Hermann Hesse, Narcyz i Złotousty.


Między Włóczykijem a Florentino Arizą

Wbrew tytułowi i obiegowej opinii powieść „Narcyz i Złotousty” nie jest poświęcona opozycji tytułowych postaci; jest portretem Złotoustego, a raczej takiej postawy życiowej, jaką on symbolizuje. To obraz artysty oraz sztuki, pojmowanej jako specyficzny akt intelektualny i emocjonalny, dokonywujący się w duszy człowieka. Kusząca wydaje się interpretacja łącząca tę powieść z powstałym trzynaście lat później opus magnum Hermanna Hessego, „Grą szklanych paciorków”. Byłby to swoisty dyptyk o duchowości człowieka, w którym jak w monecie możemy oglądać awers i rewers twórczej strony człowieczeństwa. W obu przypadkach potraktowany ze zwykłym dla tego pisarza głębokim humanizmem oraz krzepiącym idealizmem.

Owszem, Hesse umiejętnie konstruuje dychotomię dwóch, bardzo odmiennych – wydawałoby się – sprzecznych postaw życiowych, które uosabiają postaci tytułowe, lecz jest to zabieg mający uwypuklić portret Złotoustego. Narcyz pełni tu rolę pomocniczą, jest pewnym – umożliwiającym rozwój Złotoustego – inicjatorem, a dla nas, czytelników, kimś/czymś w rodzaju scenerii albo jeszcze lepiej: kontrastowego tła. Zgodnie z przedstawioną wyżej interpretacją Narcyz to Józef Knecht z „Gry szklanych paciorków”, i dopiero tam poświęcono mu należytą uwagę.

Obie postaci to obrazowe przedstawienie dwóch możliwych opcji rozwoju ludzkiej duchowości, mianowicie realizmu i idealizmu. W znacznym uproszczeniu: Narcyz to naukowiec, symbolizuje realizm, jest jakby kontynuatorem myśli Arystotelesa i św. Tomasza, jego życie pełne jest harmonii, ładu, spokoju, jest poświęcone intelektowi, to sanktuarium myśli i logiki, czasem naznaczone pewnymi koniecznymi kompromisami, może nawet niewielkim relatywizmem, jest jednak o wiele bezpieczniejsze i łatwiej osiągnąć tu jeśli nie sukces, to dłuższe istnienie i spełnienie.

Złotousty to drugi biegun – jest artystą, reprezentuje idealizm, myśl Platona i Fryderyka Nietzschego, panuje tu kult prawdy, dogmaty, ortodoksja, ale również namiętność, chaos oraz pewnego rodzaju dzikość i niespokojność, to droga mniej pewna, na której co rusz napotykamy różnego rodzaju pułapki, ryzykowna tak bardzo, że jej skutek niemal na pewno doprowadzi do mniejszej lub większej katastrofy, za to zdobyć można tu więcej, zdecydowanie bliżej tu do piękna i wartości bezwzględnych.

Hesse zderzając ze sobą te dwie postacie, uczynił z tej chwili jak gdyby zarzewie późniejszych losów Złotoustego. Narcyzowi zaś przydzielił rolę inicjatora, albo jeszcze lepiej katalizatora inicjacji; to przecież on uświadomił Złotoustego, jakby obudził go, doradził wybór drogi, co jest tym bardziej cenne i doniosłe, że była to droga zupełnie sprzeczna z jego własną. Zgodnie ze specyficzną modą panującą w prozie autora „Wilka stepowego” rzecz dokonała się w klasztorze Mariabronn, pod opiekuńczym wzrokiem mądrego i dobrego opata Daniela, który z uprzywilejowanej pozycji starca dość kontemplacyjnie przyglądał się zmaganiom młodzików. Jakże znamienne są u Hessego owe relacje: uczeń-mistrz, podrzędny-nadrzędny, zbłądzony-przewodnik.

„Narcyz i Złotousty” to powieść wielka, w tym sensie, że posiada swój własny świat, zupełnie autonomiczny, kompletny, wyczerpujący ale przede wszystkich wiarygodny. Czytelnik odkrywa w niej inną rzeczywistość, podobną przecież do znanej mu, ale jednak odmienną, jak gdyby dopasowaną do treści książki. Trudo to opisać, łatwo poczuć podczas lektury, jest to skutek bardzo przemyślanej kompozycji utworu, którego fabuła jest mistyfikacją popełnioną dla celu wyższego: dla zanalizowania pewnej niepokojącej autora kwestii, w tym wypadku zagadnienia osobowości artysty, jego życia, dzieła etc. Mistyfikacją, jakkolwiek brawurową, to jednak bardzo solidną, dopracowaną i – to, co nas, czytelników, interesuje najbardziej – atrakcyjną w lekturze.

