Marek Wałkuski, Wałkowanie Ameryki. Recenzja.


Hello America!

Jedni Amerykę kochają, drudzy jej nienawidzą. W umysłach tych pierwszych jest oazą liberalizmu, a dla tych drugich – korporacyjnym wyzyskiwaczem ubogich. Orędownicy Ameryki chwalą ją za wolność ponad wszystko, a przeciwnicy przypominają, że w lipcu zeszłego roku podczas premiery nowego „Batmana” do kina wpadł psychopata w masce Bane’a, zamordował 12 osób, a trzy razy tyle ranił. W rozmowie o kulturze jedni przywołają Hemingwaya, Steinbecka, Raya Charlesa i wielu innych artystów ze świata literatury, filmu czy muzyki, drudzy wskażą z pogardą na popkulturową papkę, hollywoodzkie gnioty, celebryckie hordy i nastoletnie śpiewające gwiazdki, na których koncerty przychodzą piszczące tysiące licealnych głuptaków. I tak w koło Macieju, że posłużę się naszym rodzimym powiedzeniem. Taka jest i taka już pozostanie Ameryka. Dlatego lepiej oddać głos komuś, kto przespał się w amerykańskiej pościeli, a samą Amerykę zna praktycznie od podszewki, zachowując przy tym całkiem spory fragment zwierciadła-pryzmatu polskiego spojrzenia. No dobrze, europejskiego spojrzenia, żeby siebie i rodaków nie usadzać na starcie gdzieś w oślej ławce. Takim człowiekiem jest Marek Wałkuski. Zatem do rzeczy.

Marek Wałkuski (foto: Emilia Iwanicka/Polskie Radio)

„Wałkowanie Ameryki” to nie proza ani nawet pamiętnik, choć niektóre epizody noszą znamię wspomnień autora. To precyzyjna robota świetnego reportera, który w Stanach Zjednoczonych rozpoczął nowy rozdział życia, obejmując posadę korespondenta Polskiego Radia w Waszyngtonie (wcześniej w latach 1990-2002 był filarem radiowej Trójki). Książka pełna suchych faktów, statystyk, ale i ciekawych opowieści i anegdot. Hołdująca co prawda amerykańskiemu stylowi życia i popierająca takiż sposób myślenia, ale na jej kartach znajdziemy również uwagi krytyczne, a także punkty sporne, w których autor w dość obiektywny sposób stara się ukazać różnice i „stany zapalne” w opozycji Europa (Polska) – Ameryka. W całej publikacji zabrakło niestety jakiejkolwiek oprawy graficznej – mam na myśli głównie zdjęcia, których całkiem brak.

Wałkuski w Ameryce mieszka z żoną, tutaj wychowuje się jego syn. „W Polsce Konrad nie lubił szkoły, bo była dla niego źródłem stresu i lęków. W H-B Woodlawn panowała przyjazna atmosfera, dzięki której uczniowie mogli odkrywać świat i realizować swoje pasje” – pisze na początku, ponieważ w przypadku syna istniała obawa o barierę językową (sprawa dla wielu Polaków drażliwa), ale „Amerykanie nauczyli go w rok mówić i pisać po angielsku”. Po dziesięciu latach amerykańska adaptacja „Wałka” dokonała się w pełni i, wnioskując ze słów samego autora, odbyło się to płynnie i naturalnie. Przeczytałem gdzieś, że wpłynęło to na jego obraz Ameryki, której autor „wybaczył wszystkie grzechy”. To prawda, że Wałkuski jest Stanami Zjednoczonymi zafascynowany, ale siła argumentów, które za tym przemawiają, jest przekonywująca.

Captain America (źródło: hdwallpaperspot.com)

Odrębne rozdziały poświęcone są zagadnieniom społecznym, kulturowym, politycznym i etnicznym, przy czym konstrukcja książki jest zmyślna. Rozdziały płynnie przechodzą jeden w drugi, a ich kolejność wydaje się być optymalnie ułożona. Po krótkim wstępie mamy więc kilka słów o amerykańskim luzie, gościnności, równości wobec prawa, indywidualizmie, poczuciu wyjątkowości i patriotyzmie – „pojęciach-wytrychach” w kontekście snucia opowieści o mentalności ludzi zza Wielkiej Wody. „Bycie Amerykaninem jest ideologicznym wyznaniem” – pisze Wałkuski. Odrzucenie doktryny zbudowanej na amerykańskim systemie wartości charakteryzuje wyłącznie nie-Amerykanina (un-American). To właśnie hołdowanie specyficznemu systemowi wartości, a nie przynależność grupowa, zbudowało tożsamość Stanów Zjednoczonych i sprawiło, że wielki kraj mógł otworzyć granice dla coraz to nowych grup imigrantów. Gdyby jednak „przewałkować” amerykańskie społeczeństwo pełną parą, wyłoni się z niego…

