Hermann Hesse, Narcyz i Złotousty.


Między Włóczykijem a Florentino Arizą

Wbrew tytułowi i obiegowej opinii powieść „Narcyz i Złotousty” nie jest poświęcona opozycji tytułowych postaci; jest portretem Złotoustego, a raczej takiej postawy życiowej, jaką on symbolizuje. To obraz artysty oraz sztuki, pojmowanej jako specyficzny akt intelektualny i emocjonalny, dokonywujący się w duszy człowieka. Kusząca wydaje się interpretacja łącząca tę powieść z powstałym trzynaście lat później opus magnum Hermanna Hessego, „Grą szklanych paciorków”. Byłby to swoisty dyptyk o duchowości człowieka, w którym jak w monecie możemy oglądać awers i rewers twórczej strony człowieczeństwa. W obu przypadkach potraktowany ze zwykłym dla tego pisarza głębokim humanizmem oraz krzepiącym idealizmem.

Owszem, Hesse umiejętnie konstruuje dychotomię dwóch, bardzo odmiennych – wydawałoby się – sprzecznych postaw życiowych, które uosabiają postaci tytułowe, lecz jest to zabieg mający uwypuklić portret Złotoustego. Narcyz pełni tu rolę pomocniczą, jest pewnym – umożliwiającym rozwój Złotoustego – inicjatorem, a dla nas, czytelników, kimś/czymś w rodzaju scenerii albo jeszcze lepiej: kontrastowego tła. Zgodnie z przedstawioną wyżej interpretacją Narcyz to Józef Knecht z „Gry szklanych paciorków”, i dopiero tam poświęcono mu należytą uwagę.

Obie postaci to obrazowe przedstawienie dwóch możliwych opcji rozwoju ludzkiej duchowości, mianowicie realizmu i idealizmu. W znacznym uproszczeniu: Narcyz to naukowiec, symbolizuje realizm, jest jakby kontynuatorem myśli Arystotelesa i św. Tomasza, jego życie pełne jest harmonii, ładu, spokoju, jest poświęcone intelektowi, to sanktuarium myśli i logiki, czasem naznaczone pewnymi koniecznymi kompromisami, może nawet niewielkim relatywizmem, jest jednak o wiele bezpieczniejsze i łatwiej osiągnąć tu jeśli nie sukces, to dłuższe istnienie i spełnienie.

Złotousty to drugi biegun – jest artystą, reprezentuje idealizm, myśl Platona i Fryderyka Nietzschego, panuje tu kult prawdy, dogmaty, ortodoksja, ale również namiętność, chaos oraz pewnego rodzaju dzikość i niespokojność, to droga mniej pewna, na której co rusz napotykamy różnego rodzaju pułapki, ryzykowna tak bardzo, że jej skutek niemal na pewno doprowadzi do mniejszej lub większej katastrofy, za to zdobyć można tu więcej, zdecydowanie bliżej tu do piękna i wartości bezwzględnych.

Hesse zderzając ze sobą te dwie postacie, uczynił z tej chwili jak gdyby zarzewie późniejszych losów Złotoustego. Narcyzowi zaś przydzielił rolę inicjatora, albo jeszcze lepiej katalizatora inicjacji; to przecież on uświadomił Złotoustego, jakby obudził go, doradził wybór drogi, co jest tym bardziej cenne i doniosłe, że była to droga zupełnie sprzeczna z jego własną. Zgodnie ze specyficzną modą panującą w prozie autora „Wilka stepowego” rzecz dokonała się w klasztorze Mariabronn, pod opiekuńczym wzrokiem mądrego i dobrego opata Daniela, który z uprzywilejowanej pozycji starca dość kontemplacyjnie przyglądał się zmaganiom młodzików. Jakże znamienne są u Hessego owe relacje: uczeń-mistrz, podrzędny-nadrzędny, zbłądzony-przewodnik.

„Narcyz i Złotousty” to powieść wielka, w tym sensie, że posiada swój własny świat, zupełnie autonomiczny, kompletny, wyczerpujący ale przede wszystkich wiarygodny. Czytelnik odkrywa w niej inną rzeczywistość, podobną przecież do znanej mu, ale jednak odmienną, jak gdyby dopasowaną do treści książki. Trudo to opisać, łatwo poczuć podczas lektury, jest to skutek bardzo przemyślanej kompozycji utworu, którego fabuła jest mistyfikacją popełnioną dla celu wyższego: dla zanalizowania pewnej niepokojącej autora kwestii, w tym wypadku zagadnienia osobowości artysty, jego życia, dzieła etc. Mistyfikacją, jakkolwiek brawurową, to jednak bardzo solidną, dopracowaną i – to, co nas, czytelników, interesuje najbardziej – atrakcyjną w lekturze.

