Cormac McCarthy, Krwawy południk. Recenzja


De donde viene?

Anioły z nieba wysokiego, te wyznaczone do Departamentu Literatury, pracujące w dziale Beletrystyka tuż przy pokoju aniołów-eseistów i aniołów-poetów są przekonane, że bardzo różne powieści powstają tylko dlatego, że ludzie je czytający są tak samo bardzo różni. Ale zaraz po tym dodają nieco przewrotnie, że pomimo tego, iż bardzo różne powieści powstają dla odmiennych ludzi, tak naprawdę dotyczą tego samego: tego co jest najważniejsze.

Nie znam się na niebiańskich sprawach, za to wiem, że „Krwawy południk” Cormaca McCarthy’ego to powieść dla postnowoczesnych hippisów – ludzi szukających przede wszystkim drogi. Pomimo różnych, czasem zresztą dosyć sprzecznych ze sobą podpowiedzi autora, trudno szukać tu obiektywnych prawd etycznych. Nie ma absolutnego dobra, nie ma absolutnego zła. Jest absolutna droga. Droga, na której człowiek znajduje się bardzo często z przypadku, z „tak wyszło”, z ciekawości, z umiłowania wolności. Szlak kusi, mamiąc fantasmagorycznymi krajobrazami, coraz bardziej intryguje życie pełne wolności, pełne samostanowienia. Aż w pewnym momencie przekracza się granicę i nie można już wrócić do tego „gdzieś tam z kiedyś”. Ale również i ja zapytam, przewrotnym zwyczajem zapożyczonym z wyższych niebiańskich sfer, kto nie ma swojej drogi, wolności i granic? Kto z nas nie gna do przodu, nosząc w sobie mniej lub bardziej wyidealizowany obraz przeszłości, dobrych czasów, osób i wydarzeń? Dlatego powieść potencjalnie może zainteresować szeroki krąg czytelników.

McCarthy drobiazgowo rekonstruuje świat Dzikiego Zachodu. Czyni to rzetelnie, brawurowo, ze swadą oddając cały koloryt tamtych czasów, także w opisach krajobrazu, ale (co nie tak oczywiste) wbrew pozorom bardzo lirycznie. Powstaje w ten sposób gatunkowo męska literatura, western wyposażony we wszystkie swoje atrybuty, a zarazem opis świata magicznego, może nawet idyllicznego. Gdzie oprócz ludzi „wyjętych spod prawa”, Indian, zagubionych na końcu świata górników lub farmerów odnajdujemy anachoretów rozważających sens istnienia świata w ziemiance na pustyni.

Jak zdobyto Dziki Zachód (1962)

Świat ten nie składa się tylko z ludzi; równie istotną jego część stanowi przyroda, to zdaje się nie być li tylko scenografia, lecz coś więcej. Patrzymy najczęściej na ten świat z punktu widzenia mężczyzny dosiadającego swojego wierzchowca. Czasem pragnącego zagrzać się przy bardziej dymiącym niż płonącym ognisku na dalekiej prerii. Nieczęsto zażywającym pewnych nieuniknionych przyjemności w saloonie lub w ciasnych pokoikach nieco wyżej z okazyjnymi kobietami i potem za często myślącym, i tęskniącym za tymi miasteczkami posiadającymi wystarczająco dużo whisky, partnerów do zawadiackich rozrób i dziewcząt na tyle odważnych, by tam wytrzymały. Oczami mężczyzn zawsze uzbrojonych, groźnych, nieobliczalnych, pragnących ponad wszystko czynić „po swojemu” (jak ujmuje to Sędzia: „Wolność ptaków to dla mnie zniewaga” ).

