Marek Kochan, Pojedynek na słowa. Techniki erystyczne w publicznych sporach. Recenzja.


Jak nie dać się zrobić w konia politykom
i niewygodnym rozmówcom

Kiedy w teleturniejach pada pytanie o sztukę prowadzenia sporów, a gracz odpowiada „erystyka”, to jest to odpowiedź poprawna, ponieważ na planszy zapala się zielone światło. Definicja erystyki zawiera jednak jeszcze jedno istotne uzupełnienie: jest to mianowicie sztuka prowadzenia sporu bez względu na prawdę materialną. Tak, aby nie bacząc na wartość argumentów (lub ich brak), zrobić lepsze (od przeciwnika) wrażenie. Tak, aby publika klaskała. Tak, aby przyznała rację (albo „rację”). W erystyce idzie najczęściej nie o przekonanie rozmówcy, ale o pokonanie go. Bo techniki erystyczne w publicznych sporach – zgromadzone i omówione przez Marka Kochana w „Pojedynku na słowa” – są skierowane przede wszystkim, a właściwie jedynie, w stronę publiczności. Nie owijając w bawełnę, jest to wielka ściema doprowadzona do perfekcji po to, aby pozyskiwać głosy wyborców, publiczne uznanie, różnorakie korzyści. Warto jednak poznać ich, polityków i/lub ściemniaczy, zagrywki. Warto też umieć obronić się przed niewygodnym rozmówcą.

Pojedynek na słowa… to książka, która nie jest podręcznikiem dla demagogów. Opisanie chwytów, które przynajmniej w części służą manipulowaniu rozmówcą i odbiorcą, ma ostrzec przed nimi i wskazać środki obrony. Kiedy znane są i chwyty, i możliwe riposty, trudniej wygrywać publiczne spory tym, którzy są elokwentni, ale mają słabe argumenty. Wydaje się, że znajomość technik erystycznych jest dziś niezbędna niemal każdemu (…) Dziennikarze, politycy, wyborcy… To nie wszyscy, dla których ta wiedza może być użyteczna (…) Prawnicy, PR-owcy, menedżerowie, przedsiębiorcy, działacze społeczni i samorządowi, związkowcy, urzędnicy, rodzice, studenci, naukowcy, a także zwykli pracownicy – oni wszyscy mogą stracić na nieznajomości technik dyskutowania. Pozostali w zasadzie mogą tej książki nie czytać. Ale może, na wszelki wypadek, też powinni?” – wyjaśnia autor we wstępie.

Punktami wyjścia w kolejnych rozdziałach „Pojedynku na słowa” są metody erystyczne wg Arthura Schopenhauera zawarte w książce „Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów” (napisanej ok. 1830 roku, a wydanej po raz pierwszy w 1864, cztery lata po śmierci niemieckiego filozofa). Kochan adaptuje metody Schopenhauera do czasów współczesnych.

Mamy tu zatem techniki odnoszące się przynajmniej pośrednio do tematu („rozmydlenie”, czyli „uogólnienie”; „szukanie dziury w całym”; „nie bogaty, lecz majętny”, czyli „subtelne rozróżnienia”; „co to za las”, czyli „nieistotne uściślenie”; „zmiana tematu”; „belka w oku”; „to już było”; „lepsze jutro, gorsze jutro”, czyli „fabrykowanie konsekwencji”; „woda na młyn”; „źle czy niedobrze”, czyli „teza lub antyteza”; „latająca ryba”, czyli „przykład przeciwieństwa”; „retorsio argumenti”, czyli „odwrócenie argumentu”), techniki działające bezpośrednio na widownię („do kamery”; „autorytet”; „drastyczny opis”; „to za mądre”, czyli „ironiczna niekompetencja”; „ziemniaki podrożały”, czyli „do laików”; „przyklejanie etykietek”, czyli „nienawistna kategoria pojęć”; „teoretycznie masz rację”, czyli „słuszne w teorii, niesłuszne w praktyce”; „strzał do własnej bramki”, czyli „za pomocą motywów na wolę”; „bełkot”, czyli „potok bezsensownych słów”; „kabaret”) oraz techniki działające przede wszystkim na rozmówcę („moskiewska pożyczka”, czyli „wyprowadzenie z równowagi”; „czarna teczka”; „noblesse oblige”; „egzaminator”, czyli „taktyka zapytań”; „ad personam” – argument ostatni, nieprzystający do inteligentnego rozmówcy, ale nierzadko stosowany).

Jan Rokita kontra Andrzej Lepper – batalia w Radiu Zet (fot. gazeta.pl)

Przykłady obrazujące poszczególne techniki odnoszą się w większości do polskiej sceny politycznej (fragmenty debat, programów publicystycznych w radiu i w telewizji), ale Kochan dorzuca również przykłady uniwersalne, często przejaskrawione, aby żywiej unaocznić odbiorcy istotę danej techniki. A na deser podaje „erystyczny pojedynek wagi ciężkiej” – rozebrany  na czynniki pierwsze z uwzględnieniem zastosowanych technik i odautorskim komentarzem – Jan Rokita kontra Andrzej Lepper na ringu Moniki Olejnik („Siódmy dzień tygodnia”, Radio Zet). Palce lizać? To zależy, kto w jakiej gustuje kuchni.

Marek Kochan, Pojedynek na słowa. Techniki erystyczne w publicznych sporach, Wydawnictwo Znak, Kraków 2005.