Artysta

Jaki jest Złotousty? To człowiek o „bogatych zmysłach i duchu”, wrażliwy, umiejący wiele zauważyć, lecz przy tym obdarzony silnym charakterem, „o wielkiej sile miłości, którego przeznaczenie i szczęście polegało na tym, by mógł się cały oddać gorącym sercem”, żyjący zgodnie z mottem: idę, celu nie mam, lecz iść muszę, bo coś mnie woła, przy tym jednak zdobywający owe cele, w dużej mierze intuicyjnie, bardzo emocjonalnie; człowiek nad wyraz zakochany w pięknie, ale niezbyt wierny, bo kochający równie mocno wolność, niezależność, noszący w sobie „instynktowne zamiłowanie do wędrówki i obczyzny”, nadto niezmiernie ciekawy świata i ludzi, pełen wewnętrznej namiętności, podatny na wszelkiego rodzaju burze, nienasycony, czasem wręcz dziki, zachłanny, chciwy na doznania, lecz jednocześnie delikatny, czuły, subtelny, ale nie sentymentalny, umiejący w jakiś tajemniczy sposób to wszystko w sobie harmonijnie pogodzić; kochający życie, umiejący je smakować i doświadczać, lecz – pewnie przez tę umiejętność – nie bojący się śmierci, odważny, ba! ekscytujący się ryzykiem, idący śmiało i pewnie, choć często bez wiedzy dokąd zmierza. W końcu człowiek pogodzony ze sobą, znający siebie i podążający za swym przeznaczeniem, przez to szczęśliwy i spełniony, choć posiadający świadomość trudów, jakie przyjdzie mu pokonać – nie obawia się tego, chętnie zapłaci taką cenę.

Ktoś inny powiedziałby krócej i mniej patetycznie: zbiegły zakonnik, bezdomny i włóczęga, trudniący się uwodzeniem i porzucaniem kobiet, który stworzył kilka rzeźb, podobno całkiem niezłych, lecz wiedziony jakimś autodestrukcyjnym instynktem, wkrótce porzucił pracownię rzeźbiarską, wracając na gościńce i drogi, by samotnie podążać ku końcowi świata i siebie.

Wędrówka Złotoustego jest bez wątpienia ucieczką od powtórzeń, od nawyknień, od uporządkowania. Co w tym wszystkim złego? Dlaczego należy przed tym uciekać? Stanie w miejscu, stabilizacja to dla niego brak rozwoju, a więc regres, brak nowych bodźców powoduje zasklepianie i bezsensowne, tragiczne przebieranie nogami pod starym stołem, na którego blacie zna się wszystkie zarysowania, to jakby usychanie rośliny z powodu jałowego podłoża, wyobraźnia Złotoustego, jego dusza i pragnienia nie są w stanie, w dłuższej perspektywie, tak żyć.

Hermann Hesse (fot. www.dw.de)

Hermann Hesse (fot. http://www.dw.de)

Złotousty to artysta, ale jakże dziwny, bo obywający się bez publiczności, przynajmniej większej. Nie interesuje go uznanie, sława i cały wiążący się z tym worek dobrodziejstw, on jest zainteresowany wyłącznie ideą sztuki: tworzeniem, dostrzeganiem piękna. Można odnieść wrażenie, że granice sztuki, którą tworzy, są granicami jego duszy, świadomości, co dalej jest rubieżą albo ziemią obcą, którą należy obserwować i szukać w niej piękna, ale która ostatecznie nie jest istotna.

Jest to oczywiście obraz idealistyczny, mocno przerysowany, bo w zamierzeniu instrumentalny, mający przedstawić pewien typ człowieka, nie tracący konkretności, lecz mało wiarygodny w zwykle otaczającej nas rzeczywistości. Kunszt literacki autora „Gry szklanych paciorków” oraz wielkość tej powieści polega na tym, że mimo wszystko ten obraz nie razi, kupujemy go bez wahania, doskonale zdając sobie sprawę z jego mankamentów. Rzecz jasna nie każdy czytelnik tak się zachowa, ale o tym za chwilę.

