Cormac McCarthy, To nie jest kraj dla starych ludzi. Recenzja
25 czerwca, 2012 Dodaj komentarz
Płomyk pełgający na stosach trupów
i pneumatyczny pistolet do uśmiercania bydła
Obraz ponurej rzeczywistości pogranicza USA i Meksyku w 1980 roku. Rzeczywistości handlarzy narkotyków, dilerów, przemytników, strzelanin, krwawych porachunków, zdeprawowanej młodzieży i starców, na dnie pamięci których kołacze się plątanina wspomnień i wyrzutów. Nia ma co się łudzić, że znajdzie się tutaj miejsce na familijne ciepło, normalne dorastanie, sukcesywne wdrażanie do społecznych mechanizmów, potencjalną choćby przewidywalność, a nawet kojącą szarość. „To nie jest kraj dla starych ludzi” roztrzaskuje amerykański sen na kawałki. Życie w powieści Cormaca McCarthy’ego zaczyna się bez ostrzeżenia i bez ostrzeżenia może się zakończyć. Szkopuł w tym, że „ten kraj zabija człowieka w mgnieniu oka, a mimo to ludzie go kochają”.
Llewelyn Moss jeszcze jako dzieciak trafia na wojnę do Wietnamu, zaś po powrocie zmuszony jest stawać na baczność twarzą w twarz ze swoją traumą. Jako weteran po trzydziestce (czyli co drugi zdrowy młody człowiek) wiedzie życie bez przyszłości, pozbawiony jakichkolwiek złudzeń i planów.
„Nie chodzi o to, gdzie się jest, ale o to, że chcesz tam dotrzeć, nie zabierając nic ze sobą. Tak według ciebie wygląda zaczynanie życia od początku. Wszyscy tak to sobie wyobrażają. Ale nie zaczniesz od początku. Wszystko, co robisz, ciągnie się za tobą” – powie w trakcie ucieczki, ciągnąc za sobą w jednym worku traumę Wietnamu i Ameryki.
Podczas przejażdżki po okolicznym pustkowiu natrafia przypadkiem na krwawe teatrum, pozostałe po porachunkach narkotykowych karteli. Na miejscu znajduje kilka trupów, narkotyki i torbę z biletem do lepszego świata – dwoma milionami dolarów w używanej gotówce. Zabiera pieniądze, próbując załapać się na pociąg do tego swojego lepszego świata wraz ze swoją nastoletnią żoną Carlą Jean. Na marzenia trzeba jednak ciężko zapracować, więc w pościg za nim ruszają bardzo źli ludzie.
Najbardziej przerażającą postacią, która podąża w trop za Llewelynem, jest Anton Chigurh. To człowiek-widmo, „niewidzialny”, bezlitosny morderca na usługach samego diabła posługujący się pneumatycznym pistoletem do uśmiercania bydła. Nawet jego żelazne zasady, na których buduje swoją tożsamość, są odrażająco nieludzkie. To istota skażona czystym złem, w umyśle której nie ma miejsca na rozważania nad istotą życia ludzkiego. Dla Chigurha warte jest tyle, co rzut monetą, co orzeł albo reszka pacnięte na przedramieniu.
„Chcesz, żebym postąpił wbrew sobie, ale ja nigdy nie mogę tego zrobić – wyjawi Chigurh jednej ze swoich ofiar. – Większość ludzi nie wierzy, że taki człowiek jak ja istnieje. Czy można coś pokonać, jeśli nie chce się uznać, że to coś istnieje?”
Śladem Chigurha i Llewelyna próbuje podążać szeryf Bell – starzejący się stróż prawa, dokładający wszelkich starań, aby stać na straży spokoju prowincjonalnego miasteczka. Pełni on również w powieści rolę szczątkowego narratora, przybliżając historię swojego życia, dzięki czemu poznajemy jego słabości, błędy młodości, prostolinijny charakter, targające nim wyrzuty sumienia oraz poczucie sprawiedliwości, które stawia ponad własne życie.
Pomiędzy Chigurhem i szeryfem Bellem rozgrywa się morderczy wyścig o duszę Llewelyna Mossa, który pochłania wiele niewinnych istnień. Szeryf nie ma szans w tym nierównym pojedynku Dobra ze Złem, a mimo to nie baczy na swoją ułomność, nie kalkuluje, tylko krok po kroku wykonuje swoje zadanie. „Istnienie diabła tłumaczy wiele rzeczy, które inaczej trudno wytłumaczyć” – powiada.
To właśnie szeryf Bell jest w powieści McCarthy’ego płomieniem nadziei, który choć nie pozwala się ogrzać, rozświetla na chwilę mrok i pozwala określić właściwy kierunek drogi. Jest uosobieniem postawy „bo tak trzeba”. Tak trzeba. Nawet jeżeli to nie jest kraj dla starych ludzi, gdzie coraz szybciej zapada nieprzenikniony mrok.
U McCarthy’ego rzadko pojawiają się tak mocne jak tutaj symbole dobra, apoteoza bohaterstwa, a nawet ślady Boga – pełgające na stosach trupów, pachnących narkotykami, krwią i utraconą młodością, ale jednak.
Cormac McCarthy, To nie jest kraj dla starych ludzi, przeł. Robert Bryk, wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2008.
Rafał Niemczyk
* W 2007 roku bracia Coen dokonali wiernej ekranizacji powieści Cormaca McCarthy’ego pod tym samym tytułem. Film uhonorowano czterema Oscarami: za najlepszy film, reżyserię, scenariusz adaptowany oraz najlepszą rolę drugoplanową Javiera Bardema (jako Chigurh, oklaski). Abstrahując od tego, czy powieść została napisana, jak niektórzy sądzą, jako skrypt do filmu, co potwierdza jej literacka konwencja niepodobna do McCarthy’ego (mnóstwo dialogów, wyraźny podział na rozdziały, struktura czarnego kryminału, poszatkowanie akcji w celu budowania napięcia), trzeba przyznać, że bracia Coen jak zwykle spisali się bez zarzutu.