Bohaterowie „Krwawego południka” doświadczają również dni większej chwały (gdy nie tylko władza wdzięczna za wory pełne indiańskich skalpów podejmuje ich uroczystym obiadem, ale i zwykła ludność nadstawia nader chętnie młode kobiece lica wdzięczna za wybawienie od strachu), choć częściej przydarzają się im mniej optymistyczne okoliczności. Można odnieść wrażenie, że szlak postaci „Krwawego południka” (naznaczony krwawą smugą i mdłym zapachem licznych skalpów zdartych nie tylko z indiańskich głów przez ludzi wyjętych spod prawa, choć początkowo temu prawu służących, ludzi może i wykorzystanych i zagubionych, lecz złych nie tylko ze swojej natury, a również z okoliczności, znowu jakby z przypadku, ludzi wykolejonych, na pewno zdeprawowanych, ale jednak posiadających jakieś nawyki moralności, co prawda dość oryginalne i nieco odległe od powszechnych kanonów etycznych) to droga coraz dłuższa, jakby bez końca, coraz mniej rzeczywista, tak naprawdę prowadząca do szaleństwa przeszłości: zdziczenia.

Taka barbaryzacja powodowana coraz większą ilością atawizmów, wzmagana coraz bardziej dzikim, nieprzyjaznym człowiekowi i niepojętym w swej okrutnej obojętności otoczeniem. Z upływem drogi i czasu nadchodzi zima, by w żywiole mrozu i śniegu pochłonąć nieszczęsną kompanię. Ale to tylko złudzenie, taka kompania nie ginie, czasem przekształca się, fluktuuje, adaptuje do nowych warunków i potem może nieco zmieniona, ale jednak pędzi dalej w bezkres. Tam gdzie horyzont, albo tam gdzie ktoś jeszcze coś od niej chce, albo tam gdzie jest złoto, tam gdzie są kobiety lub tam gdzie można być sobą, swoje prawa stanowić… Zresztą nie ma uzasadnienia, nie ma powodu, jest droga, do przodu, do nowego. Zdają sobie z tego sprawę sami wędrujący.

Przekorność postmodernizmu pozwala wyzbyć się niepotrzebnego patosu oraz unikać zużycia nieco już przestarzałych konwencji, a ta prosta opowieść o nieskomplikowanym życiu kowbojów (a w zasadzie bandy płatnych morderców) w drugich i trzecich sensach sięga do głębszych warstw świadomości czytelnika, i tam rozgościwszy się wygodnie, powoduje pewnego rodzaju ferment. Czynimy pararele gdzieś tam w środku samego siebie, pomiędzy tamtym światem jeźdźców przemierzających pustkowia Meksyku i Teksasu w pogoni za indiańskim skalpem lub w ucieczce przed mogącym dosięgnąć ich zagrożeniem, a rzeczywistością, w której sami funkcjonujemy (każdy z nas przecież w końcu dokonuje czegoś okrutnego i każdy z nas posiada pewna dozę strachu).

Te dwie odległe scenografie nie są tak naprawdę istotne, bo liczy się życie, a w nim sytuacja jednostki. Mówiąc kolokwialnie i żartobliwie, liczy się nie to, jaką idziemy drogą (czy spotykamy na niej kowbojów i Indian zagubionych na prerii czy co dzień rano jedziemy o tej samej godzinie do tej samej pracy, by mieć konflikty z wciąż tymi samymi biurowymi znajomymi), ale to jak potrafimy tę drogę „ogarnąć”. I może jeszcze jedno jest istotne: czy jesteśmy świadomi siebie, drogi i swojej wolności.

Cormac McCarthy, Krwawy południk, tłum. Robert Sudół, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.

Dominik Śniadek

Cormac McCarthy, To nie jest kraj dla starych ludzi. Recenzja


Płomyk pełgający na stosach trupów
i pneumatyczny pistolet do uśmiercania bydła

Obraz ponurej rzeczywistości pogranicza USA i Meksyku w 1980 roku. Rzeczywistości handlarzy narkotyków, dilerów, przemytników, strzelanin, krwawych porachunków, zdeprawowanej młodzieży i starców, na dnie pamięci których kołacze się plątanina wspomnień i wyrzutów. Nia ma co się łudzić, że znajdzie się tutaj miejsce na familijne ciepło, normalne dorastanie, sukcesywne wdrażanie do społecznych mechanizmów, potencjalną choćby przewidywalność, a nawet kojącą szarość. „To nie jest kraj dla starych ludzi” roztrzaskuje amerykański sen na kawałki. Życie w powieści Cormaca McCarthy’ego zaczyna się bez ostrzeżenia i bez ostrzeżenia może się zakończyć. Szkopuł w tym, że „ten kraj zabija człowieka w mgnieniu oka, a mimo to ludzie go kochają”.