Powieść drogi

Świat powieści to w przeważającej mierze drogi, wioski i małe miasteczka Niemiec w bliżej niesprecyzowanym czasie i permanentna między nimi krzątanina pozbawiona wyższej idei. Wielu doszukuje się tu czasów średniowiecza, zapewne w związku z opisanymi w książce: epidemią dżumy, stosunkami feudalnymi i gospodarczymi oraz kulturą materialną. Bardzo to możliwe, lecz nie najważniejsze. Hesse zbudował świat wedle swego uznania, potrzebował takich okoliczności, w których wędrówka mogłaby być zupełnie swobodna, a przestrzeń bogata w małe miejscowości, poprzetykane wielkimi lasami i uroczyskami, w których można przenocować lub pozostać dłuższy czas w ukryciu.

Niemniej czas i przestrzeń są tu jak kręgi na wodzie, powtarzalne i w pewnym sensie złudne i w gruncie rzeczy – mimo że są przydatną kategorią myślową – nie prowadzą do żadnego praktycznego celu, być może zupełnie nie istnieją. Człowiek-artysta jest możliwy w każdej epoce i miejscu na ziemi, a to przecież on jest głównym tematem tej książki.

Bardzo malownicza to sceneria, sprzyjająca towarzyszącemu nam na ogół wyobrażeniu przygody. To jakby „chleb i igrzyska” dla czytelnika, coś co pozwala mu płynniej oddać się lekturze, pozostawiając go jednocześnie cały czas w bliskości duszy Złotoustego i tych procesów, które się w niej odbywają.

Mamy więc pogodnego i beztroskiego wędrowca w niepokojąco romantycznych okolicznościach, podążającego bez celu, spotykającego na swojej drodze niezliczoną ilość kobiet, z którymi nawiązuje taką samą ilość krótszych lub dłuższych romansów, do tego szereg innych od erotycznych przygód. A to wszystko ujęte oczyma pełnymi fascynacji i tej jakże interesującej ciekawości świata i ludzi, choć również ciekawości zatrważająco bezkrytycznej, chciwej na równi widoku pięknego ciała kobiecego, co potwornych obrazów epidemii dżumy – stąpającej równie chętnie po niebie, jak i po piekle.

Wiele tu drugoplanowych postaci, a wszystkie są bardzo wyraziste. Dla przykładu świat męski, poza wspomnianymi wyżej starym opatem Danielem i Narcyzem, reprezentują: mistrz Mikołaj, sławny i znakomity rzeźbiarz, człowiek bez wątpienia oddany sztuce, lecz odrobinę przyduszony codziennością; zbój Wiktor, który z początku wydaje się dość przyjemnym i przyjacielskim wagabundą, lecz w gruncie rzeczy jest pozbawionym skrupułów nikczemnikiem pasożytującym na mniej doświadczonych oraz bardziej naiwnych ludziach (z nim to Złotousty stacza nierówną walkę, walkę słabszego z silniejszym, której stawką jest wszystko, czyli życie, i – co dziwne, ale zarazem charakterystyczne dla Hessego – wygrywa); Robert, inny włóczęga, syn stolarza, który pod pretekstem pielgrzymki pątniczej porzucił osiadły tryb życia, zostawiając za sobą dom i rodzinę, człowiek niezwykle ostrożny i lękliwy, dość szczery i miły towarzysz, pozbawiony jednak tej odrobiny czelności, która w życiu gwarantuje ludziom osiąganie swej woli; zamożny rycerz, nieznany z imienia, rozmiłowany w uczoności i księgach, wykazujący wtórny analfabetyzm nabyty podczas życia wojennego, którego marzeniem jest spisanie szczegółowej relacji z podróży, jakie odbył podczas swojego życia.