Artysta

Jaki jest Złotousty? To człowiek o „bogatych zmysłach i duchu”, wrażliwy, umiejący wiele zauważyć, lecz przy tym obdarzony silnym charakterem, „o wielkiej sile miłości, którego przeznaczenie i szczęście polegało na tym, by mógł się cały oddać gorącym sercem”, żyjący zgodnie z mottem: idę, celu nie mam, lecz iść muszę, bo coś mnie woła, przy tym jednak zdobywający owe cele, w dużej mierze intuicyjnie, bardzo emocjonalnie; człowiek nad wyraz zakochany w pięknie, ale niezbyt wierny, bo kochający równie mocno wolność, niezależność, noszący w sobie „instynktowne zamiłowanie do wędrówki i obczyzny”, nadto niezmiernie ciekawy świata i ludzi, pełen wewnętrznej namiętności, podatny na wszelkiego rodzaju burze, nienasycony, czasem wręcz dziki, zachłanny, chciwy na doznania, lecz jednocześnie delikatny, czuły, subtelny, ale nie sentymentalny, umiejący w jakiś tajemniczy sposób to wszystko w sobie harmonijnie pogodzić; kochający życie, umiejący je smakować i doświadczać, lecz – pewnie przez tę umiejętność – nie bojący się śmierci, odważny, ba! ekscytujący się ryzykiem, idący śmiało i pewnie, choć często bez wiedzy dokąd zmierza. W końcu człowiek pogodzony ze sobą, znający siebie i podążający za swym przeznaczeniem, przez to szczęśliwy i spełniony, choć posiadający świadomość trudów, jakie przyjdzie mu pokonać – nie obawia się tego, chętnie zapłaci taką cenę.

Ktoś inny powiedziałby krócej i mniej patetycznie: zbiegły zakonnik, bezdomny i włóczęga, trudniący się uwodzeniem i porzucaniem kobiet, który stworzył kilka rzeźb, podobno całkiem niezłych, lecz wiedziony jakimś autodestrukcyjnym instynktem, wkrótce porzucił pracownię rzeźbiarską, wracając na gościńce i drogi, by samotnie podążać ku końcowi świata i siebie.

Wędrówka Złotoustego jest bez wątpienia ucieczką od powtórzeń, od nawyknień, od uporządkowania. Co w tym wszystkim złego? Dlaczego należy przed tym uciekać? Stanie w miejscu, stabilizacja to dla niego brak rozwoju, a więc regres, brak nowych bodźców powoduje zasklepianie i bezsensowne, tragiczne przebieranie nogami pod starym stołem, na którego blacie zna się wszystkie zarysowania, to jakby usychanie rośliny z powodu jałowego podłoża, wyobraźnia Złotoustego, jego dusza i pragnienia nie są w stanie, w dłuższej perspektywie, tak żyć.

Hermann Hesse (fot. www.dw.de)

Hermann Hesse (fot. http://www.dw.de)

Złotousty to artysta, ale jakże dziwny, bo obywający się bez publiczności, przynajmniej większej. Nie interesuje go uznanie, sława i cały wiążący się z tym worek dobrodziejstw, on jest zainteresowany wyłącznie ideą sztuki: tworzeniem, dostrzeganiem piękna. Można odnieść wrażenie, że granice sztuki, którą tworzy, są granicami jego duszy, świadomości, co dalej jest rubieżą albo ziemią obcą, którą należy obserwować i szukać w niej piękna, ale która ostatecznie nie jest istotna.

Jest to oczywiście obraz idealistyczny, mocno przerysowany, bo w zamierzeniu instrumentalny, mający przedstawić pewien typ człowieka, nie tracący konkretności, lecz mało wiarygodny w zwykle otaczającej nas rzeczywistości. Kunszt literacki autora „Gry szklanych paciorków” oraz wielkość tej powieści polega na tym, że mimo wszystko ten obraz nie razi, kupujemy go bez wahania, doskonale zdając sobie sprawę z jego mankamentów. Rzecz jasna nie każdy czytelnik tak się zachowa, ale o tym za chwilę.

Powieść drogi

Świat powieści to w przeważającej mierze drogi, wioski i małe miasteczka Niemiec w bliżej niesprecyzowanym czasie i permanentna między nimi krzątanina pozbawiona wyższej idei. Wielu doszukuje się tu czasów średniowiecza, zapewne w związku z opisanymi w książce: epidemią dżumy, stosunkami feudalnymi i gospodarczymi oraz kulturą materialną. Bardzo to możliwe, lecz nie najważniejsze. Hesse zbudował świat wedle swego uznania, potrzebował takich okoliczności, w których wędrówka mogłaby być zupełnie swobodna, a przestrzeń bogata w małe miejscowości, poprzetykane wielkimi lasami i uroczyskami, w których można przenocować lub pozostać dłuższy czas w ukryciu.

Niemniej czas i przestrzeń są tu jak kręgi na wodzie, powtarzalne i w pewnym sensie złudne i w gruncie rzeczy – mimo że są przydatną kategorią myślową – nie prowadzą do żadnego praktycznego celu, być może zupełnie nie istnieją. Człowiek-artysta jest możliwy w każdej epoce i miejscu na ziemi, a to przecież on jest głównym tematem tej książki.

Bardzo malownicza to sceneria, sprzyjająca towarzyszącemu nam na ogół wyobrażeniu przygody. To jakby „chleb i igrzyska” dla czytelnika, coś co pozwala mu płynniej oddać się lekturze, pozostawiając go jednocześnie cały czas w bliskości duszy Złotoustego i tych procesów, które się w niej odbywają.

Mamy więc pogodnego i beztroskiego wędrowca w niepokojąco romantycznych okolicznościach, podążającego bez celu, spotykającego na swojej drodze niezliczoną ilość kobiet, z którymi nawiązuje taką samą ilość krótszych lub dłuższych romansów, do tego szereg innych od erotycznych przygód. A to wszystko ujęte oczyma pełnymi fascynacji i tej jakże interesującej ciekawości świata i ludzi, choć również ciekawości zatrważająco bezkrytycznej, chciwej na równi widoku pięknego ciała kobiecego, co potwornych obrazów epidemii dżumy – stąpającej równie chętnie po niebie, jak i po piekle.

Wiele tu drugoplanowych postaci, a wszystkie są bardzo wyraziste. Dla przykładu świat męski, poza wspomnianymi wyżej starym opatem Danielem i Narcyzem, reprezentują: mistrz Mikołaj, sławny i znakomity rzeźbiarz, człowiek bez wątpienia oddany sztuce, lecz odrobinę przyduszony codziennością; zbój Wiktor, który z początku wydaje się dość przyjemnym i przyjacielskim wagabundą, lecz w gruncie rzeczy jest pozbawionym skrupułów nikczemnikiem pasożytującym na mniej doświadczonych oraz bardziej naiwnych ludziach (z nim to Złotousty stacza nierówną walkę, walkę słabszego z silniejszym, której stawką jest wszystko, czyli życie, i – co dziwne, ale zarazem charakterystyczne dla Hessego – wygrywa); Robert, inny włóczęga, syn stolarza, który pod pretekstem pielgrzymki pątniczej porzucił osiadły tryb życia, zostawiając za sobą dom i rodzinę, człowiek niezwykle ostrożny i lękliwy, dość szczery i miły towarzysz, pozbawiony jednak tej odrobiny czelności, która w życiu gwarantuje ludziom osiąganie swej woli; zamożny rycerz, nieznany z imienia, rozmiłowany w uczoności i księgach, wykazujący wtórny analfabetyzm nabyty podczas życia wojennego, którego marzeniem jest spisanie szczegółowej relacji z podróży, jakie odbył podczas swojego życia.

Erotyzm

Florentino Ariza z Marquezowskiej „Miłości w czasach zarazy” (za: http://www.zhibit.org)

Są wreszcie liczne kobiety znane z imienia lub anonimowe. Jest ich wiele, wśród tych ważniejszych: Liza, która w okolicznościach mocno improwizowanych udzieliła Złotoustemu pierwszej lekcji ars amandi, a potem, pozostawiwszy go nieco osłupiałego przy pewnej kopie siana, powróciła do męża; siostry Lidia i Julia, rozpieszczone i odrobinę zarozumiałe córki wspomnianego wyżej rycerza, obawiające się swojej seksualności, albo lepiej przedkładające nad nią swój prestiż społeczny; Lena, młoda kobieta, którą Złotousty najpierw w pewien sposób uratował od śmierci, aby potem patrzyć, jak umiera w skutek bardzo nieprzyjemnej i nieprawdopodobnej przygody; na wpół obłąkana wyrządzoną jej krzywdą Rebeka, jakby uosobienie sumienia świata; niepełnosprawna, zagubiona w swoich kompleksach, chroma Maria, córka gospodarzy, u których przez pewien czas mieszkał Złotousty, umiejąca kochać go cicho, jednostronnie i bardzo wiernie; Agnieszka, kochanka hrabiego, namiestnika miasta, kobieta pełna zmysłowości, dojrzała, świadoma, doświadczona i jakby ulepiona z tej samej gliny, co Złotousty.