Average Joe

Przeciętny Amerykanin nazywa się James Smith. Smithów jest 2,4 miliona (wielu jest także Johnsonów, Williamsów i Brownów), wliczając w to panie, wśród których „po czterdziestce” najwięcej nosi imię Mary. Jednak w XXI wieku rodzice nadają swoim synom najczęściej imię Jacob (z kolei córki otrzymują ostatnio imiona bardziej „modne”: Lisa, Jessica, Ashley lub Jennifer). Nam Amerykanin kojarzy się nieodmiennie z Johnem, ale Johnem jest raptem jeden na 150 chłopców (trzecia dziesiątka w „tabeli imion”). Average Joe ma 37 lat (ustalone za pomocą mediany, czyli wartości środkowej, a nie średniej statystycznej, która jest zazwyczaj mniej obiektywna), a odchodzi z tego świata, przeżywszy lat 78.

‚Kącik Typowego Joe” (źródło: averagejoescorner.wordpress.com)

Ma biały kolor skóry, ale już w 2042 r. „białasy” będą stanowić mniej niż połowę społeczeństwa, choć pozostaną jeszcze długo najliczniejszą grupą demograficzną. Przeciętny Joe przy wzroście 177,5 cm waży 88 kg, a Mary przy 163 cm74 kg. Oboje cierpią na lekką nadwagę, ponieważ ich wskaźnik BMI wynosi 28,4 (normalna waga wg WHO to wskazanie poniżej 25). Nie ma się jednak co dziwić, bo otyły (BMI +30) jest co trzeci mieszkaniec Ameryki, przy czym 12 milionów to ludzie otyli chorobliwie. Amerykańska otyłość jest jednak w Europie podniesiona do rangi mitu. Prawdą jest, że bardzo grubych Amerykanów jest o wiele więcej niż Europejczyków, ale przeciętny Joe nie jest grubasem. Statystykę zawyżają bowiem Latynosi, którzy mają specyficzną budowę ciała, a także Afroamerykanie (głównie Murzynki), wśród których grubasów jest o wiele więcej. Podobnie jak na prowincji, ponieważ w większych miastach ludzie bardziej dbają o formę, często uprawiając rekreacyjnie jakiś sport.

(źródło: averagejoephysics.blogspot.com

Average Joe w przeszłości był niebieskooki, dziś dominującym kolorem oczu jest brązowy. Słucha jednej z ponad 3000 stacji radiowych grających country i prawdopodobnie ma w domu album Gartha Brooksa – wokalisty, który sprzedał już… 128 milionów płyt, bijąc na głowę Led Zeppelin i Pink Floyd, a przegrywając w liczbie sprzedanych egzemplarzy jedynie z The Beatles i Elvisem Presleyem. Przeciętny Joe mieszka w dużym domu (średnia wielkość przeciętnego amerykańskiego domu jest największa na świecie) z garażem na 1-2 samochody i z ogródkiem, w którym trawnik kosi 40 razy do roku. Średnia wartość takiego domu waha się granicach 180 tys. dolarów. Typowy Amerykanin trzyma się blisko… wody. Przeszło połowa z nich mieszka w odległości nie większej niż 80 km od wybrzeża Pacyfiku i Atlantyku, w tym także Zatoki Meksykańskiej. 90% jeździ do pracy samochodem, a tylko co dwudziesty korzysta w tym celu z komunikacji miejskiej. 2/3 pracujących stanowią „białe kołnierzyki”, czyli urzędnicy za biurkiem, mniej niż ¼ to „kołnierzyki niebieskie” (pracownicy fizyczni). Average Joe z zawodu jest jednak sprzedawcą, który to zawód wykonuje 4,2 miliona ludzi (średni zarobek rzędu 2000 dolarów miesięcznie). Przeciętny dochód w pracy na etat to w przypadku mężczyzny 3600 dolarów/miesiąc, a w przypadku kobiety 2900 dolarów/miesiąc. Przeciętna rodzina żyje za 4200 dolarów/miesiąc, lecz jest również zadłużona na średnio 9000 dolarów z tytułu zaległości przy spłacaniu kart kredytowych. W wyniku kryzysu gospodarczego, a także wysokiego oprocentowania kart kredytowych (niemal zawsze ponad 20%), kwota ta dość szybko rośnie. Łączne zadłużenie Amerykanów wynosi 12 bilionów dolarów, co oznacza wartość 10 razy większą niż w przypadku przeciętnego Polaka.

