John Steinbeck, Myszy i ludzie. Recenzja


Dziurawy kapelusz bez królika w środku

Pośród księgozbiorów arcydzieł literackich istnieją uniwersalne historie, które mimo że osadzone fabularnie w konkretnym czasie i adekwatnych mu realiach, mogą zostać opowiedziane o każdej porze, w każdym zakątku świata. Takie książki cechuje pozorna prostota i zaklęty w słowach i umysłach postaci ponadczasowy przekaz, sprawiający że mogą z powodzeniem być odczytywane jako baśniowe przypowieści. Gdzieś głębiej, pod tą symboliczną powłoką ukrywają się odwieczne ludzkie konflikty, emocje, uczucia spętane złożonością bezlitosnego świata. „Myszy i ludzie” Johna Steinbecka to jedna z takich opowieści. Nie olśniewa z wierzchu filozoficzną zawiłością, bazując na pierwotnych uczuciach tkwiących w tytułowych ludziach. Zgoda. Ale kto zaprzeczy, że nie mniej ważne są w tej historii uduszone w przypływie opiekuńczego ciepła myszy?

Lata trzydzieste XX wieku, Stany Zjednoczone z okresu powszechnej migracji zarobkowej, upadły raj z piętnem wielkiego kryzysu. Po kalifornijskiej ubitej ścieżce drepcze sobie w poszukiwaniu pracy dwójka przyjaciół: zaradny i sprytny George Milton z naturą lekkoducha i głową nabitą marzeniami o własnej farmie oraz upośledzony umysłowo dobroduszny olbrzym Lennie Small, który podąża w ślad za swoim opiekunem, a żeby być bardziej ścisłym – za sielskim krajobrazem marzeń, jaki roztacza nad Lennie’m niczym parasol ochronny. Postacie dwójki życiowych wykolejeńców i wagabundów dobitnie podkreśla ich inwentarz: brzytwa, kawałek mydła, grzebień, buteleczka z tabletkami, płyn do nacierania i skórzana opaska na nadgarstek.

Lennie jest wpatrzony w George’a jak w obrazek: siada na ziemi tak samo jak George, zsuwa podobnym ruchem kapelusz na oczy, identycznie układa się do snu na piasku, z rękami pod głową. Proste gesty, symboliczne oddanie swoje losu w ręce kogoś, komu się bezgranicznie ufa i w kim pokłada się ślepą wiarę. Nieokiełznana siła Lenniego, choć pomocna przy pracy, sprawia, że obaj często wpadają w tarapaty. George i Lennie błąkają się po świecie, szukając bezpiecznej przystani i pracy, dzięki której, odkładając trochę grosza, będą mogli zacząć lepsze i niezależne życie.

W powieści nie ma fajerwerków językowych. Język Steinbecka, choć ładny i symboliczny, jest prosty jak ludzie, o których opowiada.

Farma, na którą trafiają, to smutne i ponure teatrum ludzkiej ułomności, nierówności rasowych, klasowych, dyskryminacji i braku szacunku dla kobiet. Jest tutaj jednoręki zamiatacz Candy i jego pies – oboje starzy i niepotrzebni, a swoje malutkie „getto” zamieszkuje stajenny Crooks, Murzyn z przetrąconym kręgosłupem – obcy, samotny, porzucony w gąszczu rasistowskich nastrojów. Czyta sobie książki, wypatrując kolejnych szarych zniewolonych dni. Farmą zarządza Curley – porywczy i zazdrosny syn gospodarza, bazujący na swoim cwaniactwie i bogactwie ojca. Jedyna występująca w powieści nie posiada nawet własnego imienia, jest poszukującą akceptacji i rozpaczliwie próbującą zwrócić na siebie uwagę „żoną Curleya”. Nawet Slim, wzbudzający zaufanie nadzorca pracowników, będący symbolem promyka mądrości i sprawiedliwości, nie jest w stanie odmienić toksycznej atmosfery, która zawisła nad tym pozornie „zwyczajnym” światkiem.

Of-mice-and-men-moviePosługiwanie się marzeniami jako antidotum na beznadzieję i zatracenie się w nieprzyjaznej rzeczywistości jest jednym z motywów przewodnich powieści. Warto zauważyć, że ich znaczenie nie zmienia się niezależnie od punktu widzenia. Za rojeniami George’a podąża upośledzony wielkolud, później dołącza do nich stary Candy, a nawet czarnoskóry Crooks, który jednak w końcu zostaje sprowadzony na ziemię i godzi się ze swoją niewolniczą rolą.
„Widziałem setki takich, co to chodzą od rancza do rancza z tobołkami na plecach i takimi samymi głupotami we łbach – mówi Murzyn. – Setki. Przychodzą, odchodzą, i tak w kółko, a każdemu tkwi we łbie ten cholerny kawałek ziemi. I żaden z nich za cholerę go nie będzie miał. To tak jak z niebem. Przeczytałem tu masę książek. Nikt nigdy nie trafia do nieba, nikt nie kupuje swojego kawałka ziemi.”
Marzenia są zatem z jednej strony nieskończoną energią, zdolną pobudzać do działania ludzi odartych ze złudzeń i z godności, a z drugiej strony to siła urojona i zgubna, która po wymknięciu się spod kontroli może przemienić się w złą aurę. Nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, czy króliki z opowieści George’a nie zaczną pewnego dnia mutować, przemieniając się w krwiożercze bestie z wybałuszonymi oczami, ostrymi jak brzytwa pazurami i długaśnymi uszami szukającymi miejsca na miękkiej ludzkiej szyi, by zacisnąć na niej pętlę.

Steinbeck kreśli historię bardzo pojemną, którą da się interpretować na sto różnych sposobów, rozbierać na części, analizować, podchwytywać tropy porozsiewane przez autora i podążać za śladami jego myśli w zupełnie różnych kierunkach. Mimo niewielkiej obojętności i prostoty przekazu, „Myszy i ludzi” można traktować jako swego rodzaju literacką rozprawkę, z jednej strony na temat marzeń i rojeń o lepszej przyszłości, z innej jako refleksję o samotności i rozpaczliwej potrzebie drugiego człowieka, albo też głos w sprawie moralności, która nigdy nie podlega uniwersalnym regułom – zło może być dobrem, jak i dobro może być złem, w zależności od kontekstu, w jakim się rodzi. Tropów jest więcej, ale niezależnie od tego, który z nich podchwycimy, za każdym razem mamy do czynienia z prawdami prostymi, o każdym czasie i w każdym miejscu bliskimi naszym sercom.

Steinbeck posiadał niezwykły talent do budowania nastroju. Mimo że od pierwszych stron, nie dzieje się w tej historii nic spektakularnego, to tuż pod skórą odczuwamy atmosferę grozy i napięcia, swoistą ciszę przed burzą. W jakiś magiczny, subtelny sposób, gdzieś pomiędzy wierszami, autor daje nam do zrozumienia, że już niedługo nastąpi moment przesilenia i wydarzą się rzeczy złe. Bohaterowie niczym postacie z dramatu, wchodzą na scenę, i na jednostajnym tle wnętrza robotniczego baraku wypowiadają swoje kwestie. Wychodząc, każdorazowo zostawiają po sobie złowrogą atmosferę i niepokój. Przyjdzie czas i na punkt kulminacyjny, a po nim, jak to zwykle bywa, akcja się rozwiąże, napięcie opadnie, leniwie zasunie się czerwona kurtyna. Niepokój jednak pozostanie. Chór recytujący złowieszczy komentarz już po zamknięciu książki wciąż będzie odbijał się echem w naszych uszach.

John Steinbeck, Myszy i ludzie, tłum. Zbigniew Batko, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.

 Dorota Jędrzejewska i Rafał Niemczyk

Petr Šabach, Gówno się pali. Recenzja


Pro jedno kvítí slunce nesvítí?