 Rafał Niemczyk

Peter Heller, Gwiazdozbiór Psa. Recenzja.


Pamiętniki potrzaskanego umysłu

Epidemia grypy unicestwiła prawie całą ludzkość. Specyfika wirusa powoduje, że degradacja nie dotyka źródeł natury, lecz samych ludzi. Ocaleni ukrywają się, by przetrwać, albo walczą, żeby przeżyć. Pierwotne zło drzemiące w człowieku obnaża jego najciemniejsze strony; zabijanie staje się dla niektórych makabryczną rozrywką. Są też nieszczęśnicy, których epidemia nie zmogła od razu, ale choroba krwi powoli wyniszcza ich organizmy i nieubłaganie popycha ku śmierci. Od nich zwykle trzymają się z daleka wszyscy.

Hig przeżył i objął we władanie opuszczone lotnisko do spółki z niejakim Bangleyem – fanatykiem broni, technik survivalu i zdeklarowanym samotnikiem. Duet dzieli się obowiązkami, aby zapewnić sobie przetrwanie. Hig swoją cessną 182 patroluje okolicę, uprawia ogródek i poluje. Bangley dba o bezpieczeństwo ich obu, zabijając wszystko, co pojawi się w zasięgu jego snajperskiego karabinu. Chyba, że akurat trwa noc. Wtedy przydaje się i Jasper – najlepszy przyjaciel i nieodłączny kompan Higa. Jasper wyczuwa nieproszonych gości. Mimo że jest już stary i prawie głuchy, na szczęście pozostał mu dobry węch i szósty psi zmysł. Kiedy wszyscy grają zespołowo, intruzi są bez szans.

Cessna 182 – samolot, którym Hig patroluje okolicę (www.callandfly.pl)

Trzeba przyznać, że dziewięć lat po epidemii panowie urządzili się całkiem nieźle. Przyjaźń dwóch mężczyzn o całkowicie odmiennych charakterach, wymuszona niejako okolicznościami, mimo pozorów niedostępności i wzajemnej niechęci, jest nie do podważenia. Życie upływa im względnie spokojnie, według ustalonych reguł i schematów, dopóki Hig, podczas jednego ze swoich podniebnych patroli, nie odbiera niewyraźnego sygnału radiowego z odległego lotniska. Niestety, miejsce to leży daleko poza punktem powrotu jego cessny. Ale Higowi coraz bardziej doskwiera samotność, tęskni za ludźmi, w szczególności za kobietami, za dawnym światem, za prostymi przyjemnościami. Postanawia wyruszyć w nieznane, za głosem kilku niewyraźnych słów wyłapanych w eterze…

Paonia Valley – jedno z ukochanych miejsc Higa i Jaspera (www.peterheller.net)

„Gwiazdozbiór Psa” jest swoistą pochwałą survivalu, co uwidacznia się w szczegółowych opisach związanych z technikami przetrwania. Na stronach powieści wyczuwalna jest fascynacja autora dziką przyrodą, a w szczególności ptakami. Peter Heller w piękny sposób przedstawia naturę, jej majestat, różnorodność, ale i kruchość. Choć opisana przez niego katastrofa dotknęła przede wszystkim ludzi, to i przyroda zaczyna się zmieniać. Klimat ociepla się, rzeki wysychają, zwierzęta migrują, giną niektóre gatunki – zmienia się ekosystem. Przyczyny tego stanu rzeczy nie zostają już wyjaśnione, niemniej z tego obrazu wyziera troska autora o kondycję świata oraz refleksja nad korelacjami między naturą a człowiekiem. Sam to zresztą podkreśla w wywiadach i wymienia jako główną inspirację do napisania powieści. Ponadto „Gwiazdozbiór Psa” to studium samotności i tęsknoty za utraconym człowieczeństwem. Traktat o rozpaczy po utracie bliskich, na których nagłą śmierć nie ma lekarstwa. Nie wiadomo już, czy uodpornienie na wirusa to wielkie szczęście, czy też szatańskie przekleństwo.

Polskim czytelnikom pomysł początkowego umiejscowienia akcji na opuszczonym lotnisku może kojarzyć się z opowiadaniem Marka Baranieckiego pt. „Głowa Kasandry”, jednak poza tym faktem oba utwory nie mają ze sobą praktycznie nic wspólnego. Autor potwierdza, że z opowiadaniem Baranieckiego nigdy się nie zetknął. „Gwiazdozbiór Psa” przyrównywany jest także do „Drogi” Cormaca McCarthy’ego. Jednak mimo podobieństw w warstwie koncepcyjnej (w obu powieściach bohaterowie dokądś zmierzają w postapokaliptycznym świecie) oraz dość bogatej oprawy językowej, sceneria w jakiej rozgrywa się akcja powieści Hellera jest skrajnie różna od tej ukazanej w „Drodze”. Heller opisuje dziką przyrodę w żywym wydaniu, którą możemy nieomal poczuć i dotknąć. Krajobrazy malowane zielenią drzew i bielą śniegu w żadnym razie nie przypominają księżycowych, szarych i spopielonych wizji  McCarthy’ego. Akcja powieści Hellera ukazana jest oczami Higa. Autor przyjął formę prowadzenia narracji bez standardowych dialogów; nasz protagonista opowiada czytelnikowi właściwie o wszystkim, co widzi, co czuje, co się wokół niego dzieje.