Llewelyn Moss jeszcze jako dzieciak trafia na wojnę do Wietnamu, zaś po powrocie zmuszony jest stawać na baczność twarzą w twarz ze swoją traumą. Jako weteran po trzydziestce (czyli co drugi zdrowy młody człowiek) wiedzie życie bez przyszłości, pozbawiony jakichkolwiek złudzeń i planów.

„Nie chodzi o to, gdzie się jest, ale o to, że chcesz tam dotrzeć, nie zabierając nic ze sobą. Tak według ciebie wygląda zaczynanie życia od początku. Wszyscy tak to sobie wyobrażają. Ale nie zaczniesz od początku. Wszystko, co robisz, ciągnie się za tobą” – powie w trakcie ucieczki, ciągnąc za sobą w jednym worku traumę Wietnamu i Ameryki.

To-nie-jest-kraj-dla-starych-ludzi-2

Podczas przejażdżki po okolicznym pustkowiu natrafia przypadkiem na krwawe teatrum, pozostałe po porachunkach narkotykowych karteli. Na miejscu znajduje kilka trupów, narkotyki i torbę z biletem do lepszego świata – dwoma milionami dolarów w używanej gotówce. Zabiera pieniądze, próbując załapać się na pociąg do tego swojego lepszego świata wraz ze swoją nastoletnią żoną Carlą Jean. Na marzenia trzeba jednak ciężko zapracować, więc w pościg za nim ruszają bardzo źli ludzie.

Najbardziej przerażającą postacią, która podąża w trop za Llewelynem, jest Anton Chigurh. To człowiek-widmo, „niewidzialny”, bezlitosny morderca na usługach samego diabła posługujący się pneumatycznym pistoletem do uśmiercania bydła. Nawet jego żelazne zasady, na których buduje swoją tożsamość, są odrażająco nieludzkie. To istota skażona czystym złem, w umyśle której nie ma miejsca na rozważania nad istotą życia ludzkiego. Dla Chigurha warte jest tyle, co rzut monetą, co orzeł albo reszka pacnięte na przedramieniu.

„Chcesz, żebym postąpił wbrew sobie, ale ja nigdy nie mogę tego zrobić – wyjawi Chigurh jednej ze swoich ofiar. – Większość ludzi nie wierzy, że taki człowiek jak ja istnieje. Czy można coś pokonać, jeśli nie chce się uznać, że to coś istnieje?”

To-nie-jest-kraj-dla-starych-ludzi-1Śladem Chigurha i Llewelyna próbuje podążać szeryf Bell – starzejący się stróż prawa, dokładający wszelkich starań, aby stać na straży spokoju prowincjonalnego miasteczka. Pełni on również w powieści rolę szczątkowego narratora, przybliżając historię swojego życia, dzięki czemu poznajemy jego słabości, błędy młodości, prostolinijny charakter, targające nim wyrzuty sumienia oraz poczucie sprawiedliwości, które stawia ponad własne życie.

Pomiędzy Chigurhem i szeryfem Bellem rozgrywa się morderczy wyścig o duszę Llewelyna Mossa, który pochłania wiele niewinnych istnień. Szeryf nie ma szans w tym nierównym pojedynku Dobra ze Złem, a mimo to nie baczy na swoją ułomność, nie kalkuluje, tylko krok po kroku wykonuje swoje zadanie. „Istnienie diabła tłumaczy wiele rzeczy, które inaczej trudno wytłumaczyć” – powiada.

To właśnie szeryf Bell jest w powieści McCarthy’ego płomieniem nadziei, który choć nie pozwala się ogrzać, rozświetla na chwilę mrok i pozwala określić właściwy kierunek drogi. Jest uosobieniem postawy „bo tak trzeba”. Tak trzeba. Nawet jeżeli to nie jest kraj dla starych ludzi, gdzie coraz szybciej zapada nieprzenikniony mrok.
U McCarthy’ego rzadko pojawiają się tak mocne jak tutaj symbole dobra, apoteoza bohaterstwa, a nawet ślady Boga – pełgające na stosach trupów, pachnących narkotykami, krwią i utraconą młodością, ale jednak.