Przeczytałem ostatnio, że podczas restaurowania jednej z ksiąg należącej do zbiorów Biblioteki Narodowej w Ołomuńcu, konserwatorzy odnaleźli pochodzące z XVI wieku karty do mariasza (gra popularna w pewnym okresie także w Polsce). Nie byłoby w tym odkryciu nic godnego przyzwoitej puenty, gdyby nie fakt, iż ówczesny introligator użył kart w celu „utwardzenia” okładki z powodu braku kartonu, którym mógłby się standardowo posłużyć. Petr Šabach w książce „Gówno się pali” pokazuje, jak wyciągać z codzienności zdarzenia powszechnie znane i poukładać je w sekwencję kart, w której dupek niejednokrotnie bije asa, a dama z królem nie zawsze chętni są utworzyć parę gotową do „meldunku”.

Na rozgrzewkę dostajemy krótkie opowiadanko „Zakład”, z akcją umiejscowioną w osiedlowej czeskiej spelunce, niczym nie różniącej się wystrojem i przytłaczającą alkoholową aurą od naszych narodowych osiedlowych knajp (sam mam takie trzy w promieniu kilometra od domu). Przyglądamy się tutaj zmaganiom dwóch „starych koni” w konkurencji dość popularnej wśród krnąbrnych chłopców: rywalizację we „wstrzymywaniu oddechu na czas”. Graliście? Ja grałem, Šabach też pewnie grał.

W tym miejscu pisarz punktuje po raz pierwszy, ponieważ o ile w kategoriach mentalnych czeski naród różni się od naszego jak butonierka od betoniarki, o tyle realia, o których prażanin pisze ze swobodą i humorem, są przystające do naszych jak kąty podzielone dwusieczną przez wzorowego ucznia w zeszycie do matematyki (nie mógłby to być jednak mój zeszyt, Šabach zapewnia w wywiadzie, że również nie jego, ponieważ daleko mu było do dobrego ucznia).

Pierwsza dziewczyna jest dla wszystkich Słowian odwiecznym problemem, podobnie jak zatargi z młodszym/starszym bratem/siostrą, bunt przeciwko dziejowej niesprawiedliwości świata, nieuchronna konfrontacja z konserwatywnym światopoglądem ojca czy nadopiekuńczą ręką zamartwiającej się na zapas matki. To wszystko mamy w groteskowym „Bellevue”, a przecież łatwo sobie wyobrazić, że jeśli nie dotrzemy do przejazdu przed pociągiem, dziadek umrze na zawał serca, prawda? Drobne zaburzenia obsesyjno-kompulsywne są charakterystyczne dla psychiki dorastającego chłopca. Ja przed pójściem do domu musiałem trzykrotnie z rzędu trafić piłką do kosza, Petr Šabach zapewne strącał futbolówką puszki, a zimą może krążkiem na lodowisku – nic nie wiadomo, bo u nich to przecież hokej jest sportem narodowym.

Podobnie zresztą jak realia CSRS w olbrzymim stopniu przystawały do realiów PRL, o czym Šabach przekonuje w serii anegdot, szczodrze obdzielając nimi kolejne etapy życia młodego mężczyzny w „Gówno się pali”. Jak harcerska odezwa na hasło: „Do budowania i obrony ojczyzny bądź gotów!” – „Zawsze gotów!”, tak pisarz tę sukcesywną budowę wspólnego dobra-ojczyzny braci Czechów przedstawia za pomocą nalewania herbaty przez lejek do butelki po rumie, archaicznej instytucji pędzla do golenia czy opowieści milicjanta zaproszonego na lekcję wychowawczą („posłaliśmy dwie serie w mężczyznę ze skórzaną torbą”).