Peter Heller - człowiek wielu pasji (www.voanews.com)

Peter Heller – człowiek wielu pasji (www.voanews.com)

Peter Heller do tej pory znany był jako dziennikarz środowiskowy, nagradzany reportażysta i autor kilku książek literatury faktu. Z sukcesami dołączał także do wypraw mających na celu piętnowanie i przeszkadzanie w zabijaniu zagrożonych gatunków fauny morskiej. Ponadto – jak można przeczytać w jego biografii – to także zapalony pilot, wędkarz, survivalowiec, kajakarz i uczestnik wielu wypraw przygodowo-podróżniczych. Cały ten amalgamat doświadczeń oraz obaw znalazł odbicie w jego pierwszej powieści beletrystycznej, łącznie z własnym alter-ego w roli głównego bohatera, co zaowocowało statusem międzynarodowego bestsellera.

Debiutancka powieść Petera Hellera powiela w pewnym stopniu schematy obecne już wcześniej w literaturze postkatastroficznej. Można odnieść wrażenie, że wiele wątków i pomysłów znamy z innych książek czy filmów. „Gwiazdozbiór Psa” nie jest szczególnym gatunkowym novum, co zatem stanowi o jego wyjątkowości? Myślę, że ów wspomniany konglomerat osobistych doświadczeń i specyficznych zainteresowań autora w połączeniu z nieudawaną troską o losy ginącej, dzikiej przyrodę sprawił, że powieść jest niezwykle prawdziwa.

Peter Heller, Gwiazdozbiór Psa, przeł. Olga Siara, Insignis Media, Kraków 2013.

Jacek „bio_hazard” Bryk

* Recenzja ukazała się również w serwisie kultury postapokaliptycznej Outpost.

Żywot Łazika z Tormesu, anonim.


Nieznośna śmieszność pustego żołądka, czyli pierwsza powieść łotrzykowska

Pewnego razu, za siódmą górą czasu, bo w XVI-wiecznej Hiszpanii, żył Łazarz z Tormes, syn młynarza i dozorcy mlewa. Miał dość krótkie dzieciństwo, nie pozbawione jednak typowych dla swego stanu perypetii. Rodziciela stracił nieszczęśliwie: Gdy byłem chłopcem lat ośmiu, ojca mego posądzono o kilka dziur niezręcznie wyciętych w workach przywiezionych do młyna. Matka – jak los niewiastom nakazuje w takich wypadkach – była zaradna i dbała o rodzinę, tak jak umiała: Zdarzało się, że ten Maur przychodził do nas wieczorem i zostawał do rana, czasem i za dnia zbliżał się do drzwi pod pozorem kupna jaj i wstępował do domu. Ostatecznie, nie widząc innego wyjścia, oddała syna pod opiekę ślepca-starca, w roli przewodnika i chłopca do posług. Wyposażona intuicją podczas rozstania szepnęła: Czuję to, synku, że cię już nie zobaczę. Staraj się być dobrym i niech Bóg ci pomaga. Wychowałam cię, oddałam dobremu gospodarzowi, a teraz idź radź sobie sam.

W tym momencie skończyło się dzieciństwo, rozpoczął się wiek inny, bo głodny. Łazarz zmienił się w Łazika i – podobnie jak wielu wówczas hultajów i łotrzyków mniejszego lub większego kalibru – rozpoczął wędrówkę po gościńcach środkowej Hiszpanii wiodących do Salamanki, Toledo, Torrijos lub Eskalonu. Była to wyprawa, w której rolę busoli, kompasu i mapy przejął chleb, wino i kiełbasa, krótko mówiąc wiodła trasą pustego zazwyczaj żołądka, za to pełną szelmowskich podstępów, drobnych kradzieży i takich samych oszustw…

Łazik podkrada wino (źródło: cvc.cervantes.es)

Nieznany autor w czasie wątpliwym otwiera nowy rozdział historii literatury

Tak zawiązuje się akcja „Żywotu Łazika z Tormesu” (tytuł oryginału: „La Vida de Lazarillo de Tormes y de sus fortunas y adversidades”), arcydziełka – bo rzecz to niewielkich rozmiarów – które nie zważając na swą objętościową niepozorność, otwiera nowy rozdział w historii literatury. Jest to bowiem pierwszy utwór z gatunku novela picaresca, czyli mówiąc po polsku: pikareska lub powieść filucka, ale również romans łotrzykowski lub romans pikarejski.

Znajdując kontynuatorów w osobach takich pisarzy, jak Mateo Aleman („Życie szelmy Guzmana z Alfarache”), Francisco Lopez de Ubeda („Łotrzyca Justyna”), Francisco Gomez de Quevedo („Żywot wielkiego sknery Pawła z Segowii”) oraz powszechnie znany, choć nieortodoksyjny względem gatunku, Miguel de Cervantes (np. „Przemyślny szlachcic Don Kichote z La Manczy”), a w czasach późniejszych: Hans Jakob Christoffel von Grimmelshausen („Przygody Simplicissimusa”), Daniel Defoe („Dole i niedole sławnej Moll Flanders”), Tobiasz Smollett („Niezwykłe przygody Roderyka Randoma”), Henry Fielding („Historia życia Toma Jonesa, czyli dzieje podrzutka”), wiele z cech pikareski posiada powieściopisarstwo Charlesa Dickensa.

