Nigel Suckling, Wampiry. Recenzja.


Wampiry-Suckling-okladkaNa krew twoją będę polował aż do jutrzni, albowiem ku nieśmiertelności mnie zaprowadzi

Pośród panteonu fantastycznych istot wrogich człowiekowi poczesne miejsce zajmuje wampir. Według dawnych wierzeń ludowych to zmarły (najczęściej człowiek wyklęty, samobójca, dziecko pogrzebane przed chrztem czy straszliwy zbrodniarz), powstający z grobu, aby omamić ludzi i wypić ich krew, która daje im życiodajną siłę, pozwalając żyć wiecznie. Dziś każdy nastolatek, a nierzadko nawet dziecko wie, kim jest wampir i czym grozi jego spotkanie. Współczesna pozycja wampira, mocno okopana na gruncie kulturowym, jest niewątpliwie bardzo silna. Jednocześnie jego sława idzie w parze z powszechnie przyjętą fikcyjnością – ilość wampirów w świecie popkultury odarła go brutalnie z atmosfery mrocznego sekretu i niesamowitości. Ostatecznie marketingowo-piarowy kołek wbiła wampirom w serce pani Stephanie Meyer, popełniając bestseller pt. „Zmierzch” (2005). W tymże wampir Edward zakochuje się na lekcji biologii w swojej koleżance ze szkoły, a ich uczucie staje się pretekstem do bzdurnej i źle napisanej opowieści, w której wampiryzm dość groteskowo miesza się z relacjami pomiędzy grupą licealistów.

Mniej więcej w tym samym czasie, 11 marca 2006 roku, zmarł w Hadze Slobodan Milošević – oskarżony o liczne zbrodnie wojenne serbski prezydent. Dokładnie w rocznicę jego śmierci do krypty z ciałem byłego przywódcy, pochowanego w mieście Pożarewac, włamał się tajemniczy mężczyzna. Przebił ciało zmarłego głogowym kołkiem, aby zapobiec jego zmartwychwstaniu. Po czym zatelefonował na policję i opisał całe wydarzenie, przedstawiając się jako Miroslav Milošević, samozwańczy łowca wampirów. W trakcie przesłuchania zeznał, że „dopełnił swojego obowiązku w imieniu ruchu oporu Pożarewaca”. Całe wydarzenie opisał szkocki „Sunday Herald”. Widać zatem, że wampiryczna mitologizacja nadal jest na Bałkanach zakorzeniona nader głęboko i ma ze „Zmierzchem” niewiele wspólnego.

„Dracula” z 1931 roku (reż. Tod Browning, Karl Freund)

Podobnie jak „Księga wampirów” Nigela Sucklinga, bo tak brzmi oryginalny tytuł książki, nie zajmuje się komercyjnym wizerunkiem wampira, za co autorowi chwała. Sam pisarz otwarcie i szczerze przyznaje, że nie jest w dziedzinie, o której pisze, fachowcem i nie zamierza za takiego się podawać. Wampiryzm to jego fascynacja, przygoda, która przerodziła się w pasję, a później w książkę. Nie jest to kompendium dotykające tak wielu aspektów wampirycznego mitu, jak „Wampir: biografia symboliczna” nieocenionej Marii Janion. Posiada jednak kilka zalet i względnie porządkuje krwiopijczy alfabet – genezę, historię oraz tajemnicze przypadki – na płaszczyźnie terytorialnej i epokowej.

John William Polidori – portret F.G. Gainsforda

Suckling wchodzi do gry konwencjonalną kartą – „Draculą” i skróconą biografią Brama Stokera – czemu w sumie trudno się dziwić („Draculą” zajmę się w najbliższej przyszłości w osobnym tekście). Wśród prekursorów nie mogło też zabraknąć „Wampira” Johna Williama Polidoriego (streszczonego w aneksie), który przed swym tragicznym, samobójczym końcem, nie zaznawszy pisarskiej sławy, zdążył wszak wprowadzić postać wampira na literackie, anglojęzyczne salony. Polidori nie mógł znieść nie tyle braku sławy, co faktu, iż autorstwo „Wampira” przypisywano w owym czasie lordowi Byronowi. W przewrotny sposób przedwczesnej śmierci jednego i drugiego można przydać wampiryczny stygmat: oto Polidori żyje do dziś w literackim świecie, unieśmiertelniony przez postać krwiopijcy z 1819 roku, a jako jedną z przyczyn śmierci Byrona, który umarł w 1824 roku, podaje się zbyt dużą ilość upuszczonej (rzekomo w celach leczniczych) krwi. Lord Ruthven, antybohater noweli Polidoriego, dał z kolei początek erze wampirzej arystokracji, która przetrwała w kulturze i sztuce do dziś.

Innym dziełem, któremu Nigel Suckling poświęca więcej miejsca, jest niewydany w całości w Polsce „Varney the Vampire: Or the Feast of Blood” („Wampir Varney – uczta krwi”) z 1847 roku napisany przez Thomasa Presketta Presta, który znany jest bardziej jako autor „Sweeneya Todda – demonicznego golibrody z Fleet Street”. Pierwszy rozdział książki, przetłumaczony przez Bogumiłę Bielańską, można przeczytać na portalu BLOOD-LUNA.

