Cormac McCarthy, Krwawy południk. Recenzja
9 sierpnia, 2012 Dodaj komentarz
De donde viene?
Anioły z nieba wysokiego, te wyznaczone do Departamentu Literatury, pracujące w dziale Beletrystyka tuż przy pokoju aniołów-eseistów i aniołów-poetów są przekonane, że bardzo różne powieści powstają tylko dlatego, że ludzie je czytający są tak samo bardzo różni. Ale zaraz po tym dodają nieco przewrotnie, że pomimo tego, iż bardzo różne powieści powstają dla odmiennych ludzi, tak naprawdę dotyczą tego samego: tego co jest najważniejsze.
Nie znam się na niebiańskich sprawach, za to wiem, że „Krwawy południk” Cormaca McCarthy’ego to powieść dla postnowoczesnych hippisów – ludzi szukających przede wszystkim drogi. Pomimo różnych, czasem zresztą dosyć sprzecznych ze sobą podpowiedzi autora, trudno szukać tu obiektywnych prawd etycznych. Nie ma absolutnego dobra, nie ma absolutnego zła. Jest absolutna droga. Droga, na której człowiek znajduje się bardzo często z przypadku, z „tak wyszło”, z ciekawości, z umiłowania wolności. Szlak kusi, mamiąc fantasmagorycznymi krajobrazami, coraz bardziej intryguje życie pełne wolności, pełne samostanowienia. Aż w pewnym momencie przekracza się granicę i nie można już wrócić do tego „gdzieś tam z kiedyś”. Ale również i ja zapytam, przewrotnym zwyczajem zapożyczonym z wyższych niebiańskich sfer, kto nie ma swojej drogi, wolności i granic? Kto z nas nie gna do przodu, nosząc w sobie mniej lub bardziej wyidealizowany obraz przeszłości, dobrych czasów, osób i wydarzeń? Dlatego powieść potencjalnie może zainteresować szeroki krąg czytelników.
McCarthy drobiazgowo rekonstruuje świat Dzikiego Zachodu. Czyni to rzetelnie, brawurowo, ze swadą oddając cały koloryt tamtych czasów, także w opisach krajobrazu, ale (co nie tak oczywiste) wbrew pozorom bardzo lirycznie. Powstaje w ten sposób gatunkowo męska literatura, western wyposażony we wszystkie swoje atrybuty, a zarazem opis świata magicznego, może nawet idyllicznego. Gdzie oprócz ludzi „wyjętych spod prawa”, Indian, zagubionych na końcu świata górników lub farmerów odnajdujemy anachoretów rozważających sens istnienia świata w ziemiance na pustyni.
Świat ten nie składa się tylko z ludzi; równie istotną jego część stanowi przyroda, to zdaje się nie być li tylko scenografia, lecz coś więcej. Patrzymy najczęściej na ten świat z punktu widzenia mężczyzny dosiadającego swojego wierzchowca. Czasem pragnącego zagrzać się przy bardziej dymiącym niż płonącym ognisku na dalekiej prerii. Nieczęsto zażywającym pewnych nieuniknionych przyjemności w saloonie lub w ciasnych pokoikach nieco wyżej z okazyjnymi kobietami i potem za często myślącym, i tęskniącym za tymi miasteczkami posiadającymi wystarczająco dużo whisky, partnerów do zawadiackich rozrób i dziewcząt na tyle odważnych, by tam wytrzymały. Oczami mężczyzn zawsze uzbrojonych, groźnych, nieobliczalnych, pragnących ponad wszystko czynić „po swojemu” (jak ujmuje to Sędzia: „Wolność ptaków to dla mnie zniewaga” ).
Bohaterowie „Krwawego południka” doświadczają również dni większej chwały (gdy nie tylko władza wdzięczna za wory pełne indiańskich skalpów podejmuje ich uroczystym obiadem, ale i zwykła ludność nadstawia nader chętnie młode kobiece lica wdzięczna za wybawienie od strachu), choć częściej przydarzają się im mniej optymistyczne okoliczności. Można odnieść wrażenie, że szlak postaci „Krwawego południka” (naznaczony krwawą smugą i mdłym zapachem licznych skalpów zdartych nie tylko z indiańskich głów przez ludzi wyjętych spod prawa, choć początkowo temu prawu służących, ludzi może i wykorzystanych i zagubionych, lecz złych nie tylko ze swojej natury, a również z okoliczności, znowu jakby z przypadku, ludzi wykolejonych, na pewno zdeprawowanych, ale jednak posiadających jakieś nawyki moralności, co prawda dość oryginalne i nieco odległe od powszechnych kanonów etycznych) to droga coraz dłuższa, jakby bez końca, coraz mniej rzeczywista, tak naprawdę prowadząca do szaleństwa przeszłości: zdziczenia.
Taka barbaryzacja powodowana coraz większą ilością atawizmów, wzmagana coraz bardziej dzikim, nieprzyjaznym człowiekowi i niepojętym w swej okrutnej obojętności otoczeniem. Z upływem drogi i czasu nadchodzi zima, by w żywiole mrozu i śniegu pochłonąć nieszczęsną kompanię. Ale to tylko złudzenie, taka kompania nie ginie, czasem przekształca się, fluktuuje, adaptuje do nowych warunków i potem może nieco zmieniona, ale jednak pędzi dalej w bezkres. Tam gdzie horyzont, albo tam gdzie ktoś jeszcze coś od niej chce, albo tam gdzie jest złoto, tam gdzie są kobiety lub tam gdzie można być sobą, swoje prawa stanowić… Zresztą nie ma uzasadnienia, nie ma powodu, jest droga, do przodu, do nowego. Zdają sobie z tego sprawę sami wędrujący.
Przekorność postmodernizmu pozwala wyzbyć się niepotrzebnego patosu oraz unikać zużycia nieco już przestarzałych konwencji, a ta prosta opowieść o nieskomplikowanym życiu kowbojów (a w zasadzie bandy płatnych morderców) w drugich i trzecich sensach sięga do głębszych warstw świadomości czytelnika, i tam rozgościwszy się wygodnie, powoduje pewnego rodzaju ferment. Czynimy pararele gdzieś tam w środku samego siebie, pomiędzy tamtym światem jeźdźców przemierzających pustkowia Meksyku i Teksasu w pogoni za indiańskim skalpem lub w ucieczce przed mogącym dosięgnąć ich zagrożeniem, a rzeczywistością, w której sami funkcjonujemy (każdy z nas przecież w końcu dokonuje czegoś okrutnego i każdy z nas posiada pewna dozę strachu).
Te dwie odległe scenografie nie są tak naprawdę istotne, bo liczy się życie, a w nim sytuacja jednostki. Mówiąc kolokwialnie i żartobliwie, liczy się nie to, jaką idziemy drogą (czy spotykamy na niej kowbojów i Indian zagubionych na prerii czy co dzień rano jedziemy o tej samej godzinie do tej samej pracy, by mieć konflikty z wciąż tymi samymi biurowymi znajomymi), ale to jak potrafimy tę drogę „ogarnąć”. I może jeszcze jedno jest istotne: czy jesteśmy świadomi siebie, drogi i swojej wolności.
Cormac McCarthy, Krwawy południk, tłum. Robert Sudół, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.
Dominik Śniadek