej połowicy.

Historia jest tutaj pretekstem do rozważań o upadku moralności, utracie godności. Tołstoj, znany z kontrowersyjnych, czasem radykalnych poglądów, prowadzi tu swoistą grę z czytelnikiem. Z jednej strony opisuje rozpustne życie mężczyzn, wykorzystujących kobiety dla zaspokajania swoich żądz – obwinia ich o kształt relacji międzypłciowych. Uważa miłość za pusty slogan, służący do zamaskowania prawdy o płytkości związków. Miesiąc miodowy porównuje do widowiska jarmarcznego, na którym zobaczyć można kobietę z brodą i psa morskiego. Niewiasta z brodą okazuje się być jednak mężczyzną, przebranym w damski kostium, a „pies morski” foką, na grzbiet której naciągnięto psią skórę. Z drugiej strony zarzuca kobietom, że korzystając ze swoich wdzięków do usidlania mężczyzny, podobne są „do Żydów, którzy mszczą się na swoich wrogach za pomocą pieniędzy”.

Czasami Tołstoj balansuje za pomocą słów swoich bohaterów na granicy mizoginii. Złudne to jednak wrażenie, wszak to postać Pozdnyszewa budzi w nas większą niechęć – jest on ukazany jako człowiek niezrównoważony psychicznie, przekonany o swoich racjach i własnej nieskazitelności. Tołstoj pozostawia też czytelnika w niepewności – nie jest dopowiedziane, czy romans żony Pozdnyszewa ze skrzypkiem Truchaczewskim ma naprawdę miejsce, czy jest tylko złudzeniem popadającego w obłęd męża.

Lew-Tolstoj-w-swoim-domu (AFP)Niech rzuci kamieniem, kto bez winy

Utwór podejmuje też wątek posiadania i wychowywania dzieci oraz trudnych relacji małżeńskich. Ciąża kobiety, karmienie, choroby dziecka, nieustanna opieka i zamartwianie się stawiane są na szali wobec macierzyńskiej miłości i pociechy z potomków. Domowe zacisze, które powinno być oazą spokoju i bezpieczeństwa, zamienia się w poligon, na którym małżonkowie prowadzą ze sobą otwartą wojnę, nie bacząc na konsekwencje i nie przebierając w środkach. Złość, rozdrażnienie, szargane nerwy, urywane rozmowy, przeradzające się w histeryczne kłótnie. A mimowolnymi świadkami tego wszystkiego stają się niewinne dzieci. Tołstoj ukazuje nawet, jak małżonkowie wykorzystują swoje dzieci do wyperswadowania drugiej stronie własnych racji. Mąż ma swoje „ulubione dziecko”, żona „ukochanego synusia”. Przeciągnięcie któregoś z dzieci na swoją stronę wiąże się automatycznie z ochłodzeniem uczuć do tych „z przeciwnej frakcji”. Bywa i tak, że prowadzi to do nienawiści. Tołstoj nazywa to „biciem się dziećmi”. Czy żaden z nas nie był nigdy świadkiem podobnych praktyk w otaczającym nas środowisku? Czy świat tak bardzo zmienił się po przeszło stu latach, czy poszedł naprzód, umoralnił się, stał się lepszy?

„Sonata Kreutzerowska” Lwa Tołstoja to gorzki moralitet, w trakcie czytania którego niejednokrotnie skrzywimy się oburzeni. Są pewnie i tacy, którzy po kilkunastu stronach będą mieli ochotę zamknąć książkę i trzasnąć nią o ścianę. Nikt nie ucieknie jednak od własnej gorzkiej pigułki, którą prędzej czy później przyjdzie mu w końcu przełknąć. Kiedy, schowana pod językiem, zacznie się rozpuszczać, a gorycz zacznie palić w język i stanie się nie do zniesienia.

Lew Tołstoj, Sonata Kreutzerowska, tłum. Maria Leśniewska, wyd. Znak, Kraków 2010.

Rafał Niemczyk