Erotyzm

Florentino Ariza z Marquezowskiej „Miłości w czasach zarazy” (za: http://www.zhibit.org)

Są wreszcie liczne kobiety znane z imienia lub anonimowe. Jest ich wiele, wśród tych ważniejszych: Liza, która w okolicznościach mocno improwizowanych udzieliła Złotoustemu pierwszej lekcji ars amandi, a potem, pozostawiwszy go nieco osłupiałego przy pewnej kopie siana, powróciła do męża; siostry Lidia i Julia, rozpieszczone i odrobinę zarozumiałe córki wspomnianego wyżej rycerza, obawiające się swojej seksualności, albo lepiej przedkładające nad nią swój prestiż społeczny; Lena, młoda kobieta, którą Złotousty najpierw w pewien sposób uratował od śmierci, aby potem patrzyć, jak umiera w skutek bardzo nieprzyjemnej i nieprawdopodobnej przygody; na wpół obłąkana wyrządzoną jej krzywdą Rebeka, jakby uosobienie sumienia świata; niepełnosprawna, zagubiona w swoich kompleksach, chroma Maria, córka gospodarzy, u których przez pewien czas mieszkał Złotousty, umiejąca kochać go cicho, jednostronnie i bardzo wiernie; Agnieszka, kochanka hrabiego, namiestnika miasta, kobieta pełna zmysłowości, dojrzała, świadoma, doświadczona i jakby ulepiona z tej samej gliny, co Złotousty.

Złotousty na swej drodze spotyka zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn. I większość z nich w taki lub inny sposób ulega jego czarowi, jest to jednak erotyzm specyficzny, zasadzający się nie tyle na cechach Złotoustego, ile na samej kobiecości, którą on potrafi odkryć, docenić, zachwycić się nią. Złotousty nie szuka kobiet najpowabniejszych, przynajmniej nie tak, jak to sobie zwykle wyobrażamy; on szuka piękna w każdej kobiecie, i bardzo gorąco wierzy, że to piękno tam jest, tak mocno, że go odnajduje. Ba! Nie tylko to. Potrafi sprawić, że owe kobiety, dzięki jego podekscytowanym spojrzeniom, słowom i pod dotykiem jego dłoni, również w nie wierzą. Czyż może być coś wdzięczniej pięknego? Oczywiście, wcześniej czy później dopiero co odkryte piękno będzie musiało sobie radzić samo, bo zostanie porzucone.

Pieśń o sztuce, wolności i zmysłowości

„Narcyz i Złotousty” – mimo że to książka genialna i prosta – nie każdemu czytelnikowi przypadnie do gustu. Jest to bowiem idealistyczna przypowieść napisana, aby zbadać określony typ duszy ludzkiej; pewnego rodzaju paraboliczna błyskotka prowadząca jednak do filozoficznych i mentalnych pereł – to prawda, że eksplodująca feerią ekscytujących wrażeń, lecz jednak jakby trochę udawana. Nie każdy skłonny jest do takich poszukiwań, choć ten, który z przekonaniem je rozpocznie, będzie usatysfakcjonowany i formą, i malowniczością okoliczności. Łatwo zarzucić tej powieści pewnego rodzaju naiwność w kreacji zarówno bohaterów, zwłaszcza Złotoustego, jak i fabuły, jest to przecież uniwersalistyczna baśń dla dorosłych, napisana, by natchnąć ich do swojej własnej podróży, owego wglądu w samego siebie.

Mistyfikacje literackie – te wszystkie domniemane zuchwałe zwycięstwa i sromotne upadki Złotoustego – prowadzą do zbudowania amfiteatru, w którym będzie można zadać pytanie o duszę, o prymat jej natury. Do tego pytania, istotnego raczej przez fakt jego sformułowania, niż dzięki uzyskanej odpowiedzi.

Hesse oddany kontemplacji (fot. hermannhesse.tumblr.com)

Hesse, na tak postawione pytanie odpowiada niezbyt zdecydowanie: lepszy, a na pewno bliższy sensowi człowieka, jest idealizm. Choć i realizm jest potrzebny, ba!, jest konieczny, lecz mimo wszystko przesuwa języczek u wagi w stronę wolności, zmysłowości i piękna. Przy czym świetnie zdaje sobie sprawę, że nie jest to obiektywna prawda, to ulubienie osobiste i preferencja – tak silna, że podświadomie obecna, nawet jeśli nasz intelekt podpowiedział nam inny wybór.

Hermann Hesse, Narcyz i Złotousty, przeł. Marceli Tarnowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1958.

Dominik Śniadek

* Wykorzystane w tekście ilustracje Włóczykija pochodzą, rzecz jasna, z książek Tove Jansson.

Krystyna Miłobędzka, Iwona Chmielewska, Na wysokiej górze.