Cormac McCarthy, To nie jest kraj dla starych ludzi, przeł. Robert Bryk, wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2008.

Rafał Niemczyk

* W 2007 roku bracia Coen dokonali wiernej ekranizacji powieści Cormaca McCarthy’ego pod tym samym tytułem. Film uhonorowano czterema Oscarami: za najlepszy film, reżyserię, scenariusz adaptowany oraz najlepszą rolę drugoplanową Javiera Bardema (jako Chigurh, oklaski). Abstrahując od tego, czy powieść została napisana, jak niektórzy sądzą, jako skrypt do filmu, co potwierdza jej literacka konwencja niepodobna do McCarthy’ego (mnóstwo dialogów, wyraźny podział na rozdziały, struktura czarnego kryminału, poszatkowanie akcji w celu budowania napięcia), trzeba przyznać, że bracia Coen jak zwykle spisali się bez zarzutu.

Cormac McCarthy, Droga. Recenzja.


Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać

Wyobraź sobie, Drogi Czytelniku, że w jednej chwili zostaje ci odebrane wszystko. Wszystko, poza życiem – twoim i twojego syna. Wraz z bladym świtem uderza w ludzkość, nie poprzedzony żadną mroczną przepowiednią, cywilizacyjny holokaust. Pchając przed sobą czterokołowy wózek, na który pakujesz resztki swojego dobytku, wyruszasz w nadziei odnalezienia gdzieś ocalałego człowieczeństwa. Wkrótce okazuje się to poszukiwaniem Atlantydy, albowiem resztki umierającego człowieczeństwa znajdują się w twoim jedynie sercu. W zrujnowanym świecie, w którym dusze ocalałych toczy wirus zagłady i bólu, a droga usłana jest szkieletami umarłych, odartych z godności łzami wstydu i grymasem bezsilności.

W tytułową postapokaliptyczną „Drogę”, za którą autor w 2007 roku otrzymał Nagrodę Pulitzera, zabiera nas wraz z dwójką bohaterów swojej powieści Cormac McCarthy. Uważany za jednego z najważniejszych współczesnych prozaików amerykańskich, nazywany jest czasem Dickensem Appalachów. Porównywany do Hermana Melville’a pisarz z Providence, którego ulubioną powieścią jest, jak sam deklaruje – „Moby Dick”. Ojciec w podeszłym wieku, dla którego inspiracją twórczą były narodziny ostatniego syna oraz doświadczenia związane z relacjami z dzieckiem i jego wychowywaniem.

The-Road-movie-1

Proch, pył i strach

Postapokaliptyczny świat ukazany w powieści przeraża swoim okrucieństwem. Przeraża w sposób namacalny, szczery i ludzki. Na kartach powieści czuć dreszcze wywołane strachem i przejmującym zimnem – słońce nie wyłania się już nawet na moment zza kotary złowrogich chmur. Nie straszą nas jednak upiory, popromienne mutanty, ani groźne bestie. Przemierzając wraz z bohaterami ziemie umierającej Ameryki, najsilniejszy strach czujemy przed tym, co czai się za najbliższym zakrętem, na szczycie wzgórza, w zamkniętym pokoju opuszczonego domu. Śmiertelnym zagrożeniem dla ocalałych pielgrzymów są inni ludzie, brak żywności czy lekarstw. Oto bowiem ci, którzy pozostali, za wszelką cenę próbują przetrwać. Cena pozostania przy życiu jest najwyższa z możliwych. To przekroczenie ostatniej granicy ludzkiej godności i wyzbycie się człowieczeństwa. Sugestywne, porażające brutalnym realizmem, choć opisane oszczędnym językiem sceny przemocy, pokazują ludzi posuwających się do bezwzględnych mordów na kobietach, a nawet do kanibalizmu nowonarodzonych dzieci.