W literaturze nowszej inspirację tym gatunkiem odnaleźć można choćby w „Wyznaniach hochsztaplera Feliksa Krulla” Tomasza Manna czy „Tortilla Flat” Johna Steinbecka. Na gruncie literatury polskiej echa romansu łotrzykowskiego najpełniej widać w literaturze sowizdrzalskiej, np. w „Wyprawie plebańskiej” lub „Peregrynacji dziadowskiej”. Ponadto sposób przedstawienia rzeczywistości, jaki wprowadza ta mini-powieść, bez wątpienia dał inspirację nowoczesnej powieści realistycznej. Pikanterii dodają okoliczności powstania i rozpowszechniania książki, już początek jest ciekawy: autor nieznany, czas powstania wątpliwy. Potem przytrafiło się „Łazikowi” zaszczytne miejsce na indeksie ksiąg zakazanych, jak również – mówiąc dzisiejszym językiem – wydania bezdebitowe, czyli drugi obieg, a na koniec cenzorskie skróty… Żywot – trzeba przyznać – nie bardzo łaskawy, raczej macoszy, nie przeszkodził jednak w zdobyciu znacznej popularności omawianej pozycji wśród czytelników nie tylko hiszpańskojęzycznych.

Panorama Toledo (fot. wikimedia.org)

Antyheroiczny świat hultaja

Wobec powyższego warto przyjrzeć się nieco dokładniej „Lazarillo”. Dominuje tu realizm, widoczny zarówno w sposobie kreacji scenerii fabuły, jak i postaci. Rzeczywistość traci cechy magiczne na rzecz powszechności i naturalności, żeby nie powiedzieć naturalizmu; jest szara, głodna i przebiegła. Świat pełen jest wykluczających się wzajem interesów i pragnień. Rola człowieka polega na walce o rzeczy, wydawałoby się, podstawowe i kardynalne, lecz nie jest to już heroiczna walka rycerska, tylko codzienna przepychanka o kawałek chleba. Gra się tu nie fair, bez zasad albo raczej kierując się skutecznością jako jedyną normą. Obficie przy tym korzysta z forteli, wybiegów, kłamstw i oszustw. Nie są to wielkie zbrodnie, raczej niewielkie przestępstwa i pewne skróty. Postaci zsiadają z konia i rezygnują z rzędu, nie mieszkają już także w pałacach i okazałych rezydencjach, zdobne szaty zamieniają na byle jakie łachy. Miejscem ich życia, a zatem i powieści, stają się miejsca pospolite: gościniec, młyn, karczma lub targ. Żywiołem dominującym jest ludzka zapobiegliwość, posunięta do granic chciwości i sknerstwa, solidnie okraszona przebiegłością i sprytem. Wszem i wobec panuje prawo siły, obdarte z wszelkich pozorów sprawiedliwości.

Próżny Hidalgo i Łazik

Odnajdujemy tu szereg osób, być może niezbyt szlachetnych, lecz prawdziwych i pełnych życia, do tego barwnych i ciekawych: starzec-żebrak, ślepy, ale bardzo zaradny sprytem człowiek, obeznany z tysiącem sposobów wyłudzania pieniędzy, zamawiający modlitwy adekwatne do każdej nieomal ludzkiej niedoli, sypiący na poczekaniu radami w sprawach medycyny – nic to, że rady są rzekome, istotne, że szybkie i w mniemaniu potrzebujących niezawodne; próżny hidalgo – ubogi a wręcz biedny szlachcic, niespełniony giermek zapewne – który nie co dzień jada, za to posiada monstrualne pokłady dumy i honoru oraz prawdopodobnie najdostojniej na świecie nosi swój niezbyt okazały płaszcz; sprzedawca bull odpustowych – dodajmy dla jasności: fałszywych – aranżujący dość skomplikowane psychologicznie oszustwo w sposób mistrzowski; a zwykły policjant, otrzymawszy miano alguazil, prędko upodabnia się do otoczenia, jako ideę przewodnią mając społeczną hierarchię i pragmatyzm, a nie sprawiedliwość. Sam Łazik, przecież z pochodzenia sierota i biedak, a z konduity włóczęga i żebrak, zdarza się, prowadzi życie barwne, bywa pomocnikiem rzemieślnika, który malował tamburyna, woziwodą, a na koniec zostaje miejskim obwoływaczem.

Powieść posiada dwa tematy przewodnie: wspomniany wyżej głód i różne, często niezbyt chwalebne, metody jego zaspokajania oraz satyrę antyklerykalną. Dostajemy tu całą plejadę niegodnych, żenująco żałosnych postaci księży i zakonników, których życie w sposób tyleż gwałtowny, co daleki odbiega od chrześcijańskich ideałów; są to na ogół persony chciwe, materialistyczne, w swym skąpstwie bezczelne i zuchwałe.

Strona z pierwszego wydania utworu

Strona z pierwszego wydania utworu

Tak, z grubsza biorąc, wygląda antyheroiczny świat łotrzyka, lecz nie jest to obraz smutny. Wbrew pozorom szare i czarne okoliczności życia, owy autor nieznany tworzący w czasie wątpliwym, umiał swym rzemiosłem literackim wyposażyć w pewną czytelniczą lekkość i oryginalność. Iskierka geniuszu prozatorskiego sprawia, że lektura jest przyjemna, wciągająca a bywa, że i intrygująca, słowem ciekawa. Recepta wydaje się następująca: pozornie prosty język, oszczędny w środkach wyrazu styl, do tego autentyzm opowieści oraz zbawienne w tym wypadku satyra i ironia. Warto zaznaczyć, że narracja – co w czasach powstawania książki było sporą innowacją – jest w pierwszej osobie, otrzymujemy w rezultacie autobiograficzną historię, nieco naiwną, lecz brak ten zastępującą malowniczością. Novum jest również główna postać, będąca zarazem narratorem, którą jest najpierw dziecko, a potem dorastający chłopiec. To rozwiązanie dość popularne, ale spotykane dopiero w późniejszej literaturze.

