Krzysztof Potaczała, Bieszczady w PRL-u. Recenzja


Partykuły połonin, czyli o Bieszczadach, Zarządzie Budownictwa Leśnego i jeszcze kilku innych sprawach

O polskich Bieszczadach, choć to przecież niewielkie góry, zajmujące zaledwie spłachetek powierzchni naszego kraju, zwykło się mówić nie inaczej jak „kraina”, często dodając do tego niezbyt ortodoksyjne geograficznie określenia: magiczna, legendarna, traperska, kowbojska czy wagabundowska. Dzieje się tak za sprawą pewnej wyjątkowości tych terenów. Zarówno przyrodniczej, jak i społecznej tych jakże charakterystycznych pewnych znaczeń nadanych przez ludzi uwielbiających znikać w bukowych lasach, snuć się po stepowych połoninach czesanych wiatrem, wędrować ciągnącą się kilometrami żwirową drogą przez puste doliny, za dnia w lesie na błotnistych stokówkach odnajdywać świeże tropy niedźwiedzia, a nocą przy ognisku wsłuchiwać się w wycie wilków lub symfonie rykowiska.

To kraina zbudowana z opowieści, legend i mitów, pełna wyrazistych postaci, prostych i oczywistych uczuć i zachowań, obfitująca w cały katalog prawd nieosiągalnych w mieście. Takie miejsce na czarnej ziemi, gdzie szary człowiek może z nieco większą łatwością spojrzeć kolorowo na świat. Oczywiście to iluzja, lecz ci którzy jej doświadczyli, nic sobie z tego nie robią, uzależniają się coraz bardziej od złoto-czerwonych, jesiennych, bukowych wzgórz, od feerii kwiatów, łąk i połonin trwającej od wczesnej wiosny do schyłku lata, od pustych na ogół dróg i ścieżek, za to wyposażonych dosyć obficie w przydrożne maliny i borówki, od zimowej ciszy, wzburzanej trzaskiem pękających od mrozu olch i świerków oraz od spotkań tyleż niespodziewanych, co wartościowych, spotkań przygodnych ludzi, ludzi leśnych lub ludzi drogi.

Wzrostowi liczby miłośników Bieszczad, zarówno tych turystycznych, wpadających tylko na chwilę, jak i tych, którzy ulegając pokusie wolności i zakapiorstwa, postanowili mocniej związać swój los z tymi terenami i osiedli tu na stałe, towarzyszy powstawanie opowieści bieszczadzkich, co prawda często ubarwianych, lecz zawsze noszących w sobie ziarnko prawdy. Ponadto tak wielobarwnych, tak wciągających, że człowiek słuchający zapomina się w swojej wyobraźni, przymykając to bardziej racjonalnie widzące oko na oczywisty fakt konfabulacji.

Krzysztof Potaczała, syn osadnika, sam z krwi i kości bieszczadzki autochton, w swojej książce „Bieszczady w PRL-u” z reporterską skrupulatnością i niestety takim samym językiem opowiada powojenne dzieje Bieszczad. W dwudziestu jeden rozdziałach zamieścił sporo bieszczadzkich historii, opisał wiele miejsc, nie zapominając przy tym o ludziach.  Skonstruował coś pomiędzy monografią historyczną a wspomnieniami. Treść pogrupował w pewne grupy tematyczne, separując je bez nadmiernej sumienności w wyodrębnionych rozdziałach. Dobry to zamysł, bo trudno przecież uciec od nawiązań, a zbyt sztywne trzymanie się przyjętego scenariusza narracji zakłóciłoby rytm opowieści.

W „Bieszczadach w PRL-u” przeczytamy o Republice Arłamowskiej i o jej udzielnym władcy pułkowniku Doskoczyńskim, poznamy zarówno szczegóły związane z powstawaniem tej myśliwskiej enklawy komunistycznej nomenklatury, niegdyś owianej tajemnicą, a teraz opisywanej wspomnieniami jej budowniczych; jak również dowiemy się sporo o samych polowaniach (ich uczestnikach, przebiegu, krążących tu i ówdzie anegdotach).

Autor opisuje garść innych politycznych wydarzeń, które miały tutaj miejsce lub dotyczą tych terenów: perypetie pomnika Stalina stojącego w Ustrzykach Dolnych, różne formy manifestacji niechęci mieszkańców, aż do ostatecznego i chwalebnego obalenia; przypomina zapomniane już nieco, lecz w tamtych czasach bardzo oryginalne i będące swoistym kuriozum wiece polsko-radzieckie w pobliżu granicy; znajdziemy tu również opis strajku „Solidarności Wiejskiej” w Ustrzykach Dolnych oraz historię i reperkusję wprowadzenia zmiany na polskie rusińsko brzmiących nazw miejscowości z roku 1977.