Nigdy się nie urodzić, to być może największy skarb ze wszystkich

The-Road-movie-2Świat umiera. Wyludnione, zdewastowane miasta. Tysiące wysuszonych trupów. Nie znajdziemy już na ziemi oazy dobrobytu, nie znajdziemy zwierząt, pól uprawnych, krystalicznych rzek, zielonych drzew, ani niebieskiego nieba. Refleksje mężczyzny o tym co odeszło, sprowadzają się do snów o szczęśliwym życiu, świętach spędzanych z rodziną, czy lekcjach odrabianych w domowym zaciszu wraz z rodzeństwem. Wspomnienie kobiety swojego życia, matki jedynego syna, która odeszła, chcąc oszczędzić sobie upodlenia i utraty godności jest w książce przedstawione fragmentarycznie. Symboliczne pozbycie się zdjęcia żony ujawnia nam, że pomimo tęsknoty i cierpienia, chcąc przetrwać musi stłumić je w sercu. Stara się nie okazywać przy dziecku słabości. Płacze nocami, z dala od obozu, w samotności wyrzucając z siebie łzy rozpaczy i bezsilności. Parafrazując słowa greckiego filozofa – nigdy się nie urodzić, to być może największy skarb ze wszystkich…

Przepraszam, że nie jest niebieskie

Krajobraz „Drogi” pełen jest szarzyzny, brudu, zgliszczy. Nie ma już miejsca na poranki udekorowane wschodem słońca, ani na gwieździste noce. Rozpadające się miasta, ruiny domów, rdzewiejące samochody z powybijanymi szybami, poprzewracane słupy elektryczne, skarłowaciałe drzewa w umarłych lasach, posępne, złowieszcze niebo – to obrazy, jakie ujawnia nam wędrówka na południe, ku wybrzeżu. Właśnie z wybrzeżem wędrowcy wiążą resztki nadziei na spotkanie choćby odrobiny normalności, dawnej cywilizacji.
Jak przekonuje ojciec chłopca „niosą płomień i szukają dobrych ludzi”. W trakcie drogi nic nie wskazuje jednak na to, że gdzieś za horyzontem ukryty jest lepszy świat. Znajdują po drodze południowoafrykańskie kurregandy, a u brzegów wybrzeża rozbity hiszpański okręt z Teneryfy. „Przepraszam, że nie jest niebieskie” – mówi do dziecka, kiedy u stóp plaży widać już morze: szare, brudne, toksyczne i martwe.
Nie ma już Ziemi, nie ma Ameryki, nie ma nieodkrytych lądów, do których mogliby dotrzeć, niczym niegdyś Kolumb czy Vasco Da Gama, odkrywający Nowy Świat.
Świat się skurczył, pogrążył w zapadających ciemnościach i autodestrukcji.

The-Road-movie-3Elegia po zagładzie

Język McCarthy’ego jest surowy, łatwo przyswajalny, chirurgiczny wręcz. Wizja rozkładu naszej cywilizacji jest opisana ciętym, adekwatnym do historii stylem. Równoważniki zdań, specyficzna atrybucja dialogów – wpleciona bez myślników dialogowych, potęgują podczas czytania uczucie wyobcowania. Obraz jest sugestywny, mimo że momentami brakuje dokładnych opisów. Czytając „Drogę” odnalazłem kilka tylko słów, których znaczenia musiałem szukać w encyklopedycznych źródłach. Nie znaczy to bynajmniej, że powieść McCarthy’ego jest napisana banalnym stylem – wręcz przeciwnie. Język w powieści znamionuje to, jaki stał się świat: skurczony, wypalony, umierający. A jednak, jak napisał Jacek Dukaj: „powieść McCarthy’ego w najbardziej ponurych momentach osiąga lotność poezji”, stając się poruszającą elegią. W prostocie tkwi tutaj największa siła, czytając wędrujemy wraz z bohaterami, widzimy świat ich oczami. Wiemy kiedy jest im zimno, kiedy są głodni, czujemy momenty napięcia, bólu, przerażenia. Brakowało mi czasem w powieści refleksji nad tym, co się wydarzyło. Autor nie stawiał pytań „dlaczego?”, „za co?”, celowo pozostawiając je do ewentualnej rozwagi samemu czytelnikowi.

Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać

A jednak jest „Droga” także opowieścią o ojcowskiej i dziecięcej miłości, smutną historią o nadziei, która trwa bez względu na skutki kataklizmu. Pochwałą uporu i determinacji, niezłomnej wiary. Bohaterowie McCarthy’ego nie oczekują współczucia – niezłomnie „niosą płomień”, światełko człowieczeństwa, w nadziej że któregoś dnia zatli się mocniej. Postawieni w obliczu niezawinionego bezgranicznego cierpienia, kroczą drogą ciemności ku nieuchronnemu zatraceniu. Droga zawsze jednak będzie miała dla nich sens – mają wszakże swoją miłość, więzi której nie przerwie żaden ból czy marność świata. Ani tego, ani jakiegokolwiek innego.

