Oscar Wilde, Portret Doriana Graya.


Kiedy poeta pisze powieść

W amarantowym niebie różne dzieją się sprawy, czas nie bywa tak logiczny jak gdzie indziej, mieszają się też imiona z osobami; bywają tam dziwy, paradoksy i zwykłe pomyłkowe gafy. Na dodatek anioły uwielbiają maskaradę, grywają konwencją, często mylą role – ratują się wtedy naprędce wymyślanymi bonmotami. Wszak to raj literatów, tu nie wypada być poważnym, dobrze widziana jest konfabulacja i różnobarwna inwencja słów.

Przy mrozie srogim kroki piechura stąpają odgłosem ciężkim, z daleka słyszalnym, będącym jakby heroldem oznajmiającym przybycie gościa. Dlatego dwóch mężczyzn zdążyło przygotować się na witanie wędrowca i gdy on bramę przekroczył jęli mu się dokładnie przyglądać. Widok nie był okazały. Gość był mężczyzną szlachetnej budowy, urodę posiadał typu anglosaskiego w stylu młodego Hugh Granta. Kulminacją sylwetki i całego wyglądu była głowa, a w niej twarz: dosyć pociągła, obdarzona nosem wielkim, lecz nie na tyle ogromnym aby szpecić, o pięknych, prawie niewieścich ustach i czole tak wysokim, aby pomieścić całą inteligencję biblioteki Uniwersytetu Oxford; lecz punktem najważniejszym, najbardziej domagającym się uwagi były duże, ładne i marzycielskie oczy okolone długimi rzęsami, mocno osadzone w solidnych oczodołach i wyodrębnione od reszty twarzy, grubą, czarną krechą powiek. Głowę zdobiły dosyć długie, ciemne, bujne włosy, ułożone w fantazyjny, choć prosty, rodzaj fryzury; centralny i symetryczny przedziałek położony na czubku czaszki pozwalał opadać falom włosów w naturalny kędzierzawy sposób.

Oscar Wilde

To wszystko sprawiało, że widzieli mężczyznę dużego i silnego, lecz jak się wydawało obdarzonego usposobieniem romantycznym – mógł to być szlachetny rozbójnik albo gondolier czuwający nad bezpieczeństwem pocałunków kochanków przewożonych w swojej łódce, lecz okazał się poetą. Dosyć okazałą fizyczność znaczył jednak skąpy i lichy ubiór. Przybysz miał na sobie cienkie, jesienne – choć był środek zimy – palto w bardzo wielu miejscach reperowane dosyć niewprawną ręką; o kołnierzu tak wytartym jakby zwierzę, z którego futra je zrobiono, przedwcześnie i nagle wyłysiało na skutek jakiejś tajemniczej i groźnej choroby hormonalnej. Spodnie miał szare, drelichowe, w kilku miejscach poplamione; na nogach ciężkie trepy, tak samo jak płaszcz bardzo wysłużone, najwidoczniej w jakichś koszarach lub więzieniu. Głowę miał odkrytą, nie posiadał garderoby zbędnej: nie miał szala, rękawiczek, nie mówiąc już o laseczce do podpierania się, jaką noszą angielscy dżentelmeni dla podkreślenia swej elegancji. Pod pachą ściskał zwój pergaminu, na którym – jak się później wyjaśniło – sporządził rękopis swojej powieści. Była to druga książka, jaką napisał, i pierwsza powieść. Wyglądał na człowieka, który doznał nieszczęścia, najwidoczniej skrzywdzonego jakąś znaczną niesprawiedliwością; umiejącego jednak zdobyć się na pogardę dla wyroku i samych oprawców. Bladość wyzierająca z jego oblicza głosiła wieczną chwałę bieli i zimny smutek melancholii. Jednak spokój bijący od tego mizernego wyglądu dowodził, że człowiek ten jest zarówno świadomy wybranej drogi, jak i również zadowolony z tego wyboru oraz potrafi godnie przyjąć najbardziej nawet niepomyślne rozporządzenia losu.

Przychodnia przywitał gospodarz, wielki posturą starzec, z ogromną siwą brodą, kręconymi włosami i twarzą oznaczoną gęstą pajęczyną zmarszczek stanowiących emblemat pamięci całego jego życia. Wszyscy uważali go za ojca, lecz z racji wieku był już raczej dziadkiem. Poruszał się powoli, trochę niepewnie, w ręce trzymał kostur, jako że był ślepcem. Gość nie wszedł był do środka, pozostał w sieni, tam krótko dwaj mężczyźni rozmawiali. Widoczny był szacunek jakim młodszy darzył starca, który pod koniec rozmowy wrócił na chwilę do wewnątrz pomieszczenia, podszedł do swojego sekretarzyka, wprawnie odnalazł odpowiednią szufladkę i wyjął z niej opiumowego papierosa. Po czym z uśmiechem wyrozumienia obdarował nim przybysza, który wkrótce równie głośno, co poprzednio, stąpając po zmrożonym dukcie oddalił się w kierunku, skąd przybył. Starzec chwilę pozostał na progu swego domostwa. Stał tam, wystawiając twarz na podmuchy wiatru i chłonąc atmosferę powietrza. Potem niespiesznie wrócił do pomieszczenia i swojego towarzysza. Po chwili, przetrawiwszy dopiero co zdobyte wrażenia powiedział:

– Mróz, ptaki milczą, wiejba wiatrów tylko cyka. Musi być potwornie ślisko… Podczas zimy żegluga na morzu zamiera – kto nie zdążył wrócić na czas, musi pozostać na obcej wyspie, nawet jeśli gościna taka mu niemiła.