Average Joe lubi się napić, ale głównie piwa, w którym gustuje 60% pijących. Po mocniejsze trunki sięga tylko jeden na pięciu Amerykanów. Aż 1/3 społeczeństwa stanowią jednak abstynenci. Joe i Mary rzadko wyjeżdżają na wakacje poza kontynent, co jest spowodowane korzystnymi warunkami i mnogością turystycznych atrakcji, które rozciągają się na terenie całych USA. Ich ulubioną rozrywką jest telewizja, a w przeciętnym domu na 2,5 człowieka przypada 2,7 telewizora. Odbiorniki są włączone przez 8 godzin na dobę, z czego przez 5 godzin są śledzone aktywnie. Average Joe jest chrześcijaninem (aż 90% Amerykanów deklaruje, że wierzy w jakiegoś Boga), ale tolerancyjnym wobec innych wyznań, wyłączając z tej grupy islam. Tolerancja panuje też w kwestiach różnic rasowych (86% – na przestrzeni ostatnich 50 lat dokonał się ogromny przełom) oraz w sprawie małżeństw homoseksualnych (w maju 2011 r. akceptowało je 53% społeczeństwa). Jeżeli zdołaliście doczytać do tego momentu, to z przykrością muszę poinformować Was, że Average Joe… niestety nie istnieje.

Problem Lincolna

Daniel Day Lewis w znakomitej oscarowej roli w filmie „Lincoln” Stevena Spielberga (2012)

Osobny rozdział poświęcony jest nierówności rasowej i walce z nią, która od czasów Abrahama Lincolna i słynnej 13. poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych toczyła się jeszcze przez przeszło sto lat po śmierci prezydenta. Prawne zdelegalizowanie segregacji rasowej nastąpiło dopiero w 1964 r., a i to nie od razu zmieniło podejście białej części społeczeństwa do Afroamerykanów, głównie w konserwatywnym Dixielandzie, czyli na amerykańskim południu, gdzie niewolnictwo i segregacja rasowa utrzymywały się najdłużej. Wałkuski przyznaje, że wizerunek czarnoskórych Amerykanów wciąż jest daleki od ideału, na co sami jednak po części „pracują”, uważając częstokroć, że za lata nierównego traktowania należą im się szczególne przywileje. Wciąż aktualne jest określenie „królowa pomocy społecznej”, za którym kryje się stereotypowa leniwa Murzynka, korzystająca z socjalnej pomocy państwa na różnych frontach. Prestiż Afroamerykanów podnosi się bardzo powoli, w czym mają pomagać liczne akcje afirmacyjne.

Powiadam pani sąsiadce, że Bóg jest jeden

W Ameryce to nieprawda. Wątek religii jest zresztą jednym z najbardziej interesujących w książce. W obrazie Wałkuskiego niczym w zwierciadle odbija się smutna polska rzeczywistość. Zaczyna on od tego, że Ameryka jest krajem bardzo wierzącym, w którym liczba wiernych „praktykujących” jest o wiele większa niż w Polsce. Ponad 90% Amerykanów deklaruje wiarę w Boga lub inną siłę wyższą, zaś ateista nie ma szans zostać prezydentem USA. Według badań Instytutu Gallupa dziewięciu na dziesięciu amerykańskich obywateli zagłosuje na Latynosa, Murzyna, Żyda, katolika, mężczyznę bądź kobietę, 2/3 z nich na mormona, a nawet wielokrotnego rozwodnika, a 55% bez żadnych oporów na homoseksualistę z przekonującym programem politycznym, ale zdecydowana większość nie oddałaby głosu na ateistę. „Washington Post” postawił teorię, że prędzej niż ateista prezydentem USA zostałby… satanista, ponieważ w Ameryce „trzeba w coś wierzyć”.

Świątynia Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich w Salt Lake City (Utah)

Co rzuca się od razu w oczy, to pluralizm wyznaniowy. Kościoły i grupy wyznaniowe muszą rywalizować ze sobą o nowych wyznawców, prowadzić z nimi aktywny dialog, przekonywać do swoich wartości. Powoduje to ciągły rozwój instytucji religijnych, nawet tych najbardziej konserwatywnych. W Polsce kościół katolicki ma zagwarantowane przodownictwo „odgórnie”, na bazie historii i tradycji, i może właśnie dlatego liczba zdeklarowanych wiernych ciągle spada, a prestiż samej instytucji kościoła mocno w ostatnich latach podupadł. Wałuski wskazuje na fakt, iż księży katolickich często nie rozlicza się za ich działalność, a pełniona przez nich funkcja staje się nie misją, a rutyną. W Ameryce jest odwrotnie, a na miejsce duchowego przywódcy, który „podpadnie” swoim wiernym, czeka stu innych, reprezentujących różne wyznania, choć najczęściej chrześcijaństwo lub jego liczne odłamy. Relacje między duchownymi a wiernymi są najczęściej swobodne.