Cormac McCarthy, Droga, tłum. Robert Sudół, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008.

Rafał Niemczyk

Cormac McCarthy, Strażnik sadu. Recenzja.



Już odeszli. Uciekli, wygnani w śmierć lub na obczyznę, straceni, zgubieni. Słońce i wiatr wciąż wędrują nad ową krainą, aby palić i kołysać drzewa, trawy. Żaden awatar, potomek ni ślad nie pozostał po tym ludzie. Na ustach obcej rasy, która dziś tam mieszka, jego imiona są mitem, legendą, prochem.

Cztery pory roku Cormaca McCarthy’ego

„Strażnik sadu” z 1965 roku jest debiutancką powieścią Cormaca McCarthy’ego, autora stawianego obok m.in. Philipa Rotha, Thomasa  Pynchona czy Dona DeLillo w gronie najwybitniejszych współczesnych powieściopisarzy amerykańskich. Wielką trójkę łączy oprócz pisania to, że urodzili się w Nowym Jorku lub, jak Roth, w Newark (New Jersey) – osiem kilometrów od Manhattanu. Urodzili się w Ameryce w latach New Deal – Nowego Ładu. W Ameryce zmuszonej stawić czoło skutkom Wielkiego Kryzysu, który pozostawił po sobie zrujnowaną gospodarkę, biedę, bezrobocie, chaos w strukturach politycznych i prawnych.

Tennessee-Cove-Mountain-Trail (fot. Brian Stansberry)Taka Ameryka jest tłem powieści McCarthy’ego, który akcję powieści osadza w malowniczym stanie Tennessee, położonym w Appalachach, na wyżynie Cumberland i w dolinie Missisipi. To amerykańska prowincja lat 30. i 40. w okresie przed industrializacją, która nie do poznania zmieniła te dziewicze, piękne i groźne ziemie. McCarthy spędził na tych terenach swoje dzieciństwo. Żył z ludźmi tej epoki, w otoczeniu dzikich zwierząt i przyrody, która wyznaczała osadnikom rytm życia. „Strażnik sadu” to hołd złożony przez pisarza tamtym czasom. Książka została uhonorowana Nagrodą Faulknera, bo i w pisarstwie McCarthy’ego pozostał wyraźny ślad, odciśnięty przez swojego wielkiego poprzednika.

W powieści splatają się ze sobą losy trójki mężczyzn różnych pokoleń.
John Wesley Rattner to nastoletni chłopiec, żyjący samotnie z matką, który oczekuje na powrót ojca, w swoim mniemaniu bohatera wojennego. Stara się usamodzielnić, jak najszybciej wejść w dorosłe życie. Kręci się po okolicy, poluje, podpatruje, słucha opowieści starszych.
Marion Sylder to mężczyzna w średnim wieku, pomysłowy kombinator, sprytny przemytnik zarabiający na szmuglowaniu alkoholu. Kiedy chłopiec wyciąga go z tonącego samochodu, który podczas wypadku stoczył się do rzeki, między tą dwójką rodzi się interesująca więź. Dorastający John widzi w mężczyźnie substytut ojca, podoba mu się jego niezależność, życie w opozycji do przedstawicieli prawa. Sylder obdarza chłopca sympatią, pomaga mu i go chroni. Razem spędzają sporo czasu, rozmawiają, polują.
Ogniwem spajającym wszystkie wątki jest Arthur Ownby. Blisko dziewięćdziesięcioletni staruszek jest nestorem tych ziem, tytułowym strażnikiem sadu, spadkobiercą umierającej przeszłości. Mieszka w starym domu wraz z prehistorycznym psem Zwiadem, obserwuje góry, wiatr, deszcz, odczytuje znaki, zbiera rośliny.
„Ścieżką nadchodzili ci dwaj: wynędzniały pies ledwie się wlókł w aureoli własnego nieprawdopodobieństwa, starzec zaś ostrożnie stąpał po spękanych łupkach i kwarcach. Na ramieniu kołysał mu się w takt kroków czarodziejski kij, a w ręku niósł zwiotczałą, zatłuszczoną torbę z papieru, pełną osobliwie powykręcanych korzeni, przeznaczonych na handel.”
Stary Ownby chroni ponurą tajemnicę sprzed lat. W ukrytym na terenie sadu zbiorniku z chemicznymi odpadami (w ujęciu McCarthy’ego symbol nadchodzącej epoki) przechowuje porzuconego trupa, który okazuje się być zamordowanym przez Syldera ojcem Johnego Rattnera.

