Andrzej Stasiuk, Dojczland. Na marginesie.


Psychoanaliza z butelką Jima Beama za pasem

Wiosną ubiegłego roku, w znacznym stopniu dzięki serdeczności pewnej Pani Małgorzaty, dane nam było zwiedzić spory kawałek południowych Niemiec, głównie malowniczej Badenii-Wirtembergii. Land ów, posiekany pochyłymi winnicami i naznaczony dziesiątkami zamków sterczących to tu , to tam, to nad Renem, to na wzgórzach, jest bodaj najatrakcyjniejszym w całych Niemczech. Położony wzdłuż zachodniej granicy Niziny Górnoreńskiej, z masywem Schwarzwaldu na zachodzie, gdzie pociągi mkną w tunelach wydrążonych w środku gór, z bezkresnym Jeziorem Bodeńskim na południu, po którym śmigają katamarany i inne statki, a w pogodne dni pod niebem nad Konstancją, gdzie Jana Husa stracono na stosie, zawieszone są, płynąc w powietrzu, dyniowate Zeppeliny. Z uzdrowiskiem Baden-Baden na zachodniej granicy, gdzie blichtr i słynne kasyno toną w schwarzwaldzkim cieniu, obok muzeum z jajami Faberge przejeżdżają XIX-wieczne dorożki, a w cieniu zabytkowych kamienic uliczni grajkowie zbierają na solidną wypłatę do otwartych futerałów. Jest wreszcie uniwersytecki Heidelberg, to już sama północ, gdzie można postawić nogę na największej beczce świata, pokręcić się wokół najstarszego niemieckojęzycznego uniwersytetu (oprócz tego w Pradze), wmieszać w tłum ludzi różnych ras i wyznań, którzy pędzą strumieniem tam i z powrotem, może na most Alte Brücke z Bramą Karola, aby popatrzyć na ruiny gotycko-renesansowego zamku na skale, symbolu niemieckiego romantyzmu, a może gdzieś indziej.

Mglisty poranek w Friedrichshafen nad Jeziorem Bodeńskim

Te mimowolne dygresje, być może wcale nieudane, w sposób szczególny mają się do głównego tematu. Już tłumaczę. Mianowicie wspomniana na wstępie Pani Małgorzata, kobieta energiczna i pełna życia, to emigrantka, acz rozmiłowana bezgranicznie w języku polskim. Dlatego kilka razy do roku posyłamy tam, do Niemiec, paczkę z polską literaturą, przyjmując w zamian zachodnie specjały pod postacią dobrego wina, marcepanu, szpecli bądź innej strawy. Ktoś powie, że podobny proceder kojarzy się raczej z czasem już minionym, czasem zamkniętych granic i rozbudzonej Pewexami tęsknoty za Zachodem, albo tuż po, czasem, do którego wraca Stasiuk. Lecz ja Wam powiem, że nieprawda, ponieważ gestów ludzkich nie zamyka w ramy epoka, a jedynie potrzeba bliskości lub kontaktu.

Logo Mercedesa na dachu dworca głównego w Stuttgarcie

Niechże więc będzie Wam dane zrozumieć, jak radosne było moje zdumienie, kiedy jako prezent świąteczno-noworoczny przybył do nas prosto z północnych Niemiec (ponieważ Pani M. w międzyczasie przeprowadziła się nad samo morze)… nowiutki Stasiuk. Nowiutki w sensie „prosto z księgarni”, ponieważ chronologicznie „Dojczland” to rok 2007. Stasiuk o Niemczech, z niemieckiej księgarni. Jawohl. W każdym razie otwieram, patrzę: „Stuttgart Hauptbahnhof”, i zaraz że Stasiukowi przypomina bukaresztański Gara de Nord, bo coś przypominać mu musi, coś znajomego, coś co czuje. Staliśmy tam na szczycie tego dworca, z ogromnym znaczkiem Mercedesa obracającym się nad głową, oglądając z góry cztery strony Stuttgartu w oku wielkiej lunety, czy jak to się tam nazywa – to urządzenie służące obserwacjom, przybliżające obraz. Obracałem kartki dalej, bo było jasne, że Stasiuk nie zaproponuje bynajmniej obrazu z turystycznego przewodnika.