Struktura tekstu i nierówno rozłożona uwaga, jaką poświęca autor poszczególnym epizodom, bywa trudna do zrozumienia. Mamy w efekcie tego rozdziały dość obszerne i takie na dwie strony – jakby tylko zarysowane. Jest na pewno sporą zagadką akurat taka redakcja powieści, pewnie nigdy nie zostanie wyjaśniona, istotne jest przy tym, że ów mankament nie wpływa na spójność opowieści.

Wreszcie rzecz najważniejsza: „Żywot Łazika z Tormesu” pozostaje mimo upływu stuleci lekturą żywą i zdobywającą uwagę czytelniczą. Nie należy się obawiać kontaktu z zabytkiem literatury, bo tym razem dostajemy kąsek, na który większość czytelników złakomi się ze smakiem.

Powieść krytyki społecznej

Tak opisane dzieje Łazarza, choć podane w formie lekkiej i zabawnej, nieść w sobie muszą nieco smutne przesłanie. Otrzymujemy bowiem historię prawdziwą, o chłopcu na samym początku wyalienowanym z dostatku, który całą swą energię poświęca, aby temu zaradzić. Nic więc dziwnego, że w epilogu doświadczony nieznośną koniecznością kompromisów życiowych odnajduje szczęście i swe miejsce w cynizmie. Nie zdradzam szczegółów, lecz ostatni rozdział w swym wydźwięku jest i frapujący, i zatrważający. Stanowi zarazem wygraną i porażkę Łazika jako człowieka. A rozpatrując rzecz w materii literackiej, jest genialnym smaczkiem w kulinarnej sztuce przyrządzania fabuły, której zapewne nie powstydziłoby się żadne wielkie pióro powieści klasycznej czy współczesnej.

Salamanca, Stare Miasto (fot. kurtxio)

W ten sposób, porzucając sentymentalizm i magiczność romansów rycerskich, powracamy na ziemię. To prawda, lądowanie jest twarde i pozbawione ferii wyjątkowości, lecz prawdziwe i jakby przygotowujące grunt do poważniejszej dyskusji na tematy społeczne, która miała miejsce w dalszych dziejach historii literatury.

Przekładu „La Vida de Lazarillo de Tormes…” na język polski dokonał Maurycy Mann – dawny i świetny historyk literatury powszechnej oraz profesor filologii romańskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Uczynił to w roku 1923, lecz mimo to jest to przekład aktualny i bardzo dobry, pozbawiony archaizmów językowych, słowem smaczny w lekturze.

Autor powyższego tekstu korzystał z wydania książki dokonanego przez Państwowy Instytut Wydawniczy w roku 1959, w ramach serii Biblioteka Jednorożca. Jest to wydanie ilustrowane, jak na ogół miało to miejsce w ramach tej serii, „Żywot Łazika z Tormesu” uatrakcyjnił Mieczysław Jurgielewicz typową dla własnej twórczości grafiką. Warto czasem zaglądnąć do Biblioteki Jednorożca, znajdziemy tam sporo ciekawych miniatur literackich, bywa, że już odrobinę zapomnianych, lecz nie tracących dawnej świetności kunsztu słowa. A i sama forma edytorska, mimo że dość skromna, potrafi uczynić czytelnikowi wiele przyjemności.

Żywot Łazika z Tormesu, anonim, przełożył i posłowiem opatrzył Maurycy Mann, ilustrował Mieczysław Jurgielewicz, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1959.

Dominik Śniadek

Lewis Carroll, Alicja w Krainie Czarów, w tłumaczeniu E. Tabakowskiej


Kim tak naprawdę jesteś, Alicjo?

Nie wolno lekceważyć literatury dla dzieci. Powiemy nawet więcej – wręcz nie wypada tego robić. Intuicja oraz czytelnicza odpowiedzialność powinny bowiem zawczasu podpowiedzieć, że dobrze jest znać (za)wartość i bogatą historię książek dla dzieci, a także skarbów pod dziecięcym szyldem zaszufladkowanych. Szczególne miejsce na mapie literatury dziecięcej zajmuje Wielka Brytania. Warto wymienić choć kilka nazwisk: C.S. Lewis, J.R.R. Tolkien, James Matthew Barrie, Frances Hodgson Burnett, Edith Nesbit, Alan A. Milne, Robert Louis Stevenson, Rudyard Kipling, Hugh Lofting, no i oczywiście Lewis Carroll. Przyglądając się z bliska dorobkowi tych znamienitych postaci, można wysnuć wniosek, który obala pewien mit i stereotyp zarazem. Otóż dobra literatura dla dzieci nie jest przeznaczona (sic!) wyłącznie dla dzieci. Przeważnie bowiem charakteryzuje się możliwością dwojakiej lektury – tej pierwszej, nieco naiwnej, radosnej i ufnej oraz tej dorosłej – sceptycznej, pełnej zagadek i niespodzianek, wnikliwszej. Literatura dziecięca to zatem poważna sprawa – nie bez przyczyny tak często za jej tworzenie zabierali się naukowcy i profesorowie.