Tennessee-South-Fork-of-Citico-CreekHistoria jest jednak dla pisarza tylko pretekstem do pokazania amerykańskich realiów po wielkim kryzysie. Czasów zbuntowanej zorganizowanej przestępczości, przemytu, kłusownictwa, ciągle obecnego w świadomości ludzi rasizmu. A jednak z nostalgią opowiada McCarthy o tamtych czasach, stawiając je naprzeciw zbliżającemu się nieuchronnie uprzemysłowieniu.
Symboliczną jest scena, kiedy młody Rattner udaje się do gmachu sądu, by odebrać zarobionego dolara za zabicie jastrzębia. Po kilku miesiącach wraca, informując urzędniczkę, że chce oddać dolara i zabrać z powrotem swoją zdobycz. Co oczywiście jest niemożliwe – jastrząb już dawno wylądował w państwowym piecu. „Źle żem zrobił, ptak nie był na sprzedaż” – mówi chłopiec, kładąc wymiętego dolara na ladzie i wybiega.

Esencją „Strażnika sadu” są epickie opisy dzikiej przyrody. Leniwie posuwająca się do przodu fabuła ustępuje pola wspaniałym krajobrazom Appalachów, wzburzonych rzek, mieszanym i jodłowo-świerkowym lasom, tulipanowcom, wiciokrzewom, groźnym kuguarom czy rozśpiewanym przedrzeźniaczom. McCarthy dokonuje celowego zabiegu zdeharmonizowania opowieści, by ukazać ogrom natury, jej relacje i wpływ na człowieka.
Na tym tle ludzkie problemy wydają się mniejsze, zagubione – choć istotne. Podobną stylistykę można dostrzec w „Drodze”, najbardziej znanej w Polsce powieści McCarthy’ego – tam poetyckość sięgała najwyższych lotów, by podkreślić tęsknotę za tym, co zostało utracone.

Tennessee-Goodpasture-Mountain (fot. Brian Stansberry)Wiatr ustał i w ledwie słyszalnej, dymiącej ciszy nocnej lasu słychać było tylko dobrotliwy deszcz, uderzenia kropel u gałąź, ich miarowe kapanie do kałuży zebranej w zagłębieniu liścia. Starzec usiadł z ustami pełnymi trawy i rozejrzał się, słysząc żebracze nagabywanie deszczu, cichy śpiew w owym mrocznym języku czarów, który woła kulę ziemską do ślubu.

Trzeba tutaj oddać należną cześć tłumaczowi, panu Michałowi Kłobukowskiemu, który stanął na wysokości zadania i genialnie oddał klimat powieści. Zarówno w warstwie dialogowej (regionalizmy, terytorialna gwara), jak i literackich popisów autora (metafory, opisy).

Premierowa powieść Cormaca McCarthy’ego to nie lektura na jeden wieczór, nie zalecam czytać jej w pociągu czy zatłoczonym autobusie. Ci, których nuży poetyka i głębia literackiego rzemiosła, mogą poczuć się momentami zmęczeni. Gdy jednak uda wam się nastroić wyobraźnię na najwrażliwsze tony, przymknąć oczy, zapominając na chwilę o zatłoczonych ulicach, pełnych trąbiących samochodów, i dać się ponieść obrazowi, możecie poczuć się zachwyceni. „Strażnik sadu” to literacka uczta na najwyższym poziomie, do smakowania w ciszy i spokoju.

Cormac McCarthy, Strażnik sadu, tłum. Michał Kłobukowski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.

Rafał Niemczyk