Petr_SabachMoja ulubiona scena dotyczy jednak eksperymentu z „nietłukącymi się szklankami”. Oto ojciec prezentuje synom owe szklanki, symbolizujące socjalistyczne sukcesy w dziedzinie hutnictwa szkła czy też ceramiki. Upuszczona na gruby dywan szklanka zostaje podniesiona w jednym kawałku, a ojcowski triumf jest tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki. Gdyby tylko nie wtrącił się starszy syn-kapitalista, i nie trzepnął szklanką o kuchenne kafelki. Šabach przypomina o takich wydarzeniach, siejąc nie ironię, a ciepły, nostalgiczny wręcz humor. I to sporymi fragmentami wyróżnia jego gagi od naszych rodzimych komedii z tamtego okresu – więcej tu pogodnego absurdu niż cynicznych przetasowań. Tak czy owak – jest bardzo swojsko. Dlatego nie mam wątpliwości, że polscy czytelnicy polubią Šabacha, traktując go jak zioma z podwórka, pojawiającego się nagle po długich latach nieobecności na piwie z garścią wspomnień, które wszyscy kumple chowają w podświadomości, ale on jeden potrafi je tak radośnie wyzwolić, niczym rasowy sangwinik z obszaru badań Hipokratesa czy Iwana Pawłowa.

Kręgosłupem tych wszystkich historii jest tyleż chory reżim, co wspomniana pierwsza miłość protagonisty-narratora: szczeniackie podchody, zauroczenie przeradzające się w głębsze uczucie, związek, małżeństwo i wspólne życie, z nieodłącznym kryzysem wieku średniego. Prosty, ale odznaczający się subtelną empatią język, odpowiada psychicznym katorgom bohatera, który cierpi pierwotnie na miłość niespełnioną, a ostatecznie zostaje „przyszczypiony” przez zawiasy dorosłego związku małżeńskiego, odpowiedzialności w postaci dziecka, z harmonogramem zajęć zaburzonym przez babskie wieczory, zakupy czy humory małżonki. Kilka zarzutów zostaje oddalonych we wtrętach, w których kobieta czyni narratorowi uwagi i wymówki, sugerując wysoką częstotliwość, z jaką mija on się z prawdą. Bo wszystko zależy od punktu widzenia, a odwieczna „wojna płci” kończy się u Šabacha uczuciem i porozumieniem.

Petr Šabach twierdzi, że najlepszą porą dnia jest dziesiąta rano; dla mnie z racji względnie młodego wieku jest to wciąż piątek późniejszym popołudniem. Pomimo kilku subtelnych różnic nie mam jednak wątpliwości, że z czeskim pisarzem znajdą wspólny język nawet ci, którzy z literaturą mają do czynienia od czasu do czasu. Bo to swój człowiek jest, choć Czech, a na dodatek dużo widzi i potrafi to przekazać tak, by po katalogu tych wspomnień poruszać się jak po wciśniętym w odmieniony kapitalistyczny świat parku, gdzie na wmurowanych na stałe ławkach, w cieniu rozrośniętych drzew-strażników, staruszkowie wciąż grają w warcaby kasztanami.

Petr Šabach, Gówno się pali, tłum. Julia Różewicz, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2011.

Rafał Niemczyk

Stanisław Lem, Sławomir Mrożek, Listy. Recenzja.


Kto dziś pisze listy? Ten, kto je pisać potrafi

Droga Dorotko,
Szanowni Czytelnicy,

piszę do Ciebie, jednocześnie zwracając się za pośrednictwem Twojej osoby do ogółu naszych Czytelników, bo jak wiemy oboje, każdy list, aby spełnił swe przeznaczenie, przynajmniej jednego musi mieć adresata. Jak zapewne Ci wiadomo, powód mojej korespondencji do Ciebie adekwatny jest kształtem, który wybrałem, aby polecić lekturę listów wymienianych w latach 1956-1978 przez dwóch wybitnych, a jakże odmiennych formą, reprezentantów naszej rodzimej literatury, uznanych wszakże na całym świecie.