Pomimo tego że kraj jest tak bardzo wierzący, konstytucja gwarantuje całkowity rozdział kościoła od państwa. Niedopuszczalna jest religia w szkołach, a wieszanie w urzędach, budynkach rządowych, szkołach czy innych terenach publicznych symboli religijnych – zakazane konstytucyjnie. Wyjątek stanowi „Przysięga wierności”, w której występuje odwołanie do Boga. Od lat stanowi ona spór pomiędzy sądami i konstytucjonalistami, a jej zwolennicy zaznaczają, iż słowa przysięgi mają charakter historyczny i ceremonialny. Państwo w żaden sposób nie dotuje kościołów, które utrzymują się wyłącznie z pieniędzy wiernych i wychodzą na tym bardzo dobrze. Z drugiej strony państwo w żaden sposób nie ingeruje w działalność kościołów, a amerykańskie rozumienie wolności dopuszcza pewne restrykcje bądź ograniczenia tylko i wyłącznie w przypadku, gdy idzie za tym ważny interes społeczny i zostaje on precyzyjnie określony.

Mamy więc Kościół Eutanazji, w którym podstawowym przykazaniem jest „Nie będziesz uczestniczył w prokreacji”, a jego czterema filarami są: samobójstwo, aborcja, sodomia i kanibalizm. Na drugiej flance stoi natomiast Kościół Wszystkich Światów, oparty na fikcyjnej religii z powieści fantastycznonaukowej Roberta Heinleina „Obcy w obcym kraju”, który zachęca do pozytywnej seksualności będącej wyrazem świętości. Kościoły te, w oczach przeciętnego człowieka zapewne absurdalne, skupiają wokół siebie garstkę „wyznawców”, którzy dopóki nie łamią prawa, mają prawo funkcjonować na takiej samej zasadzie jak każda inna grupa wyznaniowa. I zazwyczaj nikomu to nie przeszkadza, ponieważ to Ameryka, gdzie liczy się przede wszystkim szeroko pojęta…

Wolność obywatelska

Na straży szerokich praw obywatelskich stoi konstytucja, która znacznie ogranicza władzę instytucji państwa. Spośród kilku przykładów na potwierdzenie tej tezy, które przytacza Wałkuski, bodaj najbardziej obrazowy jest „casus znieważenia flagi”. Tego, ile dla Amerykanina znaczy flaga narodowa, nie trzeba nikomu wyjaśniać. Jeszcze w latach 60. przeciwnicy wojny wietnamskiej i imperialnej polityki USA, którzy wyrażali swój protest, paląc Stars and Stripes, byli masowo aresztowani i stawiani przed sądem. Później stopniowo zmniejszano rygor prawny, aż w 1989 r. Sąd Najwyższy anulował wszelkie przepisy zakazujące niszczenia flagi. „W tak patriotycznym kraju jak USA była to decyzja bardzo odważna – pisze Wałkuski. – Oznaczała bowiem, że w sporze pomiędzy patriotyzmem a wolnością zwyciężyła wolność”.

Johnny Bravo z szacunkiem dla amerykańskiej flagi (źródło: animowane.pl)

Doprowadziła do tego przełomowa decyzja podczas procesu młodego komunisty – skazanego za profanację flagi na rok więzienia i 2000 dolarów grzywny. Po walce stoczonej przez adwokatów Gregory’ego Lee Johnsona, Sąd Najwyższy orzekł, że państwo w celu ochrony ważnych dla siebie symboli nie może używać prawa karnego. „Uważamy, że amerykańska flaga zasługuje na wyjątkowy szacunek w naszym społeczeństwie. Jednak jej pozycja nie zostanie osłabiona, gdy pozwolimy ją niszczyć, albowiem flaga reprezentuje wolność, w tym również wolność wypowiedzi” – napisali sędziowie w uzasadnieniu.