Płacząca Alicja (il. Tove Jansson)

Lewis Carroll również był człowiekiem nauki, a dodatkowo – ścisłowcem.  Oprócz literatury pozostawił po sobie całą masę prac naukowych z zakresu matematyki, logiki czy kryptografii. Był też wybitnym fotografem, jednym z największych w XIX wieku. W sferze prywatnej uważano go jednak za dziwaka, szczególnie ze względu na jego nadmierne zainteresowanie światem dziecięcym, a zwłaszcza – dziewczynkami. Niektórzy zwęszą w tym skandal obyczajowy, inni zrzucą to na karb swego rodzaju pisarskiej ekstrawagancji. Niemniej jednak Carroll to postać wybitna i fascynująca zarówno ze względu na biografię, jak i na dokonania, z „Alicją w Krainie Czarów” na czele – książeczką o wielu poziomach i zupełnie nie taką, jak czasem zwykło się uważać.

Alicja zerwała się na równe nogi, ponieważ przemknęło jej przez myśl, że nigdy ale to nigdy dotąd nie widziała królika, który miałby kamizelkę z kieszonką albo zegarek, który mógłby z tej kieszonki wyciągnąć. Bardzo zaciekawiona, pobiegła za nim przez łąkę i zdążyła jeszcze zobaczyć, jak Królik wskakuje do wielkiej króliczej nory pod żywopłotem. Nie minęła nawet sekunda, a Alicja wskoczyła tam za nim, ani przez moment nie myśląc o tym, jak się potem stamtąd wydostanie.

„Wiktoriańska” Alicja Johna Tenniela

Historię dziewczynki, która pobiegła za Białym Królikiem z zarysu zna prawie każdy. Wielu starszych czytelników kojarzy ją z sympatyczną disneyowską stylistyką. Natomiast młodsze pokolenie w pamięci będzie miało zapewne barwną ekranizację Tima Burtona z Mią Wasikowską (Alicja) i Johnym Deppem (Szalony Kapelusznik) w rolach głównych. Nawet jeżeli spojrzymy na Alicję wyłącznie w kategoriach opowieści dla dzieci, już przyglądając się jej ekranizacjom, trudno nie zwrócić swojej „dorosłej” uwagi na pociągającą mroczność i absurdalność tej opowieści. Wnikliwa i świadoma lektura potwierdza to słuszne wrażenie, stając się jednocześnie fascynującą literacką wyprawą, nie tylko w ślad za przygodą małej bohaterki, ale i pełnym ukrytych metafor, rebusów czy aluzji filozoficznym traktatem.

Zagęszczenie znaczeń, które Carroll umieścił w na pozór niewinnych zdaniach jest imponująca. Pod fasadą dziecięcej historii odważył się zadać frapujące pytania o ludzką tożsamość, a konkretniej jej kryzys, o normy naszych zachowań (czy w ogóle takowe istnieją?), a także ich granicę z szaleństwem. Zasiał przy tym wątpliwości dotyczące naszej świadomości w odbiorze świata (czy potrafisz rozróżnić co jest jawą, a co jest snem?), rzeczy i niemożliwości autentycznego ich posiadania, czasu i przestrzeni.

Gdzie ta druga drabina? (il. Tove Jansson)

Udowodnił także ogromną moc języka, a przy okazji w wyraźny sposób sparodiował wiktoriański sposób myślenia o dzieciach, ówczesną „restrykcyjność” wychowania, bezsensowne zasady i pusty dydaktyzm. To wiele, jak na książeczkę dla dzieci.

– Kimże ty właściwie jesteś? – zapytała [Gąsienica – dop. D.J] (…) Alicja odpowiedziała dość nieśmiało: – Nie wiem, akurat teraz nie wiem dokładnie, proszę pani. Wiedziałam, kim byłam, kiedy się obudziłam dziś rano, ale od tego czasu chyba się parę razy zmieniłam.

W zeszłym roku otrzymaliśmy w swoje ręce kolejne nowe wydanie tejże niesamowitej historii – w świeżym tłumaczeniu Elżbiety Tabakowskiej, tym razem uzupełnionym świetnymi ilustracjami Tove Jansson – twórczyni „kultowych” Muminków. Zarówno historia przekładów „Alicji”, jak i rysunków, które towarzyszyły jej kolejnym wydaniom, jest długa i fascynująca. Nic więc dziwnego, że w posłowiu pada pytanie: „dlaczego jeszcze raz?”. Po co nam kolejna wersja Alicji? Na to pytanie można odpowiedzieć słowami profesora Tadeusza Sławka, znawcy literatury anglojęzycznej, który na swoich wykładach zwykł twierdzić, że każde pokolenie powinno postarać się o własny przekład tej wielopłaszczyznowej książki – w nowych sceneriach i w nowej wrażliwości. Mimo że jednym z najsłynniejszych i najbardziej „zaakceptowanych” tłumaczy „Alicji” jest Maciej Słomczyński, a w dziedzinie ilustracji to eleganckie rysunki Johna Tenniela „przyrosły” do niej najskuteczniej – wciąż pozostaje ona wyzwaniem dla kolejnych entuzjastów literatury.

Herbatka z Marcowym Zającem i Szalonym Kapelusznikiem (il. John Tenniel)

Tłumaczenie Elżbiety Tabakowskiej nadaje Alicji zarówno świeży język, bliższy naszemu pokoleniu (nazwy własne, wierszyki „Na tapczanie leży leń” i inne językowe niuanse – napiszemy o tym w odrębnym tekście), jak i odnowioną scenerię. „Alicja mówi zwykłym współczesnym językiem, jakiego używałaby dziewczynka z ilustracji Tove Jansson, gdyby była Polką; jest bystra jak jej rówieśniczki, czasem używa mądrych słów, a czasem słów, które nie bardzo rozumie” – wyjaśnia tłumaczka.