Złotousty na swej drodze spotyka zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn. I większość z nich w taki lub inny sposób ulega jego czarowi, jest to jednak erotyzm specyficzny, zasadzający się nie tyle na cechach Złotoustego, ile na samej kobiecości, którą on potrafi odkryć, docenić, zachwycić się nią. Złotousty nie szuka kobiet najpowabniejszych, przynajmniej nie tak, jak to sobie zwykle wyobrażamy; on szuka piękna w każdej kobiecie, i bardzo gorąco wierzy, że to piękno tam jest, tak mocno, że go odnajduje. Ba! Nie tylko to. Potrafi sprawić, że owe kobiety, dzięki jego podekscytowanym spojrzeniom, słowom i pod dotykiem jego dłoni, również w nie wierzą. Czyż może być coś wdzięczniej pięknego? Oczywiście, wcześniej czy później dopiero co odkryte piękno będzie musiało sobie radzić samo, bo zostanie porzucone.

Pieśń o sztuce, wolności i zmysłowości

„Narcyz i Złotousty” – mimo że to książka genialna i prosta – nie każdemu czytelnikowi przypadnie do gustu. Jest to bowiem idealistyczna przypowieść napisana, aby zbadać określony typ duszy ludzkiej; pewnego rodzaju paraboliczna błyskotka prowadząca jednak do filozoficznych i mentalnych pereł – to prawda, że eksplodująca feerią ekscytujących wrażeń, lecz jednak jakby trochę udawana. Nie każdy skłonny jest do takich poszukiwań, choć ten, który z przekonaniem je rozpocznie, będzie usatysfakcjonowany i formą, i malowniczością okoliczności. Łatwo zarzucić tej powieści pewnego rodzaju naiwność w kreacji zarówno bohaterów, zwłaszcza Złotoustego, jak i fabuły, jest to przecież uniwersalistyczna baśń dla dorosłych, napisana, by natchnąć ich do swojej własnej podróży, owego wglądu w samego siebie.

Mistyfikacje literackie – te wszystkie domniemane zuchwałe zwycięstwa i sromotne upadki Złotoustego – prowadzą do zbudowania amfiteatru, w którym będzie można zadać pytanie o duszę, o prymat jej natury. Do tego pytania, istotnego raczej przez fakt jego sformułowania, niż dzięki uzyskanej odpowiedzi.

Hesse oddany kontemplacji (fot. hermannhesse.tumblr.com)

Hesse, na tak postawione pytanie odpowiada niezbyt zdecydowanie: lepszy, a na pewno bliższy sensowi człowieka, jest idealizm. Choć i realizm jest potrzebny, ba!, jest konieczny, lecz mimo wszystko przesuwa języczek u wagi w stronę wolności, zmysłowości i piękna. Przy czym świetnie zdaje sobie sprawę, że nie jest to obiektywna prawda, to ulubienie osobiste i preferencja – tak silna, że podświadomie obecna, nawet jeśli nasz intelekt podpowiedział nam inny wybór.

Hermann Hesse, Narcyz i Złotousty, przeł. Marceli Tarnowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1958.

Dominik Śniadek

* Wykorzystane w tekście ilustracje Włóczykija pochodzą, rzecz jasna, z książek Tove Jansson.

Hermann Hesse, Gra szklanych paciorków.


Małe państewko intelektu

„Gra szklanych paciorków” to książka oryginalna, niestandardowa, wymykająca się konwencjom, nadto bardzo obfita w treści, napisana wybitnym językiem, a sformułowana umysłem dojrzałym, humanistycznym, do tego dość uszeregowanym i uporządkowanym, a przez to logicznym, choć niepozbawionym pewnych inklinacji do mistyki. To rzecz najogólniej mówiąc o „duszy” człowieka oraz „duchu” cywilizacji, jaką wytworzył wokół siebie, czyli – upraszczając nieco – o kulturze oraz wzajemnych na siebie oddziaływaniach obu bytów. Przewrotnie, wyżej wspomniane, tematy, przecież abstrakcyjne z natury, tutaj na ogół potraktowane zostały konkretnie i realnie, najczęściej za pomocą egzemplifikacji. Co więcej, owe problemy wymagały dwojakiego, wydawałoby się sprzecznego, ujęcia. Z jednej strony mamy zagadnienie indywidualizmu i wolności; z drugiej: ładu, dyscypliny i współpracy społecznej. Zmieszczenie tego w jednej powieści, dodajmy harmonijne, nie było na pewno łatwe, ale też rola ta przypadła pisarzowi niezwykłemu, można powiedzieć genialnemu.