Domyślasz się zapewne, że chodzi o Stanisława Lema i Sławomira Mrożka, co potwierdzam krótkim słowem. Wydawać się może, że dwa umysły nadające, by użyć tutaj nomenklatury Lemowi bliższej, na tak zgoła odmiennych falach, nie będą w stanie odnaleźć wspólnej płaszczyzny, na której tak silna więź intelektualno-duchowa byłaby skłonna zaistnieć.

Slawomir-Mrozek (fot.W. Plewinski)Oczywiście mylę się tutaj, aczkolwiek celowo, przekornie, ukłony Mrożkowemu geniuszowi tutaj kładąc, który w przekorności i wieloznaczności twórczej był przecież mistrzem. Więź, która połączyła literackich mistrzów, a poza artystyczną sceną ludzi z codziennymi problemami, słabostkami, zmiennymi nastrojami, znaczyła niepomiernie więcej, niż papier listowy może oddać. To także retrospekcja epoki PRL z okresu tuż po destalinizacji, momentami przybierająca postać swoistej wiwisekcji, o tyle intrygującej, że ze względu na ówczesne realia subtelnie przez obu panów szyfrowanej.

Zanim Mrożek wyemigrował, a ogłaszając na łamach „Le Monde” protest przeciwko interwencji w Czechosłowacji w marcu ’68, stał się politycznym uchodźcą, był zmuszony umiejętnie lawirować w kontaktach z władzami Polski Ludowej. Ze względu na podróże, paszporty, dewizy, losy publikacji własnej twórczości etc. również Lem, choć zachowując bardziej neutralną postawę, po urodzinach syna Tomasza stanął przed moralnym decyzyjnie  problemem, nie chcąc wszakże, by syn wychowywał się z „obrożą” na szyi.

Stanislaw-Lem-2Wymieniali więc zakamuflowane mniej lub bardziej uwagi natury politycznej, rozwodzili się nad ontologią, egzystencjalizmem, rozmaitymi filozofiami, przekuwając to często na język literacki swoich utworów. Omawiali nawzajem własne dzieła, częstokroć będąc dla drugiego krytykiem tyleż surowym, co obiektywnym i najwartościowszym, bo ileż więcej znaczy krytyczna opinia przyjaciela, jeśli jest on artystą tej samej, wybitnej rangi.

Mnogość zagadnień, jaka obejmuje tę jakże cenną korespondencję sprawia, że ciężko byłoby mi tutaj usystematyzować je w sposób, który mogłabyś wraz z naszymi Czytelnikami uznać za obiektywny, bądź jedyny słuszny hierarchicznie. Dlatego pozwolę sobie poniżej zaprezentować najciekawsze zagadnienia, które „Listy” poruszają, zachowując ich chronologię czasową, co jest równoznaczne z ich kolejnością występowania na stronach omawianej publikacji. W nawiasach podaję numery stron dotyczących poszczególnych wątków, aby ułatwić ewentualne odszukanie tematu, który zainteresowałby kogoś szczególniej. Poniższa lista jest stworzona przeze mnie zupełnie subiektywnie. Pewne jest natomiast, że pominąłem w niej co najmniej kilka tematów, które wnikliwego Czytelnika mogłyby bezsprzecznie zainteresować, za co z góry przepraszam. Zalecam więc, aby każdy z Was sięgnął po książkę i sam moje pominięcia wskazał. Warto, warto, po trzykroć warto.

Stanisław Lem, Sławomir Mrożek, „Listy” (1956-1978) – wybór zagadnień:

1956-1963

„Wódka z ziemniaków i jesień z wody ciążą nad tym krajem” – Mrożek o polskiej rzeczywistości roku 1960 (s. 37); o tym, że „nie wzrusza” go Szekspir (s. 45); o różnicy pomiędzy Gagarinem i Kolumbem (s. 45); „Właściwie jest coś perfidnego, kiedy pisarz ukazuje, jak Pełnia Znaczeń i Nicość ocierają się o siebie bokami (…)” – Mrożek o „Solaris” (s. 51);  o „Pamiętniku znalezionym w wannie” (s. 55-56); o swoim wypadku samochodowym (s. 62-63); Lem o powodach odmowy wyjazdu na seminarium do Harvardu w USA (s. 87-89); Mrożek o układach w światku kultury PRL (s. 91-95); Lem krytykuje Durrenmatta (s. 97); Mrożek o ciepłych uczuciach względem Witkacego (s. 179); tudzież Lem o Witkacym (s. 183); Mrożek o „niepewności życia” (s. 248); Lem o egzystencji artysty (s. 267).