Podobnie rzecz ma się z wolnością słowa. Nie ma mowy o wyrokach czy grzywnach dla ludzi obrażających głowę państwa, senatorów, pastorów czy inne osoby publiczne. Osoba piastująca publiczne stanowisko musi pogodzić się z tym, że może być poddawana krytyce, nawet w najmniej wyszukanych lub wręcz wulgarnych słowach. Członkowie Kościoła Baptystycznego Westboro, których główne motto brzmi „Bóg nienawidzi pedałów”, zasłynęli tym, że podczas pogrzebów amerykańskich żołnierzy organizowali pikiety. Na ich transparentach można było przeczytać hasła typu: „Dziękujemy Bogu za śmierć żołnierzy” albo „W tym miesiącu w Iraku i Afganistanie zginęło sześciu żołnierzy. Czekamy, aż zginie ich sześć tysięcy”. Zrobił się z tego niemały skandal, a w 2007 r. ława przysięgłych sądu federalnego nakazała zapłacić na rzecz ojca jednego z żołnierzy, który wytoczył kościołowi proces, 11 milionów dolarów odszkodowania. W razie utrzymania w mocy wyroku kościół by oczywiście zbankrutował. Po kilku odwołaniach i apelacjach sprawa trafiła do Sądu Najwyższego. Ten, mimo ogromnej presji ze strony polityków i opinii publicznej, uniewinnił kościół całkowicie stosunkiem głosów 8-1. Uzasadnienie brzmiało tym razem: „Słowo jest potężne. Może skłonić ludzi do działania, wywołać łzy, radość i smutek. Może też, tak jak w tym przypadku, spowodować ogromne cierpienie. Jednak nie jest właściwą reakcją na ból karanie osoby, która wygłasza swoje poglądy. Wolność słowa wymaga ochrony nie tylko poglądów, które nam się podobają ,ale również mowy nienawiści. Tylko w ten sposób zapewnimy swobodę debaty publicznej”.

Jerry Springer (źródło: timessquaregossip.com)

Inna sprawa, że w amerykańskiej debacie publicznej do rzadkości należą niestosowne słowa i brudne zagrywki. Oczywiście opiera się na umiejętnym wodzeniu za nos politycznego oponenta i znakomitym zespole PR-owym, ale próżno w niej szukać słów znanych doskonale tym, którzy śledzą słowne wyczyny większości polskich polityków. A wiecie czemu? Bo wysokiego standardu rozmowy nie pilnuje sąd, ale sami dziennikarze oraz ich odbiorcy. Chcesz się obrzucać błotem – lądujesz u Jerry’ego Springera albo w brukowych mediach, a nie przy stole, gdzie się rozmawia o poważnych sprawach.

Te dwie sprawy pokazują, jak ważną dla Amerykanów jest kwestia wolności obywatelskiej. Tak zbudowany system prawny nie pozwala policjantom na znane u nas „rutynowe kontrole” policyjne, jeśli kierowca nie łamie przepisów prawa. Pozwala odbywać jazdy w ramach kursu na prawo jazdy u boku przyjaciela-kierowcy bądź kogoś z rodziny, by nie pakować bez potrzeby kasy w ośrodki nauki jazdy. Sprawia, że prawo do posiadania broni, tak krytykowane w Europie, jest dla Amerykanów wyrazem wolności. Tworzy sądy o modelu skargowym, a nie inkwizycyjnym, dzięki czemu skazanego sądzą inni obywatele, a nie sędzia będący przedstawicielem z ramienia państwa.

Z ogromnego tygla kulturowo-etnicznego Marek Wałkuski wyławia najsmakowitsze kąski. Rozbiera Amerykę na części pierwsze z podwójnej perspektywy: imigranta i już po części Amerykanina (głównie ze względu na sposób myślenia). Po dziesięciu latach aktywnego życia, obserwacji i pracy w USA, autor „Wałkowania Ameryki” spogląda na ten kraj z fascynacją, ale wciąż trzeźwo, świadom kłopotów i nowych wyzwań, które przed nim stoją. Zalicza do nich przede wszystkim: bezrobocie, które w wyniku słabych zabezpieczeń socjalnych staje się coraz bardziej realnym zagrożeniem; powiększający się szybko dług publiczny, z którym coś trzeba będzie w końcu zrobić; coraz wyższą dysproporcję dochodów obywateli, która zbliża się do niebezpiecznej granicy, a także nieefektywny system polityczny, który uniemożliwia USA dostosowywanie się do światowych zmian. „Wałek” jest jednak pewny, że Ameryka poradzi sobie ze swoimi problemami, tak jak czyniła to przez ostatnie stulecia. Czas pokaże, czy miał rację.

Marek Wałkuski, Wałkowanie Ameryki, Wydawnictwo Helion, Gliwice 2012.

 Rafał Niemczyk