Kilka rozdziałów poświęcono zwierzętom leśnym (wilkom, niedźwiedziom, żubrom) oraz ich czasem zabawnym, innym razem groźnym spotkaniom z ludźmi. Oczywiście przeczytamy tu również o budowie zapory w Solinie i smutnym przesiedleńczym losie mieszkańców terenów przeznaczonych na zalanie w związku z powstawaniem sztucznego jeziora. Znajdziemy tu również opis wypasu owiec przez Górali Podhalańskich oraz obraz życia samych pasterzy, ich zwyczajów i niektórych barwnych przygód. Zapoznamy się z zimą stulecia z przełomu 1963/1964, podczas której część bieszczadzkich miejscowości została odcięta od świata, a ludzie ratowali się karkołomną ucieczką lub byli zmuszeni przeczekać trudny okres w spartańskich warunkach, nierzadko głodując.

Osobne rozdziały Potaczała poświęcił kierowcom ciężarówek, na co dzień przemierzającym Bieszczady, zdarzało się, że na podwójnym gazie; łowcom węży, zwłaszcza Eskulapa; filmom i ich twórcom, którym Bieszczady użyczyły scenerii („Pan Wołodyjowski”; „Rancho Texas”, „Ogniomistrz Kaleń” i innych). Autor wspomina o trudnej i smutnej przeszłości w postaci epizodów dotyczących bojkowskich cerkwi, ikon i pozostałości domostw oraz nieco makabrycznych odkryć szczątków ludzkich żołnierzy UPA przez pracowników leśnych. Książka zawiera również historię budowy kościoła w Ustrzykach Górnych.

Ponadto Potaczała napisał o wielu innych tematach, które trudno tu numerycznie wymienić. Czasem czytelnik ma wrażenie nadmiaru opowieści, jakby autor zebrał wszystko, o czym słyszał i jak do wielkiego wora, tak do książki wrzucił.

Dużą atrakcją „Bieszczad w PRL-u” jest bardzo duża liczba zamieszczonych zdjęć, na ogół dobrze ilustrujących treść zawartą w książce. Powoduje to większą plastyczność opowieści. Są to zdjęcia czarno-białe, zwykle o niezbyt dużym formacie, za to czytelne i wyraźne.

Język, którym Potaczała opowiada o Bieszczadach jest zwięzły, precyzyjny, można nawet powiedzieć ścisły, reporterski i informacyjny, bez wątpienia prawdziwy, lecz nic ponadto. Dla miłośników połonin czasem może wydać się to odrobinę za mało. Mogą poczuć pewien niedosyt wspomnianej wcześniej magiczności.

Książka posiada pewną optykę, nieco odmienną od na ogół przyjmowanej w literaturze dotyczącej tego tematu. Większość opowieści jest ściśle związana ze wspomnieniami pracowników leśnych, przy czym w przeważającej części wypowiadana ustami kadry kierowniczej. To jakby niezbyt usystematyzowana historia zagospodarowywania Bieszczad przez odpowiedni oddział peerelowskiej firmy Zarząd Budownictwa Leśnego. Ta nazwa pojawia się wielokrotnie, i jest (przynajmniej piszący te słowa odniósł takie wrażenie) swoistą alfą i omegą Bieszczad. Co wydaje się być nieco paradoksalne, zwłaszcza dla znających Krainę Połonin równie dobrze.

Nie jest to pozycja dotycząca całych Bieszczad, co może sugerować tytuł – dokładniej rzecz ujmując, opisano głównie ich wschodnią część: począwszy od Ustrzyk Dolnych, przez Otryt, Dolinę Sanu, Czarną, Stuposiany, Pszczeliny, Ustrzyki Górne, a skończywszy na Arłamowie, Mucznem i Beniowej. Sporadycznie wspomniano inne miejscowości – i tak Baligród chyba raz, Cisnej ani razu, Wetlina to najwyraźniej miejsce, przez które się tylko przejeżdża. Chryszczata i Wola Michowa pojawia się tylko w kontekście dygresji do opowieści dotyczącej innego miejsca. Nie mówiąc już o okolicach Smolnika (tego nad Osławą) albo Łupkowa.

Mankamentem jest pewna dysproporcja w udzielaniu głosu przez Potaczałę swym interlokutorom. Większość wątków to kompilacja wspomnień kilku osób (dominuje tu zwłaszcza Witold Augustyn). Dlatego czytelnik nieco bardziej wymagający i obeznany z tematem, może odnieść wrażenie, że omawiana książka winna nosić tytuł: „Okolice Ustrzyk Dolnych, Czarnej, Stuposian i Mucznego w PRL-u, widziane oczami pewnych pracowników Zarządu Budownictwa Leśnego”. Być może to złośliwy czytelnik, ale na pewno będący dużo bliżej prawdy niż autor.

Pomimo wzmiankowanych zastrzeżeń warto sięgnąć po tę pozycję. I może to uczynić zarówno ktoś posiadający większe doświadczenie w lekturze bieszczadzkich wspomnień i monografii, jak również osoba nie znająca tematu w ogóle. Pierwszy czytelnik znajdzie w książce pewne interesujące szczegóły, będące jakby uzupełnieniem wiedzy nabytej z innych źródeł, a drugi, słysząc o pewnych historiach pierwszy raz, nie dosłyszy przelotności opowieści.

Krzysztof Potaczała, Bieszczady w PRL-u, Wydawnictwo Bosz, Olszanica 2012.

Tekst i zdjęcia:

Dominik Śniadek