Kot Znikot na dworze Królowej Kier (il. Tove Jansson)

Kot Znikot na dworze Królowej Kier (il. Tove Jansson)

Tove Jansson zilustrowała „Alicję” w 1966 roku. Jej praca jest bez wątpienia godna uwagi również z perspektywy jej charakterystycznego dorobku, czyli Doliny Muninków, pełnej dziwów, straszków i stworków. Dodatkowo twórczość fińskiej autorki w pewien sposób koresponduje z dziełem Lewisa Carrolla. Przecież także i o słynnych książeczkach z trollami w rolach głównych mówi się, że wykraczają daleko poza historie przeznaczone wyłącznie dla dzieci. Jansson nie wyzbyła się w klasycznej, angielskiej powieści swojego charakterystycznego stylu. Szpiczaste kończyny, duże oczy, swego rodzaju abstrakcja znana jest nam już z muminkowych historii – tutaj wszystko ponownie znajdzie swoje miejsce. Kapelusznik przypomni nam Włóczykija, domek, w którym utknęła Alicja – Chatkę Muminków na wzgórzu, im mniejsze stworzonko, tym bardziej będzie podobne do fantazji rodem z Finlandii – na jednej z ilustracji, jeżeli dobrze się przyjrzeć, odnajdziemy nawet Ryjka.

Psychodeliczna Kraina Czarów Dušana Kállaya

Psychodeliczna Kraina Czarów Dušana Kállaya

Nie stanowi to jednak wady, a pozwala spojrzeć na Alicję w nowy sposób, tajemniczy i przyjazny zarazem. Abstrakcja nie sięga tu tak daleko jak na ilustracjach Dušana Kállaya, którego wizja miała coś z mroku Davida Lyncha, natomiast baśniowość i niewinność nie narzuca się tu tak, jak w przypadku rysunków pojawiających się w typowo dziecięcych wydaniach „Alicji”.

To interesujące połączenie stanowi wspaniałą okazję, by zasiąść nad książką Carrolla raz jeszcze – ponownie podjąć się intelektualnej zabawy, odszukać nową perspektywę spojrzenia, a na koniec zadać sobie pytanie: „Kim tak naprawdę jesteś, Alicjo?”.

Lewis Carroll, Alicja w Krainie Czarów, tłum. Elżbieta Tabakowska, il. Tove Jansson, Wydawnictwo Bona, Kraków 2012.

Dorota Jędrzejewska

* Fragmenty „Alicji w Krainie Czarów” w tłumaczeniu Elżbiety Tabakowskiej.

Grégoire Delacourt, Lista moich zachcianek. Recenzja.


Niepocałunek

W czasach, gdy literatura popularna jest słodka i mimo to wciąż pozostaje lekka, nie tak łatwo napisać literaturę piękną – czytywaną i popularną, a nie wzgardzoną w powszechnej czytelniczej uwadze przez jej ciężar. Najłatwiej byłoby napisać o „Liście moich zachcianek”, że książka dobrze szła, płynnie i malowniczo, a w momencie gdy Delacourt odważył się na bardzo zuchwałą kulminację, straciła impet albo pomysł na dalszą fabułę i runęła z wysokości na twardy trotuar, tam wzbudzając sporą sensację wśród przygodnych przechodniów jako coś małego zdobywającego się na tak wielki i głośny zgrzyt. Bo można zarzucić autorowi, że mając gotowe opowiadanie, całkiem solidne, postanowił je za wszelką cenę przerobić na małą powieść. Takie są pierwsze po lekturze interpretacje. Lecz co łatwe nie musi być ani dokładne, ani prawdziwe.

Może tak było w istocie, niewykluczone, jest jednak jeszcze jedna możliwość – przewrotna interpretacja. Być może Delacourt postanowił połączyć dalekie sobie żywioły i napisał minipowieść jednocześnie popularną i mającą swe miejsce w literaturze pięknej. To stronniczy punkt widzenia, sprzyjający autorowi „Pisarza rodzinnego”, ale sprawiedliwy, wykluczający okoliczności łagodzące. Spróbuję w ten ostatni sposób zinterpretować omawianą książkę.

Rozpoczynamy zgodnie z regułami realizmu magicznego – przeniesionego na grunt europejski – w niewielkim francuskim miasteczku Arras, określanym nowocześnie przez liczbę hiper- i supermarketów. Mamy tu i staroświecką pasmanterię, gdzie przędzie się historie o lamówkach, kordonkach i sutaszkach, której właścicielką, za cenę posegregowania i posprzątania ośmiu tysięcy guzików różnego gatunku, stała się Jo, czyli Jocelyn – główna bohaterka i zarazem narratorka powieści. Jest to kobieta już stateczna, po pewnych przejściach, dobiegająca pięćdziesiątki, przy tym zaradna i zapobiegliwa.

