John Steinbeck, Myszy i ludzie. Recenzja
31 marca, 2012 2 Komentarze
Dziurawy kapelusz bez królika w środku
Pośród księgozbiorów arcydzieł literackich istnieją uniwersalne historie, które mimo że osadzone fabularnie w konkretnym czasie i adekwatnych mu realiach, mogą zostać opowiedziane o każdej porze, w każdym zakątku świata. Takie książki cechuje pozorna prostota i zaklęty w słowach i umysłach postaci ponadczasowy przekaz, sprawiający że mogą z powodzeniem być odczytywane jako baśniowe przypowieści. Gdzieś głębiej, pod tą symboliczną powłoką ukrywają się odwieczne ludzkie konflikty, emocje, uczucia spętane złożonością bezlitosnego świata. „Myszy i ludzie” Johna Steinbecka to jedna z takich opowieści. Nie olśniewa z wierzchu filozoficzną zawiłością, bazując na pierwotnych uczuciach tkwiących w tytułowych ludziach. Zgoda. Ale kto zaprzeczy, że nie mniej ważne są w tej historii uduszone w przypływie opiekuńczego ciepła myszy?
Lata trzydzieste XX wieku, Stany Zjednoczone z okresu powszechnej migracji zarobkowej, upadły raj z piętnem wielkiego kryzysu. Po kalifornijskiej ubitej ścieżce drepcze sobie w poszukiwaniu pracy dwójka przyjaciół: zaradny i sprytny George Milton z naturą lekkoducha i głową nabitą marzeniami o własnej farmie oraz upośledzony umysłowo dobroduszny olbrzym Lennie Small, który podąża w ślad za swoim opiekunem, a żeby być bardziej ścisłym – za sielskim krajobrazem marzeń, jaki roztacza nad Lennie’m niczym parasol ochronny. Postacie dwójki życiowych wykolejeńców i wagabundów dobitnie podkreśla ich inwentarz: brzytwa, kawałek mydła, grzebień, buteleczka z tabletkami, płyn do nacierania i skórzana opaska na nadgarstek.
Lennie jest wpatrzony w George’a jak w obrazek: siada na ziemi tak samo jak George, zsuwa podobnym ruchem kapelusz na oczy, identycznie układa się do snu na piasku, z rękami pod głową. Proste gesty, symboliczne oddanie swoje losu w ręce kogoś, komu się bezgranicznie ufa i w kim pokłada się ślepą wiarę. Nieokiełznana siła Lenniego, choć pomocna przy pracy, sprawia, że obaj często wpadają w tarapaty. George i Lennie błąkają się po świecie, szukając bezpiecznej przystani i pracy, dzięki której, odkładając trochę grosza, będą mogli zacząć lepsze i niezależne życie.
W powieści nie ma fajerwerków językowych. Język Steinbecka, choć ładny i symboliczny, jest prosty jak ludzie, o których opowiada.
Farma, na którą trafiają, to smutne i ponure teatrum ludzkiej ułomności, nierówności rasowych, klasowych, dyskryminacji i braku szacunku dla kobiet. Jest tutaj jednoręki zamiatacz Candy i jego pies – oboje starzy i niepotrzebni, a swoje malutkie „getto” zamieszkuje stajenny Crooks, Murzyn z przetrąconym kręgosłupem – obcy, samotny, porzucony w gąszczu rasistowskich nastrojów. Czyta sobie książki, wypatrując kolejnych szarych zniewolonych dni. Farmą zarządza Curley – porywczy i zazdrosny syn gospodarza, bazujący na swoim cwaniactwie i bogactwie ojca. Jedyna występująca w powieści nie posiada nawet własnego imienia, jest poszukującą akceptacji i rozpaczliwie próbującą zwrócić na siebie uwagę „żoną Curleya”. Nawet Slim, wzbudzający zaufanie nadzorca pracowników, będący symbolem promyka mądrości i sprawiedliwości, nie jest w stanie odmienić toksycznej atmosfery, która zawisła nad tym pozornie „zwyczajnym” światkiem.
