Haruki Murakami, 1Q84 (tom 3). Recenzja.
15 listopada, 2011 4 Komentarze
Świnie na wietrze
Skończyło się. Dwa księżyce, duży jasny i mniejszy zielonkawy, zeszły się w jeden. Japońskie kyū zamieniło się na powrót w arabską dziewiątkę i rok 1Q84 dobiegł końca. Ktoś zginął, ktoś uciekł, ktoś się ukrył, a ktoś inny odnalazł. Ostatni tom trylogii Murakamiego udzielił odpowiedzi na kilka enigmatycznych Questions, jakie autor postawił w poprzednich tomach. Ale czy są to odpowiedzi dla czytelnika satysfakcjonujące?
Żeby nie rozpisywać się na temat warstwy fabularnej, odsyłam do wcześniejszych recenzji poprzednich tomów „1Q84”: pierwszego i drugiego. Ostatni tom trylogii spina klamrą wiele powieściowych zdarzeń, pozostawia jednak sporymi momentami uczucie znużenia i niedosytu. Zacznę jednak od pozytywnych stron, co by nie zostać zjedzonym przez fan-cluby japońskiego prozaika, w które obrodziło w naszym kraju ostatnimi laty całkiem obficie.
Pojawiła się nowa postać (choć występująca epizodycznie już na kartach środkowego tomu), eksponowana w finałowej części na równi z Aomame i Tengo. To Ushikawa – były prawnik wykluczony z palestry, aktualnie zaś prywatny detektyw, idący tropem naszych bohaterów niczym rasowy pies gończy. Ushikawa jest konsekwentny w działaniach, uparty w dążeniu do wytyczonego celu, doświadczony, opierający się na sprawdzonych przez siebie w praktyce metodach. Ponadto łysieje, ma zdeformowaną głowę, nikt go nie lubi, nie wzbudza w ludziach zaufania, wyrzekła się go rodzina, a żona zabrała dzieci i odeszła od niego wiele lat wcześniej. Ushikawa – godzien z jednej strony potępienia, a z drugiej współczucia – jest niewątpliwie w „1Q84” oddechem świeżości, którego długimi momentami naprawdę brakuje.
Umiejętnie wyprofilowane postacie są mocną stroną trylogii Murakamiego. Pytanie tylko, czy autor aby na pewno potrzebował do ich wykreowania prawie półtora tysiąca stron? Mielenie do upadłego poszczególnych wątków zaczyna chwilami irytować. Nieszczęśliwe dzieciństwo głównych bohaterów Murakami przedstawiał w interesujący sposób, stosując retrospekcje, wspomnienia, ciekawe rozmowy. Niekonieczne było dodawanie kilku łopatologicznych rozdziałów, które fabularnie niewiele wnosząc, sprawiają, że opowieść sztucznie się wydłuża i rozmywa. Do tego dochodzi nadmierne uszczegółowianie, które powoduje, że czytelnik może czasem poczuć się jak obserwator japońskiego reality-show. Uważam, że skondensowanie treści przydałoby „1Q84” więcej lekkości i esencjonalności.
Murakamiemu udało się też długimi chwilami zbudować przygnębiający klimat osaczenia. Uzyskał go nie tyle poprzez wykorzystanie w książce zgranych elementów rasowego thrillera, ale wprowadzając postać upiornego inkasenta NHK. Ten uporczywie terroryzuje jednego po drugim bohaterów powieści, dobijając się do drzwi, których żaden z nich nie może z różnych powodów otworzyć, prowadząc przy tym dwuznaczny, demoniczny monolog. Postać „upiornego inkasenta NHK” mogłaby z powodzeniem zagościć na planie filmowym któregoś z japońskich horrorów.
Japoński pisarz porusza też kilka spraw światopoglądowych, wrzucając je jak smaczne przyprawy do gotującej się zupy. Nie zawsze wnoszą coś wyrazistego, ale sprawiają, że smak powieści staje się bardziej różnorodny. Mamy więc rozważania na płaszczyznach teologicznych, liberalne podejście do miękkich narkotyków wypowiadane ustami sympatycznej dziewczyny, obraz godnego znoszenia nieuchronnej bliskości ludzkiej śmierci czy wspomnienie domu Carla Gustava Junga, słynnej „Wieży” wybudowanej w Bollingen nad Jeziorem Zuryskim. Jeśli ktoś nie miał okazji odwiedzić Szwajcarii, może podziwiać niesamowity pałacyk twórcy psychologii głębi w tym miejscu (krótką podróż śladem szwajcarskiego psychologa ozdabia piękna muzyka włoskiego kompozytora Gianni Ferrio, pochodząca z nieznanej u nas adaptacji „Tajemniczej wyspy” Juliusza Verne’a z 1973 roku, z Omarem Sharifem w roli głównej).
Za oknem pierwsze solidne oznaki jesieni. Kończy się rok 2Q11, a ja nie będę ukrywał, że mam ogromny problem z oceną „1Q84” jako całości. Swoista ludyczność prozy Murakamiego sprawia, że jego książki, pomimo wytykanych mu przez krytykę usterek, czyta się bardzo dobrze. Niosą też one ze sobą wartości literackie całkiem nietuzinkowe, czego dowodem niech będzie charakterystyczny, rozpoznawalny na całym świecie styl pisarza. Opinie o tym, czy Murakami zmierza w dobrym kierunku, pozostawiam Wam.
Nie mam w zwyczaju przyznawać w recenzjach wymiernych ocen ani gwiazdek. Robię to czasem na własny użytek, „dla zabawy”, mając świadomość subiektywizmu i niemożności porównywania wielorakich stylów i szkół pisarskich. Zdradzę Wam za to, że gdybym miał ocenić najnowsze dzieło Japończyka, wystawiłbym mu zdecydowane Q/10. W tym przypadku Q niech pozostanie pytajnikiem, a nie „dziewiątką”, „zerem” czy jakąś inną „cyferką” albo „gwiazdką”.
Jeśli zaś idzie o uczucie Tengo i Aomame (zapomniałbym dodać, że poznajemy w końcu jej pierwsze imię), to zamiast wpatrywać się ze zjeżdżalni na placu zabaw w niebo (co oczywiście jest czynnością nader romantyczną), powinni dla odmiany posłuchać gdzieś na odludziu „Pigs on the Wing” Pink Floydów. Wczytawszy się w słowa Rogera Watersa, „zerkając na siebie poprzez strugi deszczu, zastanawiając się, którego z tych kretynów obwinić, patrząc na latające świnie”.
Haruki Murakami, 1Q84 (tom 3), przełożyła z japońskiego Anna Zielińska-Elliott, wyd. MUZA, Warszawa 2011.
Rafał Niemczyk