Hesse posłużył się tu kilkoma mistyfikacjami, np. wyprowadzając akcje powieści w przyszłość oraz budując pewien nieistniejący świat. Oba zabiegi powodują określoną klasyfikację gatunkową książki, mam tu namyśli odpowiednio: fantastykę oraz utopię społeczną. W moim jednak przekonaniu oba terminy nie są ściśle adekwatne, właśnie w związku z tym mistyfikatorskim zamysłem autora, stanowią bowiem li tylko pewnego rodzaju instrumentarium umożliwiające odpowiednią kompozycję tekstu oraz redakcję „wykluczających się treści”. Przesłanie książki jest tu akurat rzeczą najłatwiejszą do wykrycia, choć pewnie inaczej ma się rzecz z jego zrozumieniem. Hesse, zgodnie z wyznawanym głęboko humanistycznym światopoglądem oraz posiadając inklinacje w stronę myśli Dalekiego Wschodu, mianowicie filozofii hinduizmu i buddyzmu, zdaje się mówić: najważniejszy jest środek, centrum, ale rozumiane w ten sposób jako idealne połączenie skrajnych sobie żywiołów, owe jing i jang, które choć sprzeczne i posiadające odmienną naturę nie wykluczają się, a nawet są współzależne, nawzajem na siebie wpływają i nawzajem siebie kształtują. Mówiąc inaczej, „Gra szklanych paciorków” to powieść o duszy i o intelekcie, oraz o próbie harmonii między nimi, czyli o pięknie.

Jest to również powieść o obowiązku, o tym jak postawić wyżej społeczeństwo niż siebie, po to, aby zachować swój indywidualizm. To paradoks, lecz musi być taki, bo tylko owa pozorna sprzeczność może uratować indywidualizm w relacji z ogółem. Jest to ten, wspomniany wyżej, rodem z Dalekiego Wschodu, idealny środek, będący, jak tam się uważa, najlepszym punktem.

Zasadnicza część książki to beletryzowana biografia Józefa Knechta, napisana przez bezimiennego autora lub takież kolegium autorów. Opisano w niej nie tylko osobę i życie Knechta, ale również dość obszernie i historycznie świat Kastalii i samą grę szklanych paciorków – o czym dokładniej poniżej. Forma przypomina „coś”, co można umiejscowić między hagiografią a naukowym opracowaniem – przy czym „coś”, które zostało uwolnione od rutyny i pewnej przewidywalności tak pisanych tekstów. Książkę zamyka część z pismami autorstwa Józefa Knechta, na które składają się wiersze oraz trzy życiorysy będące odrębnymi opowiadaniami. Trzeba jednak mieć na uwadze, że jest to zabieg kompozycyjny, bo zarówno biografia, jak i pisma Knechta stanowią zamkniętą całość, i są wzajemnie ze sobą powiązane.

Kastalia i gra szklanych paciorków

Hermann Hesse (1927, fot. Gret Widmann)

Hesse rozpoczyna opowieść od „epoki felietonu” – którą można interpretować z szeroko pojętą współczesnością – jest to czas wojen, będący jednocześnie końcem sztuki i kultury rozumianej jako sfera działalności twórczej człowieka; powodujący chaos i wielkie problemy, zwłaszcza w świecie idei i nauki. Na zgliszczach pozostawionych przez huragan felietonowej zawieruchy garstka ludzi – Bractwo Wędrowców Wschodu – jakby reaktywuje dawne wartości ducha, jednocześnie próbując odnaleźć między nimi powiązania i wykryć sens ogólny, zapominając jednak o tworzeniu nowych treści, zupełnie jakby potencjał został wyczerpany i jedynie to, co już powstało, może być akceptowane. Mniej więcej temu służyć ma gra szklanych paciorków – do końca w książce niezdefiniowana, będąca bowiem, w zamyśle autora, jedynie pewnego rodzaju metaforą nie wymagającą ścisłości. W miarę rozwoju gry szklanych paciorków i zdobywania przez nią popularności, grono uprawiających ją osób rozszerza się, po pewnym czasie również specjalizuje, i w ten sposób powstaje Kastalia – państewko lub prowincja (Hesse używa obu terminów), która posiada dwa główne zadania, mianowicie po pierwsze: piecza nad prawidłowością i kultywowanie gry szklanych paciorków, i po wtóre: edukacja szczególnie uzdolnionych jednostek, którą prowadzi się w szkołach elitarnych, niejako w ten sposób rekompensując społeczeństwu, koszty jakie to ostatnie musi ponosić na rzecz Kastalii.

Świat ten – ową formację intelektualno-estetyczną – Hesse konstruuje wiarygodnie, obszernie i ciekawie, nie będę go jednak dokładnie opisywał, nie chcąc psuć Państwu przyjemności lektury, dość powiedzieć, że to miejsce, w którym dominują sprawy intelektu, nauki, wiedzy, i dlatego jest to państewko o charakterze elitarnym, arystokratycznym, praktykujące kult wiedzy, prawdy i piękna oraz obiektywizację intelektu, jednocześnie mocno zdyscyplinowane, posiadające odpowiednią hierarchię instytucji, władz i osób, w którym główną rolę pełni powinność wspierana obowiązkiem, jest to specyficzny rodzaj służby, wymagającej poświęcenia siebie, ale także nadającej pewnego rodzaju szlachectwo. I tak, gdy świat zewnętrzny cechują: naturalne odruchy, egoizm i uleganie popędom, to Kastalia definiuje się przez ład i rozwój intelektualny, pełno tu idei, humanizmu oraz kategorii ogólno ludzkich, lecz zdumiewająco mało uczuć; to ekstrakt abstrakcji, świątynia intelektu i sprawna maszyneria kultury, lecz wydaje się chłodna i pozbawiona zapachu poezji. Tu uczucie zastąpiono powinnością, a twórczość zrozumieniem.