1964

Mrożek o sztuce „prawdy zależnej od kłamstwa” (s. 271); Lem krytykuje „Tango” (s. 305, 346-349, 351-352, 519); Mrożek na krytykę odpowiada (s. 340-343, 524-526); Mrożek o zarzutach filozoficznej natury wobec „Summa technologiae” (s. 307-312, 338-339); „cybernetyczne” podejście do „regulacji ludzkości” Lema oraz powolny rozłam pomiędzy nauką a sztuką (s. 316); „Nieprawdą jest, że dzieło może się „samo obronić”, „Bez odbioru nie ma i dzieła” – dowodzi Lem (s. 321-322); Mrożek o sztuce jako fenomenie komunikacji (s. 331-332); o zadaniach sztuki (s. 333); o sławie, jednostkach i genialnych dziełach (które czasem „przepadają”) (s. 334-335) oraz o daremności i sensie życia (s. 336-337); Lem o „globalnej nieudolności organizacyjnej”, z której wynika „niemożność dostarczenia minimum życiowego żyjącym” (s. 344-345); o społecznym odbiorze swojej twórczości w 1964 roku (s. 358-363); Mrożek szczerze o swoich kompleksach i literackiej sławie-protezie (s. 366-368).

1965

Mrożek o konsumpcjonizmie, globalizacji, turystyce masowej  – porównanie Riwiery do obozów koncentracyjnych (s. 412-417); Lem o literaturze wyczerpania (ujmując najogólniej) (s. 418-419); Mrożek o procesie starzenia się „skokami” (s. 472-473); Lem o „duplicitas casuum”, probabilizmie, prawdopodobieństwie, statystyce (s. 474-476); o „Kronikach getta łódzkiego” i o drabinie stanów egzystencjalnych (s. 504-506); o hierarchizowaniu społeczeństwa w różnych systemach kastowych (s. 531-533); o „biologicznej żywotności” artysty i o Nagrodzie Nobla (s. 543); Mrożek o „Wysokim Zamku” i zbieżności literackich „układów odniesienia” [tutaj: cech wspólnych dzieciństwa] (s. 556-560); Lem krytykuje trywialność „Tercetu” („Poczwórki”) (s. 570-574, 646-649); Mrożek na krytykę „Poczwórki” odpowiada (s. 575-583).

1966-1969 i 1978

Lem analizuje twórczość Mrożka do 1966 roku (s. 590-595); Mrożek do owej analizy się ustosunkowuje (s. 596-600); „Wywiad z samym sobą” Mrożka dla „Die Welt” (s. 620-623); Lem bardzo pochlebnie o „We młynie, we młynie, mój dobry panie” (s. 626-628); Mrożek odpowiada (634-636); Lem o „Moich ukochanych Beznóżkach” (s. 637-639); Mrożek o tymże dziele (643-644); Mrożek o systemowych świniach PRL-u (s. 671-674); o ruletce życia i śmierci żony (s. 674); o narodzinach syna Lema i Prawdzie (s. 676); Mrożek o emigracji (s. 687-690) i o alkoholizmie Herberta (s. 688).

Jak widać gołym okiem – ogrom powyżej zagadnień nakładłem. Dla miłośników twórczości obu pisarzy świetną rzeczą będą zwłaszcza ich obopólne analizy wybranych dzieł. Do tego dochodzą obszerne uwagi na temat motoryzacyjnych pasji obu panów, zajmujące relacje z licznych podróży, listy pisane w obcych językach i rozważania filozoficzne wplecione tu i ówdzie, czasami w spektrum pozornie błahe.