„Carmilla” – ilustracja Michaela Fitzgeralda z 1872 roku

Suckling szerzej omawia również „Carmillę” Josepha Sheridana le Fanu z 1872 roku, gdzie pojawia się najsłynniejszy przez długie lata motyw kobiecego wampira. Książka jest bardziej złożona i stoi na wyższym literackim poziomie niż „Wampir” i „Varney”. I to właśnie te trzy tytuły stały się, obok podań ludowych, głównymi inspiracjami dla Brama Stokera przy tworzeniu „Draculi”. Le Fanu, znany z kilku innych opowieści grozy, to zresztą podobnie jak Stoker – Irlandczyk. Irlandia końca XIX i początku XX wieku wampirami więc stała, nie tylko Yeatsem, Joycem, Wildem czy Shawem. Do dziś badacze łamią sobie głowy, dlaczego wampiry nie opanowały silniej literackich terenów kontynentalnej Europy, choćby Bałkanów czy Słowiańszczyzny.

W kolejnych rozdziałach „Księgi wampirów” autor prezentuje na podstawie przykładów atrybuty wampirów, a na przestrzeni wieków i w zależności od terytorium – przeróżne właściwości im przydawano. Przeczytamy o tym, jak możemy wampira rozpoznać, o sposobach na zabicie krwiopijców, a także czego należy się pod każdym pozorem wystrzegać, aby nie paść ich ofiarą. Trochę to momentami chaotyczne, nie zawsze uporządkowane, ale i sama wiedza na temat wampiryzmu taka właśnie jest. Przykładowo po dziś dzień nie rozstrzygnięto, pod jaką postacią wampiry opuszczają swe groby, czy w ogóle je opuszczają, czy też ciało w grobie pozostaje, a ulatuje sferyczna powłoka (teozoficzna teoria wampiryzmu). Nie rozstrzygnięte jest też do końca, czy każdy pokąsany przez wampira staje się potworem, czy tylko najsilniejsze z wybranych ofiar? Wersje są różne i znów zależne od przynależności terytorialnej, a co za tym idzie panującej na danym obszarze mitologizacji. Ciekawym uzupełnieniem są cytowane przez autora liczne kroniki i artykuły prasowe, z których najstarsze datują się na koniec XII wieku.

Hrabia Dracula (1931)

Osobne miejsce poświęcono trójce postaci historycznych, które zasłynęły z wyjątkowego okrucieństwa i sadyzmu. Przelana przez nich krew niewinnych zazwyczaj ofiar sprawiła, że społeczność ucieleśniła w ich postaciach legendarne wampiry, choć w rzeczywistości byli tylko potwornymi ludźmi. Mowa o hospodarze wołoskim – Władzie Palowniku, nazywanym Drakulą, który posłużył Stokerowi jako pierwowzór bohatera powieści; „Krwawej Hrabinie” Elżbiecie Batory, która torturowała i kąpała się w kobiecej krwi (głównie dziewic); oraz Gillesie de Raisie, francuskim arystokracie, wybitnym żołnierzu, bohaterze narodowym, który stał się Sinobrodym, gwałcąc, torturując i mordując malutkie dzieci.

Montague Summers, żyjący na przełomie XIX i XX wieku angielski duchowny, ekspert i autorytet w sprawach wampiryzmu, autor wielu naukowych pism i książek dotyczących okultyzmu, sprawiał wrażenie bezgranicznie przekonanego w istnienie owych krwiopijców. Dobroduszność i wygląd pucułowatego cherubina sprawiał, że opowieści, które snuł, nie zawsze były traktowane poważnie, a jego samego podejrzewano o artystyczną kreację. Wspominam Summersa nie tylko przez wzgląd na ważne w kontekście zjawiska wampiryzmu dzieła, które pozostawił, a do których Suckling nawiązuje (m.in. „The Vampire: His Kith and Kin” z 1928 roku oraz „The Vampire in Europe” z 1929), ale również z powodu ujmującego wstępu do „Zamczyska w Otranto” Horace’a Walpole’a, zacytowanego poniżej:

Montague Summers

W odrodzeniu romantyzmu czai się pewien niepokój i swego rodzaju tęsknota. Ten niepokój dotyczący spraw ziemskich, jak i tęsknota za niebem leżą u podstaw najwspanialszego romantyzmu – mistycyzmu, romantyzmu świętych. Pisarz klasyczny wyznaczał ściśle zasady i granice swojej twórczości. Duch romantyzmu wychodzi poza te ograniczenia, wiedziony niejasnym, ale niezwykle realnym pragnieniem poznania nowych, zaledwie przeczuwanych sfer piękna. Pisarz romantyczny był zakochany w średniowieczu, tajemniczych i odległych czasach rycerstwa i niezwykłych przygód. W świecie tym panuje tajemniczość, ponieważ tam, gdzie jest tajemnica, zawsze może kryć się piękno. Są tu cuda, ponieważ cuda zawsze towarzyszą temu, co nieznane. To pragnienie piękna, poczucie cudowności i tajemniczości jest żywe i pełne pasji w nastrojach romantycznych poetów, pełnych subtelnych półcieni, a także, niekiedy brutalnie, a nawet nieco wulgarnie, w krwawych i makabrycznych opowieściach.

Béla Lugosi w kreacji swojego życia

Pewnie dlatego właśnie, dla tej grozy, a zarazem piękna pełnego subtelnych, choć jakże szalonych półcieni, dla owego mistycyzmu, romantyzmu świętych, dla świata tajemnic, nieograniczonego duchem postępu… Zapewne właśnie dla tych romantycznych wizji Béla Lugosi, węgierski aktor, który zasłynął jako twórca najsłynniejszej na świecie kreacji filmowego Draculi, po spadku popularności znalazł się na skraju obłędu i odciął się od otoczenia, coraz bardziej pogrążając się w schizofrenicznym świecie, identyfikując się coraz silniej z postacią wampira, którą sam tak perfekcyjnie wykreował. Kiedy w 1956 roku zmarł, zgodnie z życzeniem rodziny został pochowany w kompletnym stroju hrabiego Draculi.

Pokój jego wampirzej duszy. Na wieki wieków. Amen.

Nigel Suckling, Wampiry, przeł. Paulina Maksymowicz, wyd. Bellona, Warszawa 2012.

Rafał Niemczyk

Wiktor Jerofiejew, Dobry Stalin. Recenzja.


Dobry-Stalin-okladkaUrodziłem się we wrześniu 1947 roku.
Miałem szczęśliwe stalinowskie dzieciństwo…

Moskwa lat 50-tych, jesteśmy blisko Kremla, blisko władzy. Świat widzimy z perspektywy małego chłopca, którego ojciec jest osobistym tłumaczem Stalina; poza tym ze „sklepów za żółtymi firankami” przynosi do domu świetne cukierki i kiełbasę „Doktorską”. Gdy chłopiec dorasta, optyka świata pozostaje w gruncie rzeczy taka sama. Zmieniają się detale. Umiera Stalin, Mołotow zostaje odsunięty. Nieco większy chłopiec jedzie z rodzicami do Paryża, gdzie oni pracują w ambasadzie, a on tam mieszka i wychowuje się. Potem jest jeszcze Afryka, Wiedeń. Wszędzie podobnie.

Żyć w Rosji, to jak chodzić po suficie

Gogol „Martwymi duszami” wybrał się na rosyjską wieś, Jerofiejew „Dobrym Stalinem” do gabinetów i dacz komunistycznej wierchuszki. Pierwszy napisał powieść o Rosji, drugi o sobie.

Defilada żołnierzy Armii Czerwonej z psami przeciwpancernymi na Placu Czerwonym w Moskwie (fot. Wikimedia)

„Dobry Stalin” to książka trudna w interpretacji, prowokacyjna, intelektualna, wreszcie rozrachunkowa. To wspomnienia, a nie opowieść. Opowieści są mniej prawdziwe, ale posiadają więcej piękna i są bardziej literackie. Konfabulacja wyszlachetnia obraz rzeczywistości. Jest w niej równocześnie jakaś siła porządkująca – i narrację, i sam sens pisania.

Jerofiejew pisząc powieść autobiograficzną, jak przystało na literaturoznawcę, zanalizował większość napisanych przez rosyjskich pisarzy tego typu książek. Jego wnioski nie napawają optymizmem. Wie, że to bardzo trudna sztuka, i że popełnienie takiej literatury niemal zawsze kończyło się samobójczym golem. Wie jednak również, że musi tego dokonać. Jako pisarz ma taki obowiązek.

W imię marzenia niestraszne są żadne ofiary

„Dobry Stalin” to w pewnej mierze jakaś forma ekspiacji. Bez wątpienia szczera, czasem może nawet za bardzo. Tylko wydaje się, że spowiedź bez Boga nie ma sensu. A katharsis, mające uwolnić od ciężaru winy oraz natrętnych retrospektywnych myśli, zamiast oczyszczenia daje pewną mieszankę sentymentalizmu i ckliwości.

Czarna Wołga – motoryzacyjny symbol ZSRR, a także bohater mrocznych miejskich legend (fot. Marian Sokołowski / PAP)

Punktem kluczowym fabuły jest opublikowanie przez Jerofiejewa „Metropolu”. Pozornie niezależnego almanachu literackiego. Co w rzeczywistości ZSRR było niedopuszczalne. Cierpi na tym on sam, zostaje wyrzucony ze Związku Literatów. Lecz represje władzy najdotkliwiej dotykają jego ojca. Powodując koniec bardzo dobrze rozpoczętej i świetnie rozwijającej się kariery radzieckiego dyplomaty. To swoista donkiszoteria. Absurd tego działania jest trudny do pojęcia poza ramami rzeczywistości sowieckiej. Jerofiejew nie był dysydentem, nie był rewolucjonistą, a skonstruował i zdetonował bombę (sam używa określenia swego czynu: „bomba jądrowa”). Po co to uczynił? W książce nie znajdziemy wytłumaczenia. Być może właśnie w tym miejscu jesteśmy najbliżej meritum duszy rosyjskiej. Tu bunt nie ma uzasadnienia. Dokonuje go człowiek pokorny. Nie szuka wolności.

Lepiej umrzeć w socjalistycznej ojczyźnie, niż żyć w państwie kapitalistycznym

Wielkie przestrzenie powodują absurd. Może w tym właśnie tkwi sekret Rosji. Nieważne, czy jesteśmy na Placu Czerwonym w Moskwie, czy gdzieś w tajdze Syberii.

Podczas lektury „Dobrego Stalina” natrętnie przypominałem sobie „Dzieci Arbatu” Rybakowa. Jakże to dwa inne światy, osadzone w innych okolicznościach, w innym idealizmie. A jednak mentalność narratorów obu powieści w swym rdzeniu wydaje się być niesłychanie podobna. Fatalizm dominuje i determinuje obie książki. Dzisiaj powiedzielibyśmy: nic to, trzeba ogarniać. Jerofiejew pisze: „W Rosji trzeba długo żyć, żeby czegoś dożyć”.

Defilada na Placu Czerwonym współcześnie, 65-lecie zakończenia II wojny światowej (fot. Stringer/Russia Reuters)

Język książki jest na ogół chaotyczny. Znajdziemy tu mnóstwo bardzo skomplikowanych i wielokrotnie złożonych zdań. Często posiadających więcej niż pięćdziesiąt słów. Czasem mamy wrażenie, że w zdaniu dwie myśli walczą o prymat uwagi i przegrywają z trzecim skojarzeniem.

Pomimo to Jerofiejew potrafi być literacko wiarygodny. Tworzy dobre, solidne scenerie. Konstruuje (albo rekonstruuje) świat dawnego Związku Radzieckiego. Zdobywa się na głębię psychologiczną postaci. Ale niestety tonie na płyciznach literackiego słowa. Jego zdaniom brak olśnienia. To dosyć uporządkowane wspomnienia pozbawione tej najgenialniejszej w beletrystyce rzeczy: magii słów. Być może o topornej rzeczywistości trzeba tak samo – nieco kwadratowo, nieco mechanicznie – pisać.

Wiktor Jerofiejew, Dobry Stalin, przeł. Agnieszka Lubomira Piotrowska, wyd. Czytelnik, Warszawa 2012.

Dominik Śniadek

* Tytuł i podtytuły są cytatami, które pochodzą z recenzowanej książki.

Sławomir Mrożek, Trzy dłuższe historie.


Trzy-dłuzsze-historie-okladkaGłupota, brzydota, kompleksy i marzenia

Stanisław Lem w jednym z listów do Sławomira Mrożka analizował i chwalił swojego przyjaciela za „Moje ukochane Beznóżki”, w czym wtórował mu Jan Błoński. Lem orzekł, że gdyby tak utwór nieco skrócić, skondensować, przyprawić nieco jadem, a zarazem „podkurtyzować”, stałby się on Nowelą Stulecia. Nigdy jednak nie ma tego złego – dzięki swojej objętości „Beznóżki” mogły pojawić się – razem z „Książeczką mułów” i „Monizą Clavier” – w zbiorze „Trzy dłuższe historie”, choć jeżeli brać pod uwagę stylistykę i konwencję, bliżej temu utworowi do genialnego „We młynie, we młynie, mój dobry panie”, który znajdziemy w zbiorze… „Krótkie, ale całe historie”.

Działacze UNESCO mogą spać spokojnie – muły nie występują na liście dziedzictwa zagrożonego

Zacznę od „Książeczki mułów”, albowiem podobny szlak myślowy przetarł tu ostatnio Thomas Bernhard, stwierdzając w „Moich nagrodach”, że „czasy są tępe”. Należy zadać sobie pytanie, czy aby napisana w latach 50. „Książeczka mułów” nie straciła nieco na swej aktualności. Stylizowana lekko na popularne ówcześnie powieści przygodowe stanowić może socjologiczne ministudium społecznych zachowań obywateli z tamtego okresu.

Jednak czy aby na pewno współczesne muły bardzo się zmieniły? Czy przeszły metamorfozę kulturową, cywilizacyjną i mentalną? Czy przekopały się przez stertę papierów i internetowych bluzgów, by w trudzie i błogosławionym filozoficznym wysiłku zgłębić tajemnicę własnej tożsamości? Obawiam się, Szanowni Państwo, że nie.

Muł Idaho Gem, sklonowany przez naukowców z Uniwersytetu Idaho (fot. AFP)

Czy kradną łyżeczki i popielniczki z restauracji, mimo że stać ich bez problemu na jedno i drugie? Kradną. Czy nakładają sobie na obiedzie w restauracji darmowe porcje sałatek z wozu sałatkowego w ilościach tak gigantycznych, że nie mogą im później sprostać i wyrzucają je do kosza? Nakładają. Czy depczą świeżo posadzony trawnik, z uporem leminga podążając do celu najkrótszymi ścieżkami, choć chodnik położono dziesięć metrów dalej? Depczą. Chodniki są dzisiaj niewątpliwie ładniejsze, łyżeczki i restauracje również, ale muły wciąż te same. Mają tylko droższe ciuchy, ukryte po kieszeniach nowoczesne ajfony i telefony komórkowe, a w mózgu żal wobec świata, determinację niespełnionego czynu oraz świadectwo nieomylności.

Mrożek charakteryzuje „muła ostrego” następująco:

Zasadnicze cechy mułów, a więc: jawna sprzeczność ze społecznym rozsądkiem, negowanie niezbitych dowodów, działanie wbrew elementarnym zasadom obywatelskim, a także pogłębiona mułowatość właściwa – te cechy, spotęgowane i utrwalone, tworzą muła ostrego.

Jest jeszcze jedna ważna rzecz. Otóż często zdarza się, że osoby do złudzenia przypominające Mrożkowe muły (choć z pewnością nimi nie są!) sprawują jakieś mniej lub bardziej ważne urzędy, zajmując czasem nadzwyczaj odpowiedzialne stanowiska. Nie miejsce to, by rozsądzać, dlaczego tak się dzieje. Dosyć kuriozalnym faktem jest natomiast, że głowy naszego państwa (czy to prezydent, czy to premier, czy to eurodeputowany) nie mają obowiązku znajomości podstawowego europejskiego języka komunikacyjnego, czyli języka angielskiego. Nie mam tu zamiaru wskazywać nikogo personalnie, ograniczając się jedynie do urzędu, a to wszystko dlatego, ponieważ w większości miejsc pracy, w których dane mi było przebywać, taka znajomość języka była wymagana. A nigdy nie piastowałem stanowiska w przestrzeni publicznej. Sam Mrożek, znający przecież kilka języków, ma na ten temat zapewne własne przemyślenia. Co do odpowiedzialności, to przypomina się niedawna sprawa dachu na Stadionie Narodowym, niezamkniętego na czas przed meczem Polska – Anglia, przez co mecz nie odbył się terminowo.

W „Książeczce mułów” napisano tak:

Podziwialiśmy jego szaloną wprawę w nieprzyjmowaniu na siebie żadnej odpowiedzialności, niedecydowaniu o niczym, nienarażaniu się nikomu. Wspaniały okaz.

Romans Polaka z Zachodem

Premierowa publikacja „Monizy Clavier” zbiegła się mniej więcej w czasie z emigracją pisarza (1963 r.). Można chyba stwierdzić, że to taka „Książeczka mułów” w wersji International, gdzie autor rzuca swojego rodaka-protagonistę utworu na szerokie europejskie wody. Tematem przewodnim opowiadania jest romans zakompleksionego, zaściankowego Polaka z Zachodem, który uosabia tytułowa Moniza – słynna aktorka – oraz jej weneckie otoczenie.

Gondola w Wenecji

Stereotypy zawarte w tym utworze są raczej powszechnie znane. Polak na przyjęciu musi się napić, żeby się wyluzować i stać się sobą. Polak w towarzystwie lubi błyszczeć, ale nie lubi czuć się zagrożony. Polak lubi snuć intrygujące historie, najlepiej na swój temat, ale nie lubi, kiedy jego rozmówca poddaje jego historie weryfikacji. Dlatego Polak z „Monizy Clavier” korzysta z kolejnej sztandarowej cechy, którą we własnym mniemaniu posiada, a mianowicie ze sprytu. Przebiegłością najwyższej klasy powala Zachód na kolana, podając się za Rosjanina, co pozwala mu zrzucić swoje braki w obyciu i kulturze na karb wschodniej fantazji i obyczajowości. Wybornemu lansowi Polaka kładzie kres dopiero… spotkanie drugiego Polaka. Powstaje wówczas swoisty „efekt bazyliszka”, po czym nasi rodacy biorą na spółkę pokój w obskurnym hotelu, sukcesywnie pogrążając się w marazmie, wegetując, kłócąc się i wzajemnie oskarżając. Nihil novi.

„Moniza Clavier” jest świetnie napisana, w duchu najlepszego Mrożkowego satyro-grotesko-absurdu. Można pokusić się o stwierdzenie, że utwór ten stał się przyczynkiem do opublikowanego w 1974 roku dramatu „Emigranci” – jednego z najpopularniejszych dzieł w dorobku pisarza.

Przyjdźcie, me szpetne kochanki!

„Moje ukochane Beznóżki” pozostawiłem na koniec, ponieważ podejmowany w opowiadaniu motyw, a nade wszystko makabryczna stylistyka, nie są adekwatne do dwóch pozostałych opowiadań. „Beznóżki” to kompozycja złożona, napisana w formie listu ojca do syna stanowi swoisty rozrachunek z pięknem, zarówno tym fizycznym, jak i pojmowanym ontologicznie.

Pokazał Tołstoj w „Sonacie Kreutzerowskiej”, iż jest „zdumiewające, jak zupełne bywa złudzenie, że piękno jest dobrem”. U Mrożka opozycja „piękno-brzydota” jest niecodzienna o tyle, że główny bohater – spowiadający się własnemu synowi ze swego nieudanego, pełnego obsesji życia – odnosi się do warunków, które zaoferował mu świat zbudowany na szpetocie, kalectwie, na mentalnym i fizycznym pasożytnictwie.

Mężczyzna od początku życia przejawia wyolbrzymiony do granic możliwości strach przed porażką, świadomy, iż nie tyle gorycz porażki zatruje mu życie, ale że sama możliwość zwycięstwa, niezweryfikowana poprzez działanie, pozwoli mu zapanować nad losem. „Mając tak wiele do stracenia, zwlekałem – tłumaczy synowi. – Moje pożądanie zwycięstwa było wielkie, ale jeszcze większa obawa przegranej”. Zanurzając się w absurdalnej sferze własnych rojeń, które były tym gorsze, im silniej uargumentowane, zaczyna stawiać pewne wymagania faktom, otaczając się pajęczyną brzydoty, w której dostrzega królestwo („potężną loże masońską zmowy Brzydul” – pisze Lem), na tronie którego mógłby zasiąść.

Bartolomeo Passerotti, „Karykatura”

Czy dlatego bano się brzydoty, że jest w niej potęga, której brzydota jest tylko formą, czy też dlatego, że w brzydocie jest tylko brzydota, a potęga zaledwie właściwością wtórną, nabytą przez brzydotę dla samoobrony? Czy potęga zamienia się w brzydotę, czy brzydota w potęgę? Czy to potęga jest brzydka, czy brzydota tak potężna? Niestety, doświadczenie wskazuje raczej na to pierwsze. Palono czarownice na stosie nie dlatego, że były brzydkie, ale za to, że były czarownicami.

Piękno jest zbyt silne, piękna się boi, ponieważ może ono sprowadzić nań zgubę. Nie mogąc jednak do końca wyzbyć się naturalnych instynktów, uznaje, że jedynym sposobem na absolutne odcięcie się od jego wpływu, jest piękna poniżenie. Zwierza się synowi ze swego misternego planu, który jeszcze przed narodzinami dziecka wcielił w życie:

Wiedziałem, że erotyzm od strony technicznej jest brutalny i wcale nie piękny, ale to właśnie dawało nadzieję, że nad pięknem można zapanować. Poniżenie piękna było najlepszym sposobem, żeby odczuć swoją władzę nad nim.

Piękno „Beznóżków” staje się pojęciem nie tylko sensu stricto; jest również ucieleśnieniem spełnionych ambicji, wymagań stawianych sobie, wytyczaniu własnej drogi życiowej. Analogicznie szpetota przeobraża się w makabryczny, bo w pełni zaplanowany, modus operandi człowieka, który czyni z niej narzędzie wręcz metafizyczne (Lem określa to obrazowo jako „socjoekonomię polityczną brzydoty”).

Czułość zainwestowana w osobę piękną i wysoko cenioną procentowała słabo, a wysokość niezbędnej inwestycji wyczerpywała moje skromne zasoby. Odwrotnie, najmniejsza łaskawość okazana kalece, ba, nawet ślad łaskawości, i to niekoniecznie w najlepszym gatunku, bo nawet jawne fałszerstwo uchodziło tu bezkarnie, rentowała natychmiast i stokrotnie.

Pławiąc się w królestwie, które sobie organizuje, mężczyzna jednocześnie poniża piękno i wysysa z kości brzydoty najsmaczniejsze mięso. Odzierając z godności siebie i dewastując w swym umyśle piękno jako wtórny byt, do którego owo pojęcie sprowadza, nie odczuwa wyrzutów, lecz czynom tym przydaje posmak łaskawości, który później przechyla się w stronę nieomal mesjanistycznych wartości.

Kim mianowicie były Beznóżki naprawdę? Zdawałoby się, że udzieliłem już odpowiedzi: nieszczęśliwymi kobietami, którym w zamian za pewne przysługi dostarczyłem odrobiny szczęścia. Sumą samotnych postaci, którą dopiero ja zamieniłem w zespół.

„Moje ukochane Beznóżki” można interpretować wielorako. Lem zarzucił Mrożkowi, że brakowało mu tego, „by sam sos, w jakim podano rzecz, bardziej jeszcze zjadliwym, piekącym skrycie, a z opóźnieniem, okrutnie gryzącym był”. Być może Mrożek nie chciał korzystać z takiego, narzucającego się samorzutnie, rezonansu. Być może uznał, że opowiedzenie o studium brzydoty językiem wygładzonym, przyda mu paradoksalnie większej makabryczności. Pomimo tego chłodna przedśmiertna analiza i przerażająca prośba ojca do syna stają się w pewnym momencie wręcz oczywiste. Przeczytajcie, a zrozumiecie.

Słowem końcowym należałoby napisać, że „Trzy dłuższe historie” są zbiorem świetnym, ale w przypadku prozy Mrożka nie trzeba tego czynić, tak więc tego nie czynię. Wspomnę za to finał książki, który ma nieco niepokojący wydźwięk. Głosi bowiem, że przeciętnemu Polakowi nie chce się już nawet… marzyć. Pokażmy mistrzowi, że to nieprawda. Raz, dwa, trzy – do dzieła!

Sławomir Mrożek, Trzy dłuższe historie, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2012.

Rafał Niemczyk

Stephen King, Wiatr przez dziurkę od klucza. Recenzja.


Wiatr-przez-dziurke-od-klucza-okladkaKto sieje wiatr…

Hile, rewolwerowcy! Znów spotykamy się w Świecie Pośrednim, aby wysłuchać historii Rolanda z Gilead, syna Stevena, ostatniego rewolwerowca, któremu bardziej niż dwa ogromne rewolwery z drzewa sandałowego ciążą losy świata. Świata, który poszedł naprzód. Wiatr, który przeciska się przez dziurkę od klucza, śpiewnie zanosi kolejną opowieść. To opowieść Rolanda, który z milczącego Gary’ego Coopera zmienia się w wytrawnego gawędziarza. Czasem mu się to zdarza. Tak, czasem zdarzają się różne rzeczy, w które przenigdy nie dalibyśmy wiary. Być może w tej historii zawiera się jedna z nich. Chcecie, to posłuchajcie.

„Wiatr przez dziurkę od klucza” jest powrotem Stephena Kinga do uniwersum Mrocznej Wieży – po raz pierwszy od ośmiu lat, czyli ukończenia ostatniego, siódmego tomu cyklu. Przez ten długi czas King znów zajmował się swoją główną działką, czyli powieściami i opowiadaniami grozy, choć mainstreamowa krytyka bardzo dobrze przyjęła alternatywną historię z „Dallas ‘63”, a także ciekawą minipowieść kryminalną „Colorado Kid” (wydaną tuż po ostatnim tomie „Wieży”). Jeśli mielibyśmy umiejscowić „Wiatr przez dziurkę od klucza” chronologicznie względem całego cyklu, to książka nosiłaby numerek 4,5. Prezentuje wycinek drogi, jaką pokonali rewolwerowcy, zanim dostali się do Calla Bryn Sturgis – miasteczka, w którym rozgrywa się akcja piątego tomu.

Jae-Lee-1Roland i jego ka-tet, poszukując schronienia przed niszczycielskim lododmuchem (niszczycielska i dziwna odmiana burzy, której towarzyszy potężny wiatr oraz gwałtowne zmiany temperatury; wszystko nagle zamarza i rozpada się, zmiecione przez wicher), są zmuszeni zabarykadować się w starej świetlicy gdzieś na szlaku. Jake prosi, aby dla zabicia czasu Roland opowiedział im w nocy historię, której wcześniej nie słyszeli.

Rewolwerowiec po chwili wahania zaczyna snuć opowieść, a właściwie… dwie opowieści, zazębiające się i na pewnych poziomach przeplatające. Pierwsza to relacja Rolanda z jednej z pierwszych misji, która została mu zlecona przez ojca jako młodemu rewolwerowcowi – polowania na krwiożerczego skóroczłeka. Druga to baśniowa historia Tima Dzielne Serce – chłopca, który musi się zmierzyć z tajemnicą śmierci własnego ojca, złym ojczymem, cynicznym czarnoksiężnikiem, zwanym ze względu na pełnioną bezdusznie funkcję poborcy podatkowego Kontraktorem, a także pełnym niebezpieczeństw ponurym, starym lasem, leżącym blisko szlaku promienia, do którego nie zapuszczają się nawet najodważniejsi drwale.

Jae-Lee-2Polowanie na skóroczłeka momentami nawet trzyma w napięciu, brakuje tu jednak intrygujących zwrotów fabularnych – niezbędnych, by tego typu utwór stał się czymś więcej niż niewiele znaczącą historyjką, dłużącym się opowiadaniem. Śledztwo Rolanda jest do bólu liniowe, dialogi dość banalne, a całość niestety przewidywalna. Jednym z mistrzów podobnej konwencji jest nasz Andrzej Sapkowski – opowiadania ze świata wiedźmina zdecydowanie przewyższają „Skóroczłeka” pod wieloma względami. Także literacko „Skóroczłek” pozostawia wiele do życzenia – przypomina raczej pierwszy tom „Wieży”, napisany w 1982 roku, którego niedociągnięć King był świadomy, niż najlepsze pisarsko późniejsze tomy, nie wspominając już o innych książkach Kinga (choćby świetne „Cztery pory roku”). Mam świadomość, że opowiadającym jest Roland, a więc nie można od niego wymagać słownej perfekcji, niemniej powtarzający się po raz n-ty „alkaliczny pył” sprawił, że nie mogłem sobie podarować tego akapitu.

Jae-Lee-3Przygody Tima Dzielne Serce są ciekawszą alternatywą, choć nie pojawia się tutaj ani Roland, ani jego kompani. King czerpie za to garściami z archetypów baśniowych – mamy tutaj czarną i białą magię, zakazany las, magiczne rekwizyty i symbole, złego czarnoksiężnika, który zwodzi chłopca, dobrą  i złą wróżkę, a nawet wspomnienie lwa Aslana, który okazuje się być jednym ze strażników promienia. Wszystko to delikatnie pachnie Mroczną Wieżą, zaś King nie stroni od ukrytych nawiązań, powiązań, a także w specyficzny sposób porusza problemy społeczne. Maerlyn, który dał się schwytać w pułapkę, ponieważ był naje..ny, ewidentnie nawiązuje do tradycji naszego kraju – przeoczenie takiego smaczku byłoby wręcz niewybaczalne. Historia Tima jest oczywiście nieco wydłużona, a niektórzy doszukują się w niej, poniekąd słusznie, porównań z napisanym wspólnie z Peterem Straubem „Talizmanem”.

„Wiatr przez dziurkę od klucza” nie przyniósł powiewu świeżości i nowych horyzontów, które mogłyby odkrywczo rozszerzyć sposób postrzegania Świata Pośredniego (warte uwagi jest rzucenie światła na przedśmiertne losy matki Rolanda). Być może dlatego, że Stephen King – jak tłumaczy w przedmowie – chciał napisać książkę „dla każdego”, nie tylko zaś dla fanów, znawców i wyznawców Mrocznej Wieży (a znam takich, którzy poświęcili Wieży pracę magisterską – Hile, Rae z dalekiego Outpostu!). Czy dobrze to, czy źle – ocenicie sami. Roland to Roland, a Wieża to Wieża – niewielkie rozczarowanie i tak nie zmieni stosunku fanów do całego cyklu. A przecież i piszący te słowa właśnie do takich się zalicza.

Stephen King, Wiatr przez dziurkę od klucza, przeł. Zbigniew A. Królicki, Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2012.

Rafał Niemczyk

* Ilustracje, których autorem jest Jae Lee, pochodzą z amerykańskiego, limitowanego wydania The Wind Through the Keyhole.

Jae-Lee-4

Gregoire Delacourt, Pisarz rodzinny. Recenzja.


Pisarz-rodzinny-okladkaW życiu jak w restauracji – ważne, aby radość biesiady osłodziła gorycz rachunku

„Pisarz rodzinny” to książka o tym, jak przeżyć w świecie niechybnej zagłady. Jak ocaleć wśród hekatomby przeciwności i niczym nieuzasadnionych milionów złośliwości losu. Jak przeżyć, zachowując zarówno swój egoizm, jak i iluzję przekonania, że tak do końca nie jest się wielkim dupkiem.

Opowieść rozpoczyna się w Valenciennes, niewielkim francuskim miasteczku. W czasach szczęśliwych, dobrych, gdy świat jest bezpieczny, obliczalny, ludzie wokół przyjacielscy, a stosunki między nimi ciepłe. Główny bohater i zarazem narrator, Edouard, wówczas siedmioletni chłopiec, pisze swój pierwszy wiersz. Skłonność do rymów ma się okazać zarówno przekleństwem, jak i błogosławieństwem jego życia.  Niedługo potem pojawiają się pierwsze pęknięcia i szczeliny, które ostatecznie doprowadzą do całkowitej ruiny sielankowego świata. To proces tyleż powolny, co nieodwołalny.