Świat to w pewien sposób nadnaturalny, i ludzie również tacy, na ogół wiele tu autorytetów, mistrzów, nauczycieli, przewodników czy czcigodnych starców. Utopia jednak nie jest idealna, gdyż zgodnie ze słowami autora, pozostaje niewolna od owego „tragizmu, przyrodzonego każdemu życiu poświęconemu sprawom ducha”…

Józef Knecht

Józef Knecht – osoba wyjątkowa a zawiść budząca – jest człowiekiem uzdolnionym, więcej: świadomym tego i zdającym sobie sprawę z określonych powinności wypływających z takiego stanu rzeczy. Dlatego jego życie jest służbą, poświęceniem i staraniem dla ogółu. To droga, którą możemy obserwować niemal w całości, od samych początków, czyli szkoły w Berolfingen, położonej na skraju lasu Zaber, gdzie Knecht został dostrzeżony przez mistrza muzyki, i dalej przez pozostałe etapy jego edukacji (szkoła Eschholz, studia w Waldzell), a także pobyt w  Vicus Lusorum i działalność w opactwie Benedyktynów w Mariafels, i później podczas sprawowania urzędu magistra ludi gry szklanych paciorków, skończywszy na odejściu z zakonu i Kastalii oraz dalszych losach życia, można powiedzieć, świeckiego zakończonego piękną śmiercią. Przez cały ten okres Knecht jawi nam się jako osoba dobra, pełna odpowiedzialności, świadoma i umiejąca podporządkować swoje ambicje sprawom ogółu, lecz – to ważne – nie zatracająca przy tym swojej indywidualności, umiejąca dostrzec różnicę między sobą a instytucją, którą reprezentuje, choć przecież permanentnie czująca wielki z nią związek. Jest jednocześnie Knecht „wątpiącym myślicielem”, zdającym sobie sprawę z pewnym mankamentów świata, który reprezentuje. Podejmuje próby jego naprawy, próby nie rewolucyjne, wprost przeciwnie – polegające na pracy u podstaw. On sam zmienia się, dojrzewa, lecz nadal pozostaje krystaliczny. To ideał, lecz całkiem w recepcji znośny. Jego życie jest jakby przykładem na to, że nawet ideał, w pewnych sytuacjach znaczy za mało. To również pewnego rodzaju przenośnia mająca symbolizować wzajemną rywalizację między światem ogółu a indywidualnością; jest tu kilka momentów szczególnych i kulminacyjnych, lecz Hesse pokazuje nam to studium po to, aby przekonać nas o ciągłości pewnych procesów.

Nie o walkę się tu rozchodzi – choć oczywiście bez niej nie można wyobrazić sobie życia – bo jak mogłoby to być istotne, jeśli wszystko ma swój koniec, wszystko jest zmienne i nieunikniony jest kres wszelkiej rzeczy. Motto życia Knechta, jeśli jest, to brzmi: „nie dać się zgnębić ani pohańbić”, czyli nie ważne, czy wygrałeś, czy zostałeś pokonany, istotne kim stałeś się na skutek zmagań.

Dom w Calw , gdzie urodził się pisarz (fot. Alexander Buschorn)

Kres przychodzi wtedy, gdy Józef opuszcza zakon, ale ileż jest w tym piękna, gdy człowiek dobry, obowiązkowy, nawet posłuszny, żyjący sumiennie i odpowiedzialnie, w pewnym momencie odkrywa sam przed sobą, że mimo iż jest właśnie taki, jaki być winien, i że zrobił dokładnie to, co należało zrobić, to jednak zatracił w sobie to, co w nim najważniejsze; i jak piękna jest ta chwila, gdy już żyć jak dotychczas nie może, gdy rusza naprzeciw siebie, tam szukać, gdzie go dusza wiedzie. Dochodzi do śmierci, swojej własnej, w okolicznościach: piękna, służby drugiemu człowiekowi, walki, szlachetności, zjednoczenia z naturą, harmonii z samym sobą i pełnej świadomości, czyli dokładnie tego, co cechowało go przez całe życie.