Permanentne odbicie w lustrze

Od premiery Na wysokiej górze, książki-spotkania Krystyny Miłobędzkiej i Iwony Chmielewskiej, minęło kilka dobrych miesięcy. Publikacja Wydawnictwa Miejskiego Posnania była przez ten czas wielokrotnie nagradzana. Podczas 5. Targów Książki dla Dzieci i Młodzieży we Wrocławiu przyznano jej główną nagrodę w konkursie Dobre Strony. Otrzymała też honorowe wyróżnienie w Konkursie na Najpiękniejszą Książkę Roku 2013, organizowanym przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek, z kolei Biblioteka Raczyńskich z Poznania przyznała swoje wyróżnienie w ramach Poznańskiego Przeglądu Nowości Wydawniczych „Książka zimy 2013/2014”.

Ewa Gruda – jurorka wrocławskiego konkursu – powiedziała podczas gali: „O książkach często mówi się, że są magiczne. Przyznam, że to określenie pasuje do tej książki znakomicie. Jest to dzieło dwóch niezwykłych, uzupełniających się artystek”. Po prawdzie, chociaż trudno w to uwierzyć, Krystyna Miłobędzka nie uczestniczyła w procesie tworzenia publikacji. Jak napisał mi Jarosław Borowiec: „Książka powstawała w zupełnie wyjątkowy sposób, bo była prezentem dla Krystyny Miłobędzkiej; p. Krystyna zobaczyła ją po raz pierwszy w pełni dopiero na targach, nie było żadnych konsultacji, żadnych zmian…”.

Na-wysokiej-gorze-1Jarosław, zapytany przeze mnie o rodowód publikacji, odpowiedział: „Ten pomysł był taką wypadkową rozmów, które prowadziłem z Olchą Sikorską, komisarzem targów i inicjatorką nagrody „Pegazika” dla Miłobędzkiej. Znałem wcześniej prace Chmielewskiej, jej warsztat, stąd pomysł wydał mi się naturalnym połączeniem – różnych, ale w wielu miejscach tożsamych sobie światów”. Iwona Chmielewska wzięła na warsztat fragment tekstu Na wysokiej górze. Commedia della lingua, przedstawienia teatralnego (a właściwie, „gry słownej dla teatru”) napisanego przez Krystynę Miłobędzką. Mam w domowej biblioteczce książkę poetki Siała baba mak, z której zaczerpnięte zostały słowa. Sztuka opatrzona jest rozbudowanym zestawem didaskaliów, w których autorka wszystkowierszy dzieli się swoimi wątpliwościami: „(…) może wszytko odbywa się inaczej – bardzo uroczyście”, „Któreś zaczyna opowiadać, a potem toczy się «rozmowa», która może być grą w talerzyki i pałeczki. Nie znam zasad tej gry”.

Na-wysokiej-gorze-2Chciałbym zacytować jeszcze fragment z posłowia książki Miłobędzkiej, które śmiało można odnieść do omawianej publikacji: „Mówi się jedno słowo a dzieje się wiele rzeczy, wiele rzeczy dzieje się bez słów albo dzieją się same słowa. Rozmaicie. Na czytelników i aktorów czekają także puste miejsca do wypełnienia własnymi słowami. Czekają również gotowe słowa, gotowe przedmioty i role jeszcze niczyje (…)”. Ponieważ Chmielewska pozostawia między ilustracjami również wiele pustych przestrzeni, które może wypełnić (jeśli tylko będzie chciał) czytelnik. Napisałem w pierwszym zdaniu, że Na wysokiej… to książka-spotkanie. Intymne spotkanie (w sensie: ciche, spokojne, skupione), w którym tekst Miłobędzkiej spotyka się z ilustracjami Chmielewskiej, a może odwrotnie. Czytelnik może brać w nim aktywny udział, może dopowiadać (dograć?), współuczestniczyć. Czy ktoś zna odpowiedź na pytanie, dlaczego na jednym z końcowych paneli pies wchodzi po schodach i dlaczego patrzy na zwiewną, białą sukienkę?