„Uważałem Cię mianowicie za artystę prawdziwego, a siebie za faceta, który udaje pisarza, z niemałym wytężeniem, jakbym musiał wciąż stać na palcach i wyciągać się” – napisał do Mrożka w jednym z ostatnich zachowanych listów Stanisław Lem.

„Byłem zawsze przytłoczony ponadnormalnością Twojej inteligencji, nieco przerażającej, bo noszącej znamiona ewolucyjnego skoku (…) W tej sprawie wszelka nawet myśl o rywalizacji musiała być śmieszna, bo to są różnice nie poziomów (które ewentualnie można podciągać czy obniżać), ale rejonu” – wyznał w odpowiedzi Sławomir Mrożek.

Czegokolwiek bym nie napisał na zakończenie, polska kultura współczesna jest winna obu tak wiele, że nigdy długu tego spłacić nie zdoła. Ani w dewizach, ani w złotówkach, ani w dolarach, ani w euro. Może jedynie tak, że czytać nieprzerwanie ich będziemy i kolejnym pokoleniom te niezliczone tomy myśli przekazywać.

PS Mrożek 23 marca do Katowic zawita, trzeba pojechać ukłonić się, bez egzaltacji, tak po ludzku, bo patosu to on jak mało kto nie znosi.

Stanisław Lem, Sławomir Mrożek, Listy, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.

Rafał Niemczyk 

* Polecam lekturę bardzo ciekawego tekstu Martina Lechowicza, w którym sarkazm wylany z książki staje się osią przypowieści o naszych smutnych czasach:

http://www.nawalony.com/?p=blog&entry=90

Christopher Dell, Potwory. Bestiariusz. Recenzja


Jest czym straszyć

Każda epoka, od antyku po współczesność, miała swoje zastępy potworów. Rodowód tychże zawierał się już w ściennych malowidłach czy prostych werbalnych przekazach praprzodków człowieka, a później w mitologiach i podaniach ludowych, wierzeniach religijnych tudzież przeróżnych tekstach literackich, dziełach malarskich czy rzeźbiarskich. Bóstwa ze zwierzęcymi łbami, minotaury, cyklopy, centaury, harpie, wilkołaki, morskie potwory, syreny oraz bardziej współczesne nam poltergeisty, zombie i potwory najnowszego miotu – kosmiczni intruzi, których struktura często (choć nie zawsze) nie jest powiązana z żadnymi znanymi wcześniej przekazami i schematami.

Potwory-Bestiariusz-1W „Teogonii” Hezjoda, napisanej gdzieś ok. 700 r. p.n.e., odnajdujemy opis narodzin potworów obecnych w kulturze starożytnych Greków. Wedle słów tego zasłużonego helleńskiego epika, przedstawiony obraz objawił mu się podczas wypasania trzody w Beocji u podnóża Helikonu – siedziby muz. A trzeba przyznać, że objawienie owo było silne i – nomen omen – potworne. Pierwsze prapotwory powiła Echidna, pół-wąż, pół-nimfa, a skład tego straszliwego trio musi robić wrażenie nawet na współczesnych. To piekielny trzygłowy pies Cerber, wielogłowy wąż wodny – znany szerzej jako Hydra lernejska (padła później ofiarą jednej z prac Herkulesowych), a także zwierzęca hybryda pod postacią „zagadkowego” i szalenie groźnego Sfinksa.

Potwory-Bestiariusz-3Nadrzędną kulturową i społeczną rolą starożytnych potworów było tłumaczenie ludziom dziwnych zjawisk, zaspokajanie potrzeby nadprzyrodzonego (ta funkcja pozostała w sztuce po dziś dzień) oraz uplastycznienie odwiecznej walki Dobra ze Złem, Porządku z Chaosem, Światła z Ciemnością.Christopher Dell w książce „Potwory. Bestiariusz” zawarł przekrojową historię przeróżnych dziwnych stworzeń, dzieląc je na grupy posegregowane wedle pochodzenia, bądź charakterystycznych przymiotów.