Homer - rzymska kopia hellenistycznej rzeźby z II wieku p.n.e. (British Museum)

Homer – rzymska kopia hellenistycznej rzeźby z II wieku p.n.e. (British Museum)

Towarzysz jego – znacznie młodszy mężczyzna, niewielki w posturze, wręcz drobny, o małej głowie, raczej okrągłej w kształcie, choć kwadratowej w policzkach i szczęce; o ustach niewielkich, przywykłych do oszczędnych uśmiechów i precyzyjnie wymierzonych słów oraz włosach tak wybielałych siwizną, że mógł z powodzeniem uchodzić za anioła – nie bardzo wiedział, co sądzić o słowach starca. Nie uważając, aby trzeba było kontynuować temat zapytał:

– Homku drogi, kto zacz?

– Oscar Wilde, Irlandczyk, syn laryngologa i poetki, ojciec dwóch synów i mąż jednej Konstancji; z zamiłowania ekscentryk, z powołania prowokator, duży esteta, arbiter elegancji. Zakochany po równo w kobietach i facetach. Człowiek pióra, raczej poeta, czasem dramatopisarz, choć i w prozie rościł sobie pretensję do sławy, zasłynął również jako aforysta i twórca epigramatów, próbował się także jako dziennikarz. Zbyszku powinieneś go znać, on podobnie tobie o pięknie pisywał.

– Musiał w „więźniu” siedzieć, widać po butach i odzieniu. Nie wiesz gdzie i za co? – dopytywał Zbyszek.

– W Reading pod Londynem, dostał dwa lata ciężkich robót za kultywowanie pederastii. Dwa lata – szmat czasu – akurat tyle, aby porzucili go bliscy i aby zbiednieć. Błąka się teraz po Europie, śpi w tanich hotelach, dawne czasy rozpamiętuje; co głęboko rozpamięta, to zaraz napisze, zdaje się po łacinie De Profundis tytułuje. Niedługo już pożyje, akurat tyle aby, co ma, napisać, a potem ducha wyzionie dla swej przyszłej sławy i charyzmy. Przyniósł mi swoją pierwszą powieść – Portret Doriana Graya – z powodu cenzury wielokrotnie przerabianą. Znam ją z odpisu, „pirackiego”, więc mu się nie przyznałem do tego – choć starzec był z niego nielichy, broda po ostatnim zdaniu zadrżała mu bardzo młodzieńczo w uśmiechu.

Zbigniew Herbert - portret Zbigniewa Kresowatego

Zbigniew Herbert – portret Zbigniewa Kresowatego

– Dorian Gray – powiedział Zbyszek – dźwięczne miano, pachnące młodością i odwagą; chłopiec noszący je musiał być piękny, nikt tak nazwany nie może być szkaradą. Ciężki żywot dźwigać ładne lico… Homku drogi, drogi Homku! Musiałem i ja to czytać, lecz opowiedz, co sądzisz o rzeczy, niech i anioły posłyszą.

– Poeta widzi obrazami, gdy porzuci rymy, by zażądać prozaika sławy. Tworzy sceny, z nich akty i całe dramaty, a potem próbuje zamaskować opowieścią. Fabuła jest dla takiego zwiewna, choć na ogół wyraźna, prosta i czytelna; z natury jednak schematyczna, mocno uproszczona, za to pełna metafor i zdań, które same w sobie są pełnią. Wilde całą duszą jest poetą, dlatego swe postaci, jak rzeźbiarz, wykuwa w marmurze. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tworzy ludzi nieskończenie pięknych i okrutnie szkaradnych. Nie uznaje form przejściowych. Dla lepszego zilustrowania swych myśli potrzebuje symboli – tu najlepszym przykładem jest portret Graya, mogący szpetnąć i zohydzać się podczas, gdy jego negatyw zostaje ciągle piękny.

– Już pamiętam, nawet dobrze, Sybil Vane, jego młoda i śliczna nimfa – aktoreczka pospolita – by otruć się wypitym kwasem pruskim, musiała być na scenie tylko jeden raz nieznakomita. Graya nie można było zdradzić lub spotwarzyć, łatwo jednak było urazić pospolitością, ohydą nie-wspaniałości i brakiem piękna. A nimfia matka – ciągnął dalej Zbyszek – pani Vane, grubo kreślona przez Wilde’a, sama miała za skórą pewne sprawy, lecz łasa po młodzieńczych przygodach na dostatek starości chciała córkę sprzedać. Brat inny zgoła, czysty ideał. Ciekaw jestem: dlaczego zabić nie zdołał Graya?