Posługiwanie się marzeniami jako antidotum na beznadzieję i zatracenie się w nieprzyjaznej rzeczywistości jest jednym z motywów przewodnich powieści. Warto zauważyć, że ich znaczenie nie zmienia się niezależnie od punktu widzenia. Za rojeniami George’a podąża upośledzony wielkolud, później dołącza do nich stary Candy, a nawet czarnoskóry Crooks, który jednak w końcu zostaje sprowadzony na ziemię i godzi się ze swoją niewolniczą rolą.
„Widziałem setki takich, co to chodzą od rancza do rancza z tobołkami na plecach i takimi samymi głupotami we łbach – mówi Murzyn. – Setki. Przychodzą, odchodzą, i tak w kółko, a każdemu tkwi we łbie ten cholerny kawałek ziemi. I żaden z nich za cholerę go nie będzie miał. To tak jak z niebem. Przeczytałem tu masę książek. Nikt nigdy nie trafia do nieba, nikt nie kupuje swojego kawałka ziemi.”
Marzenia są zatem z jednej strony nieskończoną energią, zdolną pobudzać do działania ludzi odartych ze złudzeń i z godności, a z drugiej strony to siła urojona i zgubna, która po wymknięciu się spod kontroli może przemienić się w złą aurę. Nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, czy króliki z opowieści George’a nie zaczną pewnego dnia mutować, przemieniając się w krwiożercze bestie z wybałuszonymi oczami, ostrymi jak brzytwa pazurami i długaśnymi uszami szukającymi miejsca na miękkiej ludzkiej szyi, by zacisnąć na niej pętlę.
Steinbeck kreśli historię bardzo pojemną, którą da się interpretować na sto różnych sposobów, rozbierać na części, analizować, podchwytywać tropy porozsiewane przez autora i podążać za śladami jego myśli w zupełnie różnych kierunkach. Mimo niewielkiej obojętności i prostoty przekazu, „Myszy i ludzi” można traktować jako swego rodzaju literacką rozprawkę, z jednej strony na temat marzeń i rojeń o lepszej przyszłości, z innej jako refleksję o samotności i rozpaczliwej potrzebie drugiego człowieka, albo też głos w sprawie moralności, która nigdy nie podlega uniwersalnym regułom – zło może być dobrem, jak i dobro może być złem, w zależności od kontekstu, w jakim się rodzi. Tropów jest więcej, ale niezależnie od tego, który z nich podchwycimy, za każdym razem mamy do czynienia z prawdami prostymi, o każdym czasie i w każdym miejscu bliskimi naszym sercom.
Steinbeck posiadał niezwykły talent do budowania nastroju. Mimo że od pierwszych stron, nie dzieje się w tej historii nic spektakularnego, to tuż pod skórą odczuwamy atmosferę grozy i napięcia, swoistą ciszę przed burzą. W jakiś magiczny, subtelny sposób, gdzieś pomiędzy wierszami, autor daje nam do zrozumienia, że już niedługo nastąpi moment przesilenia i wydarzą się rzeczy złe. Bohaterowie niczym postacie z dramatu, wchodzą na scenę, i na jednostajnym tle wnętrza robotniczego baraku wypowiadają swoje kwestie. Wychodząc, każdorazowo zostawiają po sobie złowrogą atmosferę i niepokój. Przyjdzie czas i na punkt kulminacyjny, a po nim, jak to zwykle bywa, akcja się rozwiąże, napięcie opadnie, leniwie zasunie się czerwona kurtyna. Niepokój jednak pozostanie. Chór recytujący złowieszczy komentarz już po zamknięciu książki wciąż będzie odbijał się echem w naszych uszach.
John Steinbeck, Myszy i ludzie, tłum. Zbigniew Batko, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Dorota Jędrzejewska i Rafał Niemczyk