Taki rozwój wypadków był możliwy, nawet prawdopodobny, lecz przecież wiadomo, że nie jedyny. O innej drodze tego samego człowieka dowiadujemy się z „Pism pozostawionych przez Józefa Knechta”. Pamiętać jednak trzeba, że Hesse używa tu historii tego życia metaforycznie i instrumentalnie, w gruncie rzeczy nie interesuje go Józef Knecht, tylko – jakby to nie zabrzmiało – człowiek w ogóle, człowiek jako jednostka, ale również człowiek jako nader istotna i podstawowa część społeczeństwa.

Dostajemy wobec tego inne możliwe rozwiązania życia tego samego bohatera; są one niejako bardziej indywidualistyczne, lecz w gruncie rzeczy podobne. Bo pytanie brzmi: czy liczy się okoliczność czy charakter podmiotu? Hesse – jak humaniście przystało – zdaje się, oręduje za tym drugim rozwiązaniem, dodając, że w żaden sposób nie uniknie się tarcia między wolnością jednostki a powinnością tejże wobec społeczeństwa. Zauważa przy tym, że na całe szczęście nie można tego uniknąć, bo to jest chyba właśnie osnowa życia ludzkiego, nadająca mu sens i tłumacząca znoszenie cierpienia.

Tomasz Mann, Fryderyk Nietzsche, Jakub Burckhardt

Świat pozostałych postaci powieści jest bogaty i ciekawy (na ogół tworzą go osoby niepospolite, często wybitne), a przedstawia najbliższe Józefowi Knechtowi otoczenie. Wymienię kilka przykładów, aby dać Państwu przedsmak tego towarzystwa.

Fritz Tegularius – bliski przyjaciel Knechta – człowiek tyleż genialny, co nieprzystosowany, obarczony nadmierną wrażliwością, nienawykły do życia w społeczeństwie, żyć jednak w nim muszący, do tego uparty, nie znoszący żadnej hierarchii, buntujący się przeciwko władzy, lubiący samotność i przedkładający spekulacje filozoficzne nad kontakt z drugim człowiekiem – przez wielu interpretatorów utożsamiany z Fryderykiem Nietzschem.

Plinio Designorii – również przyjaciel Knechta, tylko że żyjący poza Kastalią choć posiadający z nią związki – osoba łącząca w sobie ideały świata świeckiego i życia kastalskiego, i przez tę nieumiejętność opowiedzenia się, po której stoi stronie przegrana; lecz pełniąca dla Knechta rolę arcyważną, bo jakby przypominająca mu o istnieniu innego świata.

Mamy tu cały szereg osobistości Kastalii, w tym jakże uroczego mistrza muzyki, który jest kimś wprowadzającym Knechta do świata Kastalii i czuwającym nad jego rozwojem; żołnierzem świata intelektu i muzyki, świata ducha i kultury, który umiera, znajdując upojenie w empatii dla świata i drugiego człowieka. Jest też magister ludi i mistrz gry szklanych paciorków Tomasz von der Trave, postać obrazująca ideał intelektualny, wykazująca nadnaturalne zrozumienie świata idei – powszechnie utożsamiana z Tomaszem Mannem.

Jest ojciec Jakub, „najwybitniejszy chyba kronikarz zakonu benedyktynów”, zarazem szara eminencja dyplomacji i osoba znajdująca ulubienie w uczeniu się i uczeniu innych – wzorowana na osobie historyka Jacoba Burckhardta. Jest wreszcie Starszy Brat, Europejczyk, który na tyle przyswoił sobie kulturę chińską, że prawie stał się Chińczykiem, mieszka samotnie w Bambusowym Gaju i za wszelką cenę stara się nie posiadać kontaktów z zewnętrznym światem, a już na pewno nie z tym kastalskim. Tych postaci jest więcej, nie ma jednak celu wymieniać ich tu enumeratywnie, dość powiedzieć, że jest ich wiele, a większość ciekawych.

Specjały i pyszności

Wreszcie fenomen, który ujął mnie w „Grze szklanych paciorków” najbardziej: język. Nie popadając w przesadę, genialny. Hesse pisze mistrzowsko, nienagannie technicznie, jego zdania są skomplikowane, z ulubienia wielokrotnie złożone, zawierają w sobie wiele myśli i spostrzeżeń, lecz pozostają bardzo przejrzyste, logicznie i klarowne, nie tracąc przy tym wszystkim piękna słowa. Pełno tu interpunkcji, pełno specyficznego szyku słów, ale czytając ma się wrażenie, że każde słowo zostało postawione w odpowiednim miejscu i nie jest to sprawą przypadku.

Taki sposób pisania jest jakby świadectwem humanizmu autora, jego równowagi intelektualnej oraz wrażliwości. A dla czytelnika, poza zwykłą frajdą, daje coś więcej – przynajmniej mnie dawał – mianowicie pewne wytchnienie. Tak, wiem, że brzmi to dość dziwacznie, ale czytając książkę, czułem odprężenie.

Maszyna do pisania Hessego w Muzeum Gaienhofen (fot. Thomoesch)

Mało ludzi potrafi tak wiarygodnie, ujmująco i obrazowo pisać o sprawach przecież niełatwych do opisania; tak, wydawałoby się, konkretnie kreślić świat abstrakcji, pojęć i stanów, jakie doświadczyć może dusza i intelekt człowieka. Jest to język pewny, zdecydowany i ścisły, nie zatracający przy tym nic z wrodzonej wrażliwości i wielopłaszczyznowej percepcji autora. Jednocześnie kreujący pewną i elegancję, i śmiałość, stąd mamy: „dążenia ambicjonerów”, „radosne rozigranie”, „pospolitaka”, „grzecznostkę”, „śmiałość człowieka wystraszonego”, „uroczyste manifestacje sztuki”, ale także „wzrok pasterza, który w głębi duszy pogardza mieszczuchami” lub „największego kurwodruha w całym Askalonie”.

Jest to proza przy tym wszystkim bardzo różnorodna, pisana z wielu perspektyw narracji, obok dominującej relacji biograficznej na poły popularnonaukowej, na poły beletryzowanej, mamy też pewne elementy literatury memorialnej, jak listy i dokumenty Knechta, a także wspomnienia bliskich mu osób, ale również utwory pisane wierszem czy zamykające książkę trzy opowiadania. A, co smaczniejsze, w każdej z tych form, styl Hesse jest czytelny i nigdzie nie zatraca swojej cudownej specyficzności.

Trudno w kilku słowach podsumować i dać świadectwo takiemu kunsztowi słowa, gdzie dyscyplina płynnie przechodzi w rozmach, śmiałość jest wrażliwa, a precyzja aż kolorowa…

Różnorodność

Równie trudno opisać tu, siłą rzeczy w wielkim skrócie, powieść tak ogromną, posiadającą w sobie tak wiele treści i mnóstwo nawiązań, tropiącą ścieżki i ścieżynki ludzkiej umysłowości i kultury. Dlatego poprzestałem na rzeczach, wydaje się, najważniejszych, wspomnianych wyżej.

Warto jednak dodać, że pisze się tu subtelnie o ludziach, o ich właściwościach, wzajemnych relacjach, wreszcie o ich przywarach jednak bez osądzania i strofowania. Tak samo pokazana jest rzeczywistość, przy czym ma ona charakter ogólno ludzki, ponadczasowy, dlatego nieistotny jest czas akcji książki. Hesse czasami potrzebuje jednego tylko zdania, aby rozwikłać od dawna trapiące nas z pozoru alogiczne zagadnienia: „Oszukują się wzajemnie, spodziewają się więc, że sami oszukiwani będą”.

Herman Hesse (fot. http://hermannhesse.tumblr.com/ )

To również książka o przemijaniu – przemijaniu tego, co zwykle przyjęło się uważać za niezmienne, a więc kultur, cywilizacji czy też w skali mniejszej tych organizacji lub instytucji, a także pewnych wzorów zachowań, obyczajów, które powszechnie uważa się za oczywiste i naturalne. Tymczasem panta rhei, wszystko płynie; nie ma nic stałego i niezmiennego, a tym bardziej wszelka rzecz jest krucha, im mniej o nią dbamy.

W ostatnim słowie wspomnieć trzeba, że „Gra szklanych paciorków” to przewrotna  krytyka, bo przez wiele stron Hesse sławi intelektualizm, bezosobowość lub lepiej „nadosobowość” zakonu i Kastalii, a ostatecznie stwierdza nieporadność takiego rozwiązania, gdy duch i piękno zostało zarezerwowane garstce ludzi, kompletnie oderwanych od życia i reszty społeczności. Tu również powraca indywidualizm i wolność. Więc, wydaje się, słyszymy, że hierarchia i dyscyplina są potrzebne dla zdobycia kunsztu, lecz geniusz i wszelka wielka rzecz posiłkować musi się wolnością i indywidualizmem – bez tego nie ma ani nauki, ani sztuki, bo prawda, tak samo jak piękno, są kategoriami jednostkowymi, a nie społecznymi – przynajmniej w kontekście twórczym, podmiotowym.

Co można również inaczej interpretować: żadna idea nie może jakkolwiek egzystować poza społeczeństwem, skąd tylko krok do tego, że idee stworzone i dopracowane w oderwaniu od życia mogą doprowadzić w najlepszym przypadku do rzeczy błahych, w najgorszym do tragicznych.

Hermann Hesse, Gra szklanych paciorków, przeł. Maria Kurecka, PIW, Warszawa 1999.

Dominik Śniadek