To świat, poza prowincjonalnością, definiujący się kobiecością, stabilizacją i… kompleksami. Świat zbudowany z „tak wyszło”, czyli średniości, kompromisów, ale także marzeń, upragnionych słów (zarówno wypowiedzianych, jak i tych tylko pomyślanych), a to wszystko spaja dość ryzykowne lepiszcze: kłamstwo. Dominuje tu barwa szara, czasem rozjaśniana różem – jak się wydaje – niegroźnych oszustw i skrótów. To świat nieustannych drobnych kar, bo popełniono tu mnóstwo takich samych, niewielkich zbrodni. Żyje się tu codziennie, bardziej z przyzwyczajenia niż świadomie, raczej bez wyskoków, czasem tylko pozwalając sobie na jakąś małą ekspresję wyobraźni (znakomita i obrazowa scena, gdy Jo stoi przed lustrem naga). Mężczyźni są tu mocni w gębie i słabi w uszach, za to często przyziemni, bywa, że brutalni, wymagający opieki, niezaradni, zagubieni. Dzieci – gdy tylko podrosną – uciekają w świat, byle dalej. Rodzice i krewni, są w taki lub inny sposób nieobecni. Często wraca się tu do przeszłości, lecz są to na ogół wspomnienia dość traumatyczne, w najlepszym razie dotyczące niespełnienia. Ostatecznie ucieka się w lekturę „Oblubienicy Pana”, książki o miłości, o życiu, ale przede wszystkim o radości spełnienia.

To wszystko, jak język pisarza od reklam, da się wypowiedzieć w prostych, trafnych i akuratnych zdaniach. Jest to obraz może i smutny, lecz wiarygodny, zwłaszcza charakterystyka Jocelyn przekonuje, co więcej: budzi czytelniczą sympatię. Sposobem prozy Delacourta na trywialność jest obezwładniająca szczerość, ciepła, ludzka, zwyczajna, a przez to bliska, naturalna i przekonywająca do siebie. Świetnym rozwiązaniem języka narracji jest połączenie wrażliwości i zaradności kobiety w średnim wieku. Słyszymy: świat jest zły, lecz cała siła marzeń i sztuka pięknego życia polega na tym, że czasem przestaje być takim. Dla tych chwil, dobrych i jasnych, warto się starać, choć ostatecznie nie o staranie chodzi, a o jasną stronę świata i uśmiech na twarzy (nieważne przy tym, jaką chwilę przeżywa się aktualnie).

A potem wydarza się coś, co mogłoby ten świat odmienić. Nie zdradzam szczegółów, aby nie zepsuć Państwu lektury. Dość powiedzieć, że Jocelyn dostaje jedną szansę na siedemdziesiąt milionów i… ukrywa ją w starym bucie. Ponadto robi wszystko, aby zarówno jej świadomość jak i innych tego nie odkryła. Wcale nie zmienia swego życia, boi się najwyraźniej takiego postępowania. Ostatecznie czarna rzeczywistość dopada i tę kobietę, i świat iluzji, jaki sobie wytworzyła. Krótko i kolokwialnie mówiąc: Jocelyn dostaje brutalnego kopa akurat w momencie, gdy najbardziej w swe kłamstewka uwierzyła.

Świetna kulminacja, godna dawnych mistrzów i klasyków powieści. Tu, wydawałoby się, rozpoczyna się opowieść właściwa. Ale następujące po niej wydarzenia są nikłe, jak się zdaje bez znaczenia, zupełnie nie korespondujące z tym, co Delacourt nam wcześniej opisał. Ten, przedtem kunsztownie konstruowany, portret psychologiczny głównej bohaterki pęka i jak lustro zatraca się fałszywej grze drobnych, rządzących się chaosem skrawków refleksów. Jedynym logicznym wyjaśnieniem tej psychologicznej niekonsekwencji jest uznanie tego uprzednio pokazanego świata za nieprawdziwy, bo skonstruowany na kłamstwie. Lektura „Oblubienicy Pana” nic nie dała, nie ośmieliła… Jocelyn była kobietą niespełnioną i taką już na zawsze pozostanie. Nie potrafiła ani wcześniej, ani później wziąć swego losu we własne ręce. Jej życie to właśnie taki niepocałunek, jaki miał miejsce podczas pamiętnego festynu z okazji 14 lipca przy dźwiękach „L’ete Indien” Joe Dassina. Nie bez powodu pierwsze zdanie książki brzmi: Ludzie zawsze się okłamują.

Niewesoła to interpretacja, jedyna jednak broniąca książkę, w innym przypadku byłaby to płytka opowieść o tym, że pieniądze niszczą szczęście, na której sentymentalizm żachnąłby się nawet Dickens.

Jest jeszcze jedno, Delacourt świetnie konstruuje postaci drugoplanowe. Ojciec Jo, który po wypadku funkcjonuje w temporalnych sekwencjach życiowych trwających dokładnie 6 minut i posiadających tę właściwość, że każde nowe życie jest odmienne; Bliźniaczki jeżdżące bliźniaczymi „Miniakami” (od Mini Morrisa – najbardziej na świecie kobiecego auta) i marzące o facecie, którego mogłyby dzielić, co umożliwiłoby im zarazem spełnienie i bycie razem czy postać lokaja sprawiającego wrażenie, że posiada fortunę swojego pana wraz z psycholożką zupełnie nie umiejącą wejść w sytuację podopiecznej. To wszystko sprawia, że świat prozy autora „Listy moich zachcianek”, choć niezbyt obszerny i rozległy, potrafi być pozytywnie spektakularny i kolorowy w efektowności.

Grégoire Delacourt, Lista moich zachcianek, tłum. Krzysztof Umiński, Drzewo Babel, Warszawa 2013.

Dominik Śniadek