– Ta sama, nimfa Sybil, która o Dorianie mówiła nazywa się książę z bajki. A matka? Wilde czyni pretensjonalne uwagi o płciach, dostaje się zwłaszcza niewiastom. Jest to tak wyraźne, że czasem aż nudne, a potem jednym zdaniem opisuje charakter matki, gdy ta wypowiada: spodziewam się, że będziesz zadowolony ze swej kariery marynarza – do syna, Jamesa, który musi ruszyć w świat, aby się utrzymać. Ta powieść nie jest fabułą z moralną nauką, choć taką udaje. To zbiór obrazów, a z tych zrobionych scen, zgrabnie wplecionych w pozornie główny wątek.

– Homku! Wilde to kpiarz, ironista, w dodatku nie byle jaki, jest bardzo przewrotny. Pisuje obficie pomiędzy wierszami, a jego słowa i zdania często mają wiele płaszczyzn, mnóstwo kontekstów. W ten sposób pisał dla różnych ludzi, dla tych, co trzeba i dla tych, co chciał. Napisał książkę o miłości i namiętności, ale jeśli tylko pod te słowa podstawimy termin sztuka otrzymamy zupełnie inne znaczenie. Dla niego zresztą miłość była synonimem sztuki lub przynajmniej jej bliźniaczą siostrą, a jedna i druga była kwintesencją piękna.

– Tiaa. Napiłbym się coli albo strzelił browara – tylko nie mów moim czytelnikom – strasznie senno od tego twojego papierosowego dymu. Zawsze się tak zapalasz, gdy dyskutujesz o literaturze i ćmisz fajki permanentnie, jak gdyby mniejsza ilość tlenu w twoim mózgu mogła spowodować trafniejsze myśli i lepsze zdania. Czy w tej twojej czerwonej Polsce nie wynaleźli papierosów z filtrem? Cała broda mi capi nikotyną! A z ironią u Wilde’a oczywiście masz rację. Pamiętam takie dwa fragmenty: Po śmierci trzeciego męża włosy jej ze zgryzoty stały się całkiem złote. I drugi: Kobiety traktują nas jak ludzkość swych bogów. Ubóstwiają nas i ciągle nas nudzą, żeby coś dla nich zrobić. To nie wszystko, lecz pamięć przecież moja stara i przez to kapryśna, więc dokonuje selekcji treści na chybił-trafił. Język Wilde’a jest bardzo metaforyczny, do tego jeszcze dokłada wielką plastyczność, obrazowość: …czarne ręce zazdrości… lub: Rozkład trupa w wilgotnym grobie nie mógł być równie straszny. Albo …wiedział, przez jakie nieba cierpień przechodzimy.

Oscar Wilde ok. roku 1880 (fotograf nieznany)

Oscar Wilde ok. roku 1880 (fotograf nieznany)

– Homku drogi, drogi Homku! Daj już spokój cytatom, bo całą książkę skopiujesz, a to przecież tobie – ojcu poetów – nie przystoi. Portret Doriana Graya, jak łatwo się domyślić, jest książką autobiograficzną. Wilde opisał tu siebie, przy czym najwyraźniej tak wiele miał do powiedzenia, że musiał stworzyć aż trzy postaci, aby to wszystko pomieścić. Jest Dorianem Grayem – pięknym młodzieńcem, pełnym odwagi oraz dzikiej żądzy i zachłannej ciekawości życia, który ze swej egzystencji czyni sztukę, a próżność jest mu korabem dla oceanu doświadczeń. Jest też Henrykiem Wottonem – sybarytą, cynikiem, twórcą niezliczonych bonmotów i epigramów. Ale również Basilem Hollwardem – introwertykiem, malarzem, który z jednej strony dla genialności potrzebuje podniet homoseksualnych, a z drugiej czci – i to chyba całkiem poważnie – cnotę i wszelkie ideały dobra. Nie trzeba postmodernizmu, aby odkryć złożoność i niekompatybilność, nie popadając jednocześnie w metaforę szaleństwa.

– Zbyszku jestem już dosyć stary, i pomimo wszystkich tytułów, jaki mi nadają przypochlebcy, posiadam skłonność rewolucyjną do śmiechu i psot. Dlatego ujęło mnie zakończenie Portretu Doriana Greya. W wersji oficjalnej Grey znużony wieloletnim hedonizmem i trapiony rozlicznymi wyrzutami sumienia, jak bardzo wysoką gorączką, pragnie oczyścić duszę i niszczy obraz, zabijając przy okazji siebie. Ale ja starzec-satyr widzę to inaczej. Dorian znudził się swoją młodzieńczością i pięknem, szukał innych podniet, zamarzył jeszcze o chłopięcej niewinności. Niszczył portret nie z myślą o ideale dobra, a zachłannie chcąc odzyskać niewinność dla samego posiadania chłopięcości…

Oscar Wilde, Portret Doriana Graya, przeł. Maria Feldmanowa, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1976.

Dominik Śniadek