Niemcy Stasiuka nie są Niemcami „z Pascalem”. Próżno w nich szukać zabytków, starych zamków i promiennych pejzaży, chyba że jest to skała Lorelei na Renie. Niemcy Stasiuka są piękne inaczej. Zatłoczone w dzień, a opustoszałe nocą podmiejskie dworce, oglądane z wewnątrz albo zza szyby toczącego się pociągu. Hermetyczne hale lotnisk, które żyją własnym życiem, niczym mechanizm uzbrojony w podzespoły. Witryny enerdowskich supermarketów, w których odbija się cokolwiek inny Zachód niż ten prężny i prawdziwy. Burdele, pornokina, taksówkarz z Senegalu. Taksówkarz z Senegalu jest nie mniej ważny od niemieckich Turków, śniadych Bałkańców, którzy ognisty temperament pozostawili do dyspozycji Kusturicy, „skacowanej żulii we fryzurach z lat siedemdziesiątych”, którą widuje się już tylko przy frankfurckim dworcu, i wielkich, tłustych Rusków, z butami w szpic i złotymi łańcuchami na szyi, którzy wyobrażają sobie, że „to wszystko jest ich”.

Gdzieś w Baden-Baden przez nieuwagę zostawiliśmy samochód – i przepadł…

Żaroodporny tygiel kulturowo-etniczny, emigracyjny babilon, a w jego środku polski pisarz, „literacki gastarbajter”, który jeździ od miasta do miasta wzdłuż i wszerz, zarabiając kasę na spotkaniach autorskich, czyniąc notatki i oglądając sobie Dojczland z nieodłączną butelką Jima Beama u boku.

Nie da się na trzeźwo pojechać z Polski do Niemiec. Nie oszukujmy się. To jednak jest trauma. W równym stopniu dotyka specjalistów od uprawy szparagów i pisarzy. Nie da się do Niemiec pojechać na luzie. Jak do, powiedzmy, Monako, Portugalii albo na Węgry. Jazda do Niemiec to jest psychoanaliza.

Miasta, hotele, miasteczka, hoteliki, odczyty, dworce, parówki, anegdoty, Brecht, katolicyzm, niemożność zakupienia Jima Beama w niedzielę w Bawarii, a chyba nawet piwa. Ciężka sprawa z tą Bawarią. Skała Lorelei, ważna rzecz przecież. Plus Stasiukowe ostre pióro, na granicy chamstwa i poezji, które wykrawa stereotypy, po czym samo połyka je ze smakiem. Prowokujące, a jednocześnie wciągające na maksa.

Andrzej Stasiuk, Dojczland, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2007.

Rafał Niemczyk

(foto: archiwum własne)

Bram Stoker, Dracula.


Przeczytaj z własnej i nieprzymuszonej woli

„Dracula” jest jedną z tych książek, o której istnieniu wszyscy wiedzą, ale mało kto ją przeczytał. Postać tytułowego hrabiego-wampira, zamieszkującego zamek na skale w Transylwanii, została bowiem solidnie wyeksploatowana przez kino, ale po książkowy oryginał Brama Stokera sięgają dziś jedynie najwytrwalsi. W Draculę wcielali się przedstawiciele kolejnych pokoleń, m.in. urodzony jeszcze w XIX w. Bela Lugosi (najsłynniejsza kreacja z 1931 r.), „nieśmiertelny” Christopher Lee (rekordzista Guinnessa pod względem ilości zagranych ról, najwięcej razy wcielił się także w Draculę) czy Gary Oldman (w głośnej współczesnej ekranizacji Francisa Forda Coppoli z 1992 r.). Interpretacje roli przez każdego z nich były różne, podobnie zresztą jak wizje reżyserskie. Jednak sam wizerunek hrabiego, jego pochodzenie, maniery i sposób bycia wykreował Bram Stoker. Z tego powodu powieściowemu „Draculi” warto poświęcić uwagę, mimo że nie jest to literackie arcydzieło.

„Dracula” został pierwotnie wydany w roku 1897, kiedy to światowa literatura podążała już z nurtem modernizmu. Powieść irlandzkiego pisarza pod względem formy jest więc spóźniona przynajmniej o epokę. Klasyczna narracja jest tutaj zastąpiona przez pamiętniki, listy czy wspomnienia w formie notatek, dzięki czemu poznajemy bieg wydarzeń z punktu widzenia kilku bohaterów. Stylizowany na powieść epistolarną był w sporych fragmentach również „Frankenstein” Mary Shelley, który choć pokrewny gatunkowo, został napisany w 1818 r., czyli jego silne romantyczne zabarwienie było umotywowane wyznacznikami epoki.

Bram Stoker na fotografii z 1906 r.

Bram Stoker na fotografii z 1906 r.

Konwencja przyjęta przez Stokera wydaje się być w pewien sposób usprawiedliwiona. Bardzo prawdopodobne, że uwięziony w starym zamczysku w obcym kraju inteligentny prawnik Jonathan Harker w obliczu nieznanego niebezpieczeństwa i przeczucia śmierci swe obserwacje przelewa na karty dziennika (jako skrupulatny notariusz prowadzi go od przyjazdu do Rumunii). Podobnie rzecz ma się z doktorem Johnem Sewardem, najbardziej krwistą (rzecz jasna poza Draculą) postacