Andrzej Stasiuk, Taksim.


Taksim-okladkaBarbarzyńcy w świecie rozpadu

Pamiętam pewne spotkanie autorskie z Andrzejem Stasiukiem, które odbyło się w 1994 roku w Poznaniu. Nie pamiętam, czy było ono związane z promocją powieści „Biały kruk”, czy też zbioru „Wierszy miłosnych i nie”. Podczas spotkania Stasiuk mówił, że zaprzestaje pisania prozy i zostaje poetą. Na szczęście już wtedy było wiadomo, że nie mówi poważnie. Jego wiersze mnie nie przekonywały. Zresztą, gdy sięgam do tej książki dziś, po tylu latach nadal mnie nie przekonują. Podobnie miałem z „Białym krukiem”, który nie powalił mnie na kolana. Inaczej czytałem opowiadania: „Opowieści galicyjskie”, „Przez rzekę”, „Dukla” i „Mury Hebronu”. Andrzej Stasiuk łączył się w mojej głowie z Kornelem Filipowiczem, którego wiersze – tak na marginesie – także są „nie bardzo”. Wszystkie książki Stasiuka, z wyjątkiem „Wierszy miłosnych i nie”, które kiedyś miałem w domu, w jakiś magiczny sposób zniknęły.

Do „Taksima” przekonała mnie objętość, przeszło 300 stron tekstu. „Poważna powieść” – pomyślałem i kupiłem. Czytając, myślałem o innej książce, dokładnie o „Oswajaniu świata” Nicolasa Bouviera. „Taksim” to dla mnie książka przede wszystkim o tym, że słynna „łagodna ucieczka na południe” nie ma szans powodzenia. Może i da się uciec „od świata”, zostawić za sobą wszystko lub prawie wszystko, zostawić wcześniejsze niepowodzenia, zniknąć z pola widzenia i rozpocząć od nowa w innym miejscu. Tak jak zrobił Paweł. Jednakże „zniknięcie” nie jest całkowite, ponieważ po jakimś czasie znów zaczyna się wikłać. Wikłać się w kolejny układ, tym razem z Władkiem, z którym wchodzi w interes polegający na sprzedaży używanej odzieży („szmat”) z metkami Paris-London-New York. Swój bazar wożą po wioskach i miasteczkach pogranicza, wciąż dalej i dalej na południe. Co ich gna? Skąd biorą siłę? Skąd takie samozaparcie? Skąd pewność, że trzeba się ruszać?

Andrzej Stasiuk (fot. Kamil Gubała)

Andrzej Stasiuk (fot. Kamil Gubała)

W trakcie czytania myślałem także o fragmencie wiersza Kawafisa: „Na cóż czekamy, zebrani na rynku?/Dziś mają tu przyjść barbarzyńcy”. W powieści Stasiuka „barbarzyńcami” są Chińczycy, Wietnamczycy, którzy handlują jednorazowym, tanim badziewiem, które wystarczy ubrać/użyć raz czy dwa, aby się rozpadło. I to jest bardzo mądrze pomyślane, ponieważ od razu trzeba kupić następną rzecz. Rzeczy zamiast trwać, rozpadają się, nie można na nich polegać. Służą przez chwilę, przez sekundę. Świat się rozpada.

„Taksim” napisane jest mocnym, wyrazistym językiem. I ostatecznie, dla mnie, język, a nie opowieść, jest najmocniejszą stroną tej książki. Język, który nie boi się wulgaryzmów, a z drugiej strony nie boi się popaść w liryczny banał. Przedmioty, krainy, ludzie są wyraźni, mają widzialny kontur.

Andrzej Stasiuk, Taksim, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009.

Maciej Gierszewski
Kopiec Kreta

* Na łamach Dwutygodnika.com do przeczytania ciekawy wywiad z Andrzejem Stasiukiem, przeprowadzony przez Igę Gierblińską i Edytę Hetmanowską, w którym pisarz opowiada m.in. o „Taksimie”, podróżowaniu, kobietach i „chodzeniu do kościoła”:

http://www.dwutygodnik.com/artykul/446-przegadac-ten-swiat.html

Andrzej Stasiuk, Dojczland. Na marginesie.


Psychoanaliza z butelką Jima Beama za pasem

Wiosną ubiegłego roku, w znacznym stopniu dzięki serdeczności pewnej Pani Małgorzaty, dane nam było zwiedzić spory kawałek południowych Niemiec, głównie malowniczej Badenii-Wirtembergii. Land ów, posiekany pochyłymi winnicami i naznaczony dziesiątkami zamków sterczących to tu , to tam, to nad Renem, to na wzgórzach, jest bodaj najatrakcyjniejszym w całych Niemczech. Położony wzdłuż zachodniej granicy Niziny Górnoreńskiej, z masywem Schwarzwaldu na zachodzie, gdzie pociągi mkną w tunelach wydrążonych w środku gór, z bezkresnym Jeziorem Bodeńskim na południu, po którym śmigają katamarany i inne statki, a w pogodne dni pod niebem nad Konstancją, gdzie Jana Husa stracono na stosie, zawieszone są, płynąc w powietrzu, dyniowate Zeppeliny. Z uzdrowiskiem Baden-Baden na zachodniej granicy, gdzie blichtr i słynne kasyno toną w schwarzwaldzkim cieniu, obok muzeum z jajami Faberge przejeżdżają XIX-wieczne dorożki, a w cieniu zabytkowych kamienic uliczni grajkowie zbierają na solidną wypłatę do otwartych futerałów. Jest wreszcie uniwersytecki Heidelberg, to już sama północ, gdzie można postawić nogę na największej beczce świata, pokręcić się wokół najstarszego niemieckojęzycznego uniwersytetu (oprócz tego w Pradze), wmieszać w tłum ludzi różnych ras i wyznań, którzy pędzą strumieniem tam i z powrotem, może na most Alte Brücke z Bramą Karola, aby popatrzyć na ruiny gotycko-renesansowego zamku na skale, symbolu niemieckiego romantyzmu, a może gdzieś indziej.

Mglisty poranek w Friedrichshafen nad Jeziorem Bodeńskim

Te mimowolne dygresje, być może wcale nieudane, w sposób szczególny mają się do głównego tematu. Już tłumaczę. Mianowicie wspomniana na wstępie Pani Małgorzata, kobieta energiczna i pełna życia, to emigrantka, acz rozmiłowana bezgranicznie w języku polskim. Dlatego kilka razy do roku posyłamy tam, do Niemiec, paczkę z polską literaturą, przyjmując w zamian zachodnie specjały pod postacią dobrego wina, marcepanu, szpecli bądź innej strawy. Ktoś powie, że podobny proceder kojarzy się raczej z czasem już minionym, czasem zamkniętych granic i rozbudzonej Pewexami tęsknoty za Zachodem, albo tuż po, czasem, do którego wraca Stasiuk. Lecz ja Wam powiem, że nieprawda, ponieważ gestów ludzkich nie zamyka w ramy epoka, a jedynie potrzeba bliskości lub kontaktu.

Logo Mercedesa na dachu dworca głównego w Stuttgarcie

Niechże więc będzie Wam dane zrozumieć, jak radosne było moje zdumienie, kiedy jako prezent świąteczno-noworoczny przybył do nas prosto z północnych Niemiec (ponieważ Pani M. w międzyczasie przeprowadziła się nad samo morze)… nowiutki Stasiuk. Nowiutki w sensie „prosto z księgarni”, ponieważ chronologicznie „Dojczland” to rok 2007. Stasiuk o Niemczech, z niemieckiej księgarni. Jawohl. W każdym razie otwieram, patrzę: „Stuttgart Hauptbahnhof”, i zaraz że Stasiukowi przypomina bukaresztański Gara de Nord, bo coś przypominać mu musi, coś znajomego, coś co czuje. Staliśmy tam na szczycie tego dworca, z ogromnym znaczkiem Mercedesa obracającym się nad głową, oglądając z góry cztery strony Stuttgartu w oku wielkiej lunety, czy jak to się tam nazywa – to urządzenie służące obserwacjom, przybliżające obraz. Obracałem kartki dalej, bo było jasne, że Stasiuk nie zaproponuje bynajmniej obrazu z turystycznego przewodnika.

Niemcy Stasiuka nie są Niemcami „z Pascalem”. Próżno w nich szukać zabytków, starych zamków i promiennych pejzaży, chyba że jest to skała Lorelei na Renie. Niemcy Stasiuka są piękne inaczej. Zatłoczone w dzień, a opustoszałe nocą podmiejskie dworce, oglądane z wewnątrz albo zza szyby toczącego się pociągu. Hermetyczne hale lotnisk, które żyją własnym życiem, niczym mechanizm uzbrojony w podzespoły. Witryny enerdowskich supermarketów, w których odbija się cokolwiek inny Zachód niż ten prężny i prawdziwy. Burdele, pornokina, taksówkarz z Senegalu. Taksówkarz z Senegalu jest nie mniej ważny od niemieckich Turków, śniadych Bałkańców, którzy ognisty temperament pozostawili do dyspozycji Kusturicy, „skacowanej żulii we fryzurach z lat siedemdziesiątych”, którą widuje się już tylko przy frankfurckim dworcu, i wielkich, tłustych Rusków, z butami w szpic i złotymi łańcuchami na szyi, którzy wyobrażają sobie, że „to wszystko jest ich”.

Gdzieś w Baden-Baden przez nieuwagę zostawiliśmy samochód – i przepadł…

Żaroodporny tygiel kulturowo-etniczny, emigracyjny babilon, a w jego środku polski pisarz, „literacki gastarbajter”, który jeździ od miasta do miasta wzdłuż i wszerz, zarabiając kasę na spotkaniach autorskich, czyniąc notatki i oglądając sobie Dojczland z nieodłączną butelką Jima Beama u boku.

Nie da się na trzeźwo pojechać z Polski do Niemiec. Nie oszukujmy się. To jednak jest trauma. W równym stopniu dotyka specjalistów od uprawy szparagów i pisarzy. Nie da się do Niemiec pojechać na luzie. Jak do, powiedzmy, Monako, Portugalii albo na Węgry. Jazda do Niemiec to jest psychoanaliza.

Miasta, hotele, miasteczka, hoteliki, odczyty, dworce, parówki, anegdoty, Brecht, katolicyzm, niemożność zakupienia Jima Beama w niedzielę w Bawarii, a chyba nawet piwa. Ciężka sprawa z tą Bawarią. Skała Lorelei, ważna rzecz przecież. Plus Stasiukowe ostre pióro, na granicy chamstwa i poezji, które wykrawa stereotypy, po czym samo połyka je ze smakiem. Prowokujące, a jednocześnie wciągające na maksa.

Andrzej Stasiuk, Dojczland, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2007.

Rafał Niemczyk

(foto: archiwum własne)

Andrzej Stasiuk, Grochów. Recenzja


I w Arkadii mnie spotkasz

Memento mori. Odwieczna klątwa, która naznacza człowieka w momencie, kiedy zdaje on sobie sprawę z nieuchronności własnej śmiertelności. Różne są to chwile, bo czasem zawierają w sobie śmierć bliskiej osoby, czasem cierpienie obcych ludzi, zauważone gdzieś w oddali, mimochodem, czasem jakiś niewytłumaczalny fluid, złe przeczucie, znak krzyża przy drodze, katastrofę na szosie. Śmierć w opowiadaniach Andrzeja Stasiuka nie jest patetyczna – choć pełna rozwagi, zadumy i egzystencjalnej nuty, najbardziej rozczula w niej bezsilność, z którą nie można się mierzyć w żaden inny sposób, jak tylko wspomnieniami. A bardzo krucha to broń i, jeśli dobrze się nad tym zastanowić, skazana w gruncie rzeczy na klęskę w  nierównej walce.

Taka jest historia przyjaciela autora – prozaika, dziennikarza i historyka Augustyna Barana – któremu pamięci poświęca Stasiuk jedno z opowiadań. Umierający w Domu Pomocy Społecznej w Brzozowie, mimo że otoczony ludźmi, to odosobniony, jeszcze za życia wykluczony ze świata żywych. Nadaremnie reanimowany przez przyjaciół wspólną przeszłością, serdecznym poklepywaniem po plecach, przytulaniem.
„W jego aktualnym ciele chcieliśmy widzieć jego dawną postać – pisze Stasiuk. – Teraz widzę, jak trudno jest opisać to doświadczenie strasznej obcości i jednocześnie bliskości.”

Stara babcia mieszkająca na Podlasiu, otoczona duchami swoich bliskich, wyjmuje z kredensu w kuchni sztućce, naczynia, przyprawy. Obecność zmarłych nie przeraża starowiny, wręcz przeciwnie – ich współistnienie nadaje sens jej życiu. To mistyczna kładka, przerzucona na drugą stronę Styksu (a może Bugu), przez którą łatwiej przeprawić się z przewodnikiem.
Jednakże świat się zmienia i „niebawem umrą ostatnie babki, które na własne oczy oglądały świat duchów. Oglądały z wiarą i spokojem, oczywiście z lękiem też.”

Co nam wtedy pozostanie? Odkupywanie od grabarzy gdzieś za rogiem, za stówkę, prochów skremowanego przyjaciela, by rozsypać je w górach i pozostawić wieczności? Bo bardziej niż śmierci egoistycznie boimy się pustki? Bo patrzymy ze złością na zdychającego psa, który robi pod siebie, a jeszcze zeszłego lata chodził z nami na spacery i biegał w polu?

Andrzej-StasiukPrzeczytałem w wywiadzie z Andrzejem Stasiukiem o jego prywatnej tradycji kultywowania Święta Zmarłych. Bardzo osobista to sprawa, ale skoro sam autor się nią podzielił, pozwolę sobie przytoczyć jego słowa:

Wszystkich staram się w okolicach Zaduszek odwiedzać. Zapalam lampki i odczytuję nazwiska. To taki mój prywatny obrządek, cicha msza i pogański zwyczaj palenia ognia zmarłym na początku listopada. Nie chciałbym popaść w patos. Ale kiedy wymawiam ich imiona, to sprawiam, że nie umierają na zawsze. Tylko to mogę zrobić. Głośno wypowiedzieć dźwięki na zawsze powiązane z czyimś życiem.

Czymś podobnym jest także „Grochów” – elegią dla przyjaciół, ale równocześnie dla świata młodości, dla pociągów obserwowanych z nasypu przy Makowskiej, dla wygrywanych na starej gitarze kawałków Woody’ego Guthrie, którego podobiznę dla włóczących się po kraju przyjaciół rysowała tylko muzyka. Wreszcie dla życia pachnącego smarem, brudem, fabryką, starymi butami i niedzielnymi obiadami, z którego udało się wyzwolić.
Żeby nie popaść w patos, „Grochów” to taka świeczka zapalona ku pamięci ludzi, świata oraz wspomnień, które po sobie zostawili.

„I w Arkadii mnie spotkasz, powiada Śmierć w inskrypcji nagrobnej” – te słowa, cytowane za Vladimirem Nabokovem, wymawiają jednym zdaniem nieuchronność śmierci. „Niczego nie przewidzisz do końca i nie wiesz, kto cię będzie przeprawiał przez Styks” – dodaje Stasiuk.
Z drugiej strony, kto wie, co nas czeka na drugim brzegu? A może pielęgnowanie wspomnień okaże się biletem powrotnym? Gdzieś tam, kiedyś, inaczej, podobnie, tak samo? Kto wie?

Andrzej Stasiuk, Grochów, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012.

Rafał Niemczyk

Andrzej Stasiuk, Opowieści galicyjskie. Recenzja.


Pocztówki ze świata poza czasem  

Rok 1989 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i na ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Likwidacja miejscowego PGR-u i nadejście „chaosu kapitalizmu” było dla pospolitych mieszkańców okolic Beskidu Niskiego nie tylko końcem pewnej ery, ale początkiem czasów, których nie byli w stanie ogarnąć, których nie potrafili do końca zrozumieć, odnaleźć się w nich i zaakceptować nowego ładu. Takie tło, zaraz po upadku komunizmu i na początku transformacji ustrojowej, maluje Andrzej Stasiuk w „Opowieściach galicyjskich”.

Józek pije, czasem ciężko pracuje, a w trakcie picia dużo opowiada – jak prawie każdy chłop. Opowiada to za mało powiedziane; jest niemalże opowieścią samą w sobie, człowiekiem-opowieścią. „Józek zasiada i po jednej setce całkowicie zamienia się w mowę, która działa na świat, na całą rzeczywistość (…) Następstwo zdarzeń znika, znikają przyczyny i skutki i znika grzech razem z historią. Wszystko dzieje się jednocześnie, zaczyna przed czasem i dobiega końca nim się zacznie.”
Takie są „Opowieści galicyjskie”, gdzie prości ludzie doświadczają miłości, biedy, pijackich sentymentów, kaprysów przyrody, prozy życia, która wyprawę pekaesem do większego miasta oznacza naszywką odświętnego wydarzenia. Choć nowe czasy przynoszą okruchy świata zza grubej kurtyny, nie tak prosto ulepić z nich chleb. A przecież coś trzeba jeść, „trzeba żyć”, jak powie Lewandowski, wracając z wymiany kaset video gatunku ponad podziałami.

Wino-truskawkowe-1Jest tutaj Janek pracujący przy wyrębie lasu, retortach, spalinowych piłach, ciągnikach. Pachnie żywicą, dymem, węglem drzewnym i potem. Jego życie to robota w lesie, wypłata, knajpa, na chwilę dom – i tak w kółko. Jest temperamentny, krnąbrny Kościejny o „zatartym przez czas obliczu”, który nie może żyć bez pracy i świniobicia, a którego nie chce „zauważyć” własna żona. Jest Wasylczuk, który Kościejnego żonie „pomaga” w czasie nieobecności męża. Jest Rudy Sierżant, od prawie trzech dekad typowy wiejski milicjant/policjant o ciepłym sercu. Jest prawie stuletnia babcia, w chałupę której strzelił piorun, a mąż utopił się po pijaku w potoku. Jest lokalna femme fatale – Maryśka. Jest Edek-emigrant – dorobkiewicz w błyszczących kolorowych strojach, adidasach i koszulach z palmami. Jest czuwający nad zagubionymi duszami ksiądz. Jest knajpa. Jest Cergowa – „czarna skarbonka”, do której podczas pięknych zachodów wpada krążek słońca. Jest posterunek, kościół i chałupy. Jest w końcu mistyczne Miejsce – stara cerkiew rozebrana i wywieziona z lasu jako eksponat muzealny.

Stasiuk ani nie obwinia tych ludzi, ani ich nie usprawiedliwia, może czasami nieco im współczuje. Ludziom, których pozostawiono samym sobie. Pisarz wsłuchuje się w to, co dźwięczy w środku samotnego człowieka. „Nie próbuję sprzedawać żadnej mądrości – powiedział w jednym z wywiadów. – Bo wiem, że mądrość jest wartością przypadkową. Jak się napniesz na mądrość, to ni chuja nic ci nie wyjdzie”. Więc Stasiuk ani nie moralizuje, ani nie uczy. Reporterski styl narratora z zewnątrz miesza się w książce z prozą poetycką na granicy realizmu magicznego. Stasiuk opisuje imponderabilia czasu i przyrody obrazowo, poetycko, ale z wyczuciem, jakby mówił jej językiem. Opisuje przecież miejsce, z którym związał swoje życie.

Wino-truskawkowe-2„Chmury nad Żłobiskami dalej kreśliły swoje zawijasy. Chwilami ich krawędzie przypominały ogniste trzaśnięcia z bicza. Ale czasem, zwłaszcza o zachodzie, gdy słońce zapada już za horyzont i światło zgarnia z ziemi wszystkie domy, drzewa, martwe pegeery, dawne więzienia, przechodniów i pijaków, krowy, motocyklistów i żółty pekaes z Dukli, gdy ukośne promienie porywają jak magnes wszystkie widzialne rzeczy – wtedy chmury są lustrem świata i można w nich zobaczyć wszystko jak na wielkim ekranie, jako na ziemi, tak i w niebie, lecz trwa to tylko mgnienie, bo czas ma barwę szarą i postać ptaka o przejrzystym ciele: jedno muśnięcie skrzydeł i zaczyna się zmierzch.”

„Opowieści”, mimo że nie zawsze chronologiczne, często enigmatyczne i zaledwie muśnięte, są płynne, mają swoje przyczyny i skutki, nie zawsze widoczne gołym okiem, nie zawsze wyczuwalne. Autor uzmysławia nam fakt, że prości ludzie mogą stworzyć świat magiczny. Świat melancholijny, smutny, pijany, w jakiś sposób cyklicznie przewidywalny i z pokutującym duchem mordercy błąkającym się w poszukiwaniu rozgrzeszenia, ale magiczny. Stasiuk nie podaje na tacy passepartout do tego świata, ponieważ on nigdy do końca nie będzie należał do nas – ludzi z zewnątrz.

Andrzej Stasiuk, Opowieści galicyjskie, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2008.

Rafał Niemczyk

* Na podstawie „Opowieści galicyjskich” w 2008 roku powstała udana adaptacja filmowa pt. „Wino truskawkowe” w reżyserii Dariusza Jabłońskiego. Film opiera się na rozbudowanym wątku miłosnym, ale wizja reżysera została w pełni zaakceptowana przez Andrzeja Stasiuka. Muzykę napisał Michał Lorenc, który tradycyjnie okazał się niezawodny, tworząc melancholijną, ale pełną folkloru i pasji ścieżkę dźwiękową. Polsko-słowacka produkcja była w 2009 roku nominowana do nagrody Złotej Kaczki za najlepszy film sezonu.