Na-wysokiej-gorze-4Nadszedł właśnie taki moment, w którym powinienem napisać, o czym opowiada ten piękny picturebook. Nie jestem pewien, ale postaram się zanotować swoje intuicje, chociaż nie przypominam sobie, abym podczas lektury jakiejkolwiek innej książki miał aż tyle wątpliwości. Czuję się trochę tak, jakbym nie znał reguł tej gry. Z jednej strony jest o starości, która wspomina młodość. Z drugiej strony, jeśli ustawimy lustro pod innym kątem, jest o młodości, która projektuje starość. Jest prawie milczącą lekcją, że wszystko wydarza się jednocześnie, wszystko zawiera się we wszystkim: starość w dziecięcości i odwrotnie, że mała dziewczynka mieszka w starej kobiecie, a w dziewczynce babcia i prababcia. Permanentnie odbijamy się. W lustrach, w czasie, w sobie. Czy kot patrzący w lustro siebie widzi, czy innego kota?

Na-wysokiej-gorze-5O tym, że czasem czujemy się bardzo samotni w pustym pokoju. Dom jest światem, a świat domem. Dom nie jest stałym elementem przestrzeni, jest miejscem niesionym przez czas, oglądanym z różnych perspektyw pamięci i mającym na nią (pamięć) zasadniczy wpływ. Kobieta, nie młoda i jeszcze nie stara, siedzi w pokoju i przez ramę okienną spogląda na rzeczy za nim. Z domu wychodzi się, do domu się wraca, mamy do czynienia z ciągłym przemieszczaniem się. Czas dany nam jest niczym w porównaniu z czasem drzewa, ale czy trzeba się tym smucić? Niekoniecznie. Dziewczynka wychodzi do lasu, a wraca stara kobieta. (Dlaczego te dwa słowa brzmią tak zgrubiale, tak mało przyjaźnie?)

Na-wysokiej-gorze-okladka-2Wyliczanka Miłobędzkiej, zbudowana w myśl zasady: na hasło odpowiada się „skrzywionym” odzewem, jest miejscami zabawna. Muszę przyznać, że właściwie trochę w ilustracjach Chmielewskiej brakuje mi właśnie zabawy. Całość jest melancholijna, utrzymana w nostalgicznym tonie, który podkreśla spłowiała kolorystyka. Jedynie w niektórych panelach świeci intensywnie czerwona kula azalii.

Czy moje intuicje są słuszne? Nie wiem.

Krystyna Miłobędzka (tekst), Iwona Chmielewska (ilustracje),
Na wysokiej górze, Wydawnictwo Miejskie Posnania, Poznań 2014.

[tekst: 5, ilustracje: 5+, kolory/cienie: 4]

Maciej Gierszewski
Kopiec Kreta

Marek Pernal, Praga. Miasto magiczne. Recenzja.


Ten most Karola w niebie się kończy,
na grzbiecie kaczek cud pływający…

…miasto kapryśne, o dziwnych humorach, sprzyjające horoskopom, metafizycznym błazeństwom, podmuchom irracjonalizmu, przypadkowym spotkaniom, szczęśliwym trafom, niewiarygodnym współdziałaniom zjawisk z natury przeciwnych (…) jeszcze dzisiaj, co noc, o piątej budzą się gotyckie popiersia galerii królów, architektów i arcybiskupów w triforium u św. Wita, jeszcze dzisiaj dwóch kulejących żołnierzy z bagnetami na karabinach prowadzi rankiem Józefa Szwejka z Hradczan przez Most Karola ku Staremu Miastu, a w odwrotnym kierunku jeszcze dziś, nocą przy świetle księżyca dwóch schludnych, tłustych kabotynów, dwa manekiny rodem z panoptikum, dwa automaty w żakietach i cylindrach prowadzą tym samym mostem Józefa K. na egzekucję do kamieniołomu na Strahovie…

(Angelo Maria Ripellino, „Praga magiczna”)

Praski pejzaż ze wzgórza Petřín

Praga niezwykle często opisywana jest jako „miasto magiczne”. Ze wszystkich słów świata owa „magia” pojawia się w parze z czeską stolicą bodaj najczęściej, lecz każdy, kto choć raz zawitał na wzgórzach wyrastających nad łagodnym łukiem Wełtawy, przyzna, że w tym pozornym banale tkwi sama prawda. Tak, Praga jest miastem magicznym. Wiem o tym nie tylko ja czy autor omawianej tu książki, który słusznie nie silił się na oryginalność, umieszczając w jej tytule dość powszechny slogan. Wiedzieli o tym już dawno temu Franz Kafka, jego rówieśnik Jaroslav Hašek, Bohumil Hrabal, także bardziej nam współcześni Václav Havel czy Umberto Eco. „Vlny Vltavy oszlochały Karlův most” – pisał Julian Przyboś, a wtórowały mu takie wybitności, jak Tadeusz Różewicz, Konstanty Ildefons Gałczyński (znany wiersz „Portal domu Pod dwoma złotymi niedźwiadkami”) czy Jerzy Harasymowicz (patrz: przypis pod tekstem).