W pierwszym rozdziale omawia bestie odznaczające się pokrewieństwem z samymi Bogami, które to często buntowały się przeciw swoim stwórcom (mitologiczni cyklopi i giganci czy biblijne diabły, powstałe w wyniku „anielskiego buntu” przeciw Bogu). Autor zwraca uwagę na wiele cech wspólnych pomiędzy nimi: nadprzyrodzoną moc, istnienie poza granicami codzienności, wymaganie od ludzi respektu i bojaźni, wzbudzanie lęku. Drugi rozdział to „Diabły i demony”, z głównym demonem na czele, czyli Szatanem, który rzucił wyzwanie Bogu. Ludzie wszelakich kultur od niepamiętnych czasów obwiniali o wiele swoich niepowodzeń właśnie złośliwe demony, a złe uczynki tłumaczyli zgubnym wpływem szatana.

Potwory-Bestiariusz-2Dalej mamy „Potwory magiczne” (zamiast wzywać demony/potwory, niektórzy podejmowali się je tworzyć), wśród których znajdziemy: żydowskie golemy, Frankensteina z powieści Mary Shelley i jego następców, jednorożce, chińskie smoki, a także potwory opiekuńcze. Rozdział czwarty to „Smoki i potwory latające” (Christopher Dell wskazuje na ogromną różnicę pomiędzy smokami Wschodu a Zachodu), a w rozdziale piątym zapoznamy się z bestiariuszem wodnym i podwodnym, gdzie poza mitologią grecką (meduzy, syreny, panny wodne, Scylla i Charybda), prym wiedli przedstawiciele XVI i XVII wieku (czasy wzmożonych wypraw morskich i odkrywania nowych gatunków nieznanych dotychczas zwierząt; stąd na mapach zaroiło się wówczas od rycin wodnych potworów).

 W kolejnych częściach książki autor prezentuje nam „Hybrydy i zmiennokształtnych” (od „zwierzęcych” bogów, przez minotaury, po demoniczne japońskie lisy i bliższe naszej kulturze wilkołaki), „Zjawy i ghule” (draugry, ghoule, zombie czy złośliwe duchy Azji Wschodniej), a także najróżniejsze potwory z podań ludowych. Dell przedstawia też kilku sławetnych herosów, którzy obdarzeni nadludzką odwagą i umiejętnościami wycinali potwory w pień, ratując znękaną ludzkość (choćby Odyseusz, Tezeusz, Herakles czy Święty Jerzy). Autor udzieli też kilku cennych rad, w jaki sposób przed potworami się obronić.

Potwory-Bestiariusz-4Książka jest pięknie wydana, a jej największym atutem są liczne ilustracje i ryciny (ponad 100), prezentujące wizerunki potworów spod pędzla i dłuta najwybitniejszych artystów wszystkich epok. Moi faworyci w tym gronie to „Demon używający głowy Marcina Lutra jako dud” (sztych Erharda Schöna z ok. 1535 r. – str. 35) oraz „Koszmar” Henry’ego Fuselego z 1781 roku, którego reprodukcję powiesił na ścianie swojego gabinetu Zygmunt Freud (str. 128-129). Tekst jest uzupełnieniem graficznej strony książki i stanowi podstawowy przewodnik po bestiariuszu naszej cywilizacji. Jakkolwiek nie są to opracowania zbyt rozbudowane od strony naukowej, to zarysowują historię i genezę potworów, klasyfikując je w sensowny sposób.

Christopher Dell kilkakrotnie przemyca też między wierszami mało odkrywczą może, ale istotną prawdę, z którą osobiście w pełni się utożsamiam – mianowicie, iż wszystkie potwory stworzono po to, aby ukryć, że tym największym od zawsze był jednak człowiek.

Christopher Dell, Potwory. Bestiariusz, przeł. Zbigniew Kościuk, Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2012.

Rafał Niemczyk

Henry-Fuseli_Koszmar