Dlaczego? Bez powodu. Albo z równą winą wszystkich zainteresowanych. Dlatego, że bieg rzeczy nieuchronnie prowadzi do katastrofy. Małymi kroczkami lub wielkimi skokami. To właśnie ta świadomość boli najbardziej. Dlatego płacze się z tęsknoty za niewinnością przeszłego, dziecięcego życia.

To powieść o dorastaniu, ale to tylko część prawdy. Bo to również powieść o życiu dorosłym. Dzieciństwo jest tu punktem wyjścia, pewnym układem odniesienia, z którym później trzeba się zmierzyć. A nie jest to łatwe.

Dorastanie deprawuje. Dorastanie kazi. Dorastanie zabija.

Edouard najpierw doświadcza rozpadu małżeństwa rodziców, zaś potem sam, już jako dorosły, przegrywa na tym polu. Nigdy jednak nie przestaje szukać miłości.

Trzeba być twardym, inaczej nie można. Lecz błędem byłoby zapominanie o swojej wrażliwości. Czymś jeszcze gorszym jej całkowite wyparcie. Wrażliwość powoduje, ze jesteśmy słabi i naiwni. Lecz ostatecznie właśnie w naiwności odnajdujemy ocalenie.

Historia jest opowiedziana słowami i duszą mężczyzny. Stronnicza, nieobiektywna, ale to jest jej siłą i walorem, nie wadą i mankamentem. To obraz tego, jak i dlaczego mężczyźni kochają lub nie; dlaczego potrafią być w związku lub z tego związku uciekają. To bardzo francuski portret bardzo współczesnego faceta, który całkiem dobrze radzi sobie z rzeczywistością i jest równocześnie skazany na przegraną w życiu emocjonalnym, uczuciowym.

Kiedy człowiek wie, że kocha? Wieczorem czy rano? Kiedy jeszcze jest czas czy kiedy jest już za późno? Nie kochałem Moniki; wiedziałem to od razu. Na lekcjach filozofii przerabiałem Sartre’a. Twierdził, że miłość to przede wszystkim chęć bycia kochanym. Tak samo Gide. Nie chcę być kochanym, pisał słynny pederasta, chcę być preferowanym. Być kochanym, być preferowanym, jeden pies. Jedno tchórzostwo. Wszyscy karmimy się pragnieniem, które żywi wobec nas ta druga osoba. To nie miłość. To tylko żądza bycia pożądanym przez drugiego. Ale co począć. Nasze tchórzostwo triumfuje. Nasza przeklęta spuścizna wychodzi na wierzch.

To powieść pełna dymu nikotynowego. Tu pali każdy, i robi to nieustannie, nałogowo i mechanicznie. Bo melancholia personifikuje się w czarownie iluzorycznej i pełnej kokieterii grze dymu nikotynowego i światła dziennego. A gdy zaświeci słońce, jest w tym tyle prestidigitatorskiego piękna, że igrające w promieniach słonecznych kłębuszki i obłoczki dymu przy odrobinie dobrej woli pomylić można z nadzieją.

Grégoire-DelacourtDelacourt debiutuje tą książką, później napisał jeszcze „Listę moim zachcianek” (polska premiera w marcu 2013). Wcześniej, podobnie jak Edouard, pracował w reklamie. Język jego prozy jest przejrzysty, czytelny, lecz nie pozbawiony liryzmu, bywa ironiczny, czasem dowcipny. Zdania na ogół nie są długie, wielokrotnie złożone; to oszczędne i subtelne kreski czynione rysikiem, za to niezwykle dopracowane i dokładne. To autor na wskroś współczesny. Posługujący się kategoriami zaczerpniętymi raczej z rzeczywistości medialnej i społecznej niż z klasyków literatury. Przez to jego proza jest nam bliska, zrozumiała. To obiecujący debiut. Intuicja podpowiada rosnącą popularność Delacourta. Skąd wiem? Z tego fragmentu:

W ciągu trzech dni mój brat dostał nową pielęgniarkę, nowy pokój i nowego towarzysza. Czwartego wyskoczył przez okno. Chciał rozpostrzeć skrzydła. Nie otworzyły się. Ciało bez skrzydeł runęło w dół. Nie wydało żadnego dźwięku. Tylko dźwięk skrzydeł. Piętnaście metrów niżej rozbiło się, uderzając w kręgi szyjne przykucniętego dziecka, które przy użyciu patyczka torturowało dżdżownicę.

Książkę tłumaczył Krzysztof Umiński. Dokonał tego w sposób bardzo dobry. Ukonstytuował tamten, francuski z natury świat w języku polskim. Umożliwił zrozumienie.

W ostatnim słowie warto powiedzieć, że choć książka napisana jest z męskiej perspektywy i takąż optykę posiada, to dotyka kwestii uniwersalnych. Innymi słowy mówiąc: jeśli jesteś mężczyzną przeczytaj i zobacz, że inny facet myśli podobnie. A jeśli jesteś kobietą, przeczytaj tym bardziej – zrozumiesz swojego partnera i być może po tej lekturze jego zgorzknienie wcale nie wyda ci się li tylko zgorzknieniem…

Gregoire Delacourt, Pisarz rodzinny, tłum. Krzysztof Umiński, Wydawnictwo Drzewo Babel, Warszawa 2012.

Dominik Śniadek