Domek nr 22 przy Złotej Uliczce – w 1917 roku mieszkał tu i pracował Franz Kafka

Tętniący życiem i gwarem Rynek Staromiejski, przepiękny za dnia, a jeszcze bardziej nocą, otoczony architektonicznymi perełkami, widok na Staré Město z tarasu widokowego przy klasztorze Na Strahovie, Václavské náměstí, czyli Plac Wacława – dla Czechów miejsce-symbol, stary żydowski cmentarz, którego urokowi uległ Umberto Eco, umieszczając go w tytule i czyniąc kluczowym miejscem w swojej ostatniej powieści. Wreszcie Hradczany ze wspaniałym zamkiem królewskim, którego skarbów do dziś strzeże siedem kluczy przechowywanych przez siedem różnych osobistości, a kilka kroków za gotycką katedrą – Złota Uliczka, stara siedziba Żydów-złotników, gdzie w domku nr 22 w 1917 roku mieszkał i pracował Franz Kafka (trochę później, niedaleko, bo w domku nr 12, u Jiřígo Mařánka zbierała się śmietanka czeskich pisarzy, m.in. Vitězslav Nezval, František Halas czy przyszły noblista – Jaroslav Seifert) – to tylko kilka z cudownych skarbów, które kryje Praga.

A to my w dość szczególnym miejscu. Trochę wyżej z boku na bok tyka sobie gigantyczna wskazówka, zaś na drzewach wiszą… trampki.

„Praga. Miasto magiczne” (str. 38)

Przewodnik Marka Pernala – historyka, dyplomaty, byłego ambasadora RP w Republice Czeskiej, człowieka zakochanego w Pradze – jest książką godną uwagi z kilku względów. Mamy tu 16 szczegółowo opisanych tras spacerowych, z dokładnymi mapkami (jest także przydatna mapa metra), miejscami godnymi uwagi (autor subiektywnie przydziela im „gwiazdki”, co może być pomocne dla tych, którzy pragną zwiedzić miasto „szybko, ale na bogato”), informacjami o cenach, wykazem muzeów, piwiarni czy knajpek etc. Publikację wzbogaca ponad 800 wysokiej jakości zdjęć (jest też kilkanaście reprodukcji obrazów), dzięki którym możemy szczegółowo przyjrzeć się wielu zabytkom, także tym mniejszej rangi.

Co ważne, „Praga. Miasto magiczne” nie jest „suchym” przewodnikiem. Pełno tu nawiązań do literatury i sztuki, anegdot, wielobarwnych tropów i ciekawostek. Autor często przywołuje konteksty historyczne i kulturowe. Szwendając się praskimi uliczkami, napotkamy sylwetki nie tylko słynnych pisarzy, ale i wszelkiej maści dziwaków i szaleńców: astrologów i alchemików, mędrców i kabalistów.

„Praga. Miasto magiczne” (str. 81)

Na końcu książki znajduje się kalendarium historyczne oraz indeksy osób, miejsc i obiektów, ułatwiające nawigację po przewodniku. Ostateczny efekt psują nieco literówki (głównie niewłaściwe czeskie znaki diakrytyczne albo ich brak), co wychwyciło przede mną grono recenzentów-bohemistów, lepiej ode mnie znających język czeski. Nie zmienia to faktu, że „Praga. Miasto magiczne” Marka Pernala to bardzo solidna publikacja, która sprawdzi się nie tylko w roli przewodnika, ale również okazałego albumu.

Marek Pernal, Praga. Miasto magiczne. Spacerownik historyczny, Agora SA, Warszawa 2013.

Rafał Niemczyk

* Wszystkie zdjęcia pochodzą z naszej prywatnej kolekcji. Zostały zrobione w 2013 r. podczas wyprawy, w której towarzyszył nam nasz przyjaciel, „Latający Holender” Servis, którego niniejszym serdecznie pozdrawiamy.

** Tytuł recenzji to pierwsza strofa wiersza Jerzego Harasymowicza „Na Karlowym moście”, który pochodzi z tomu „Bar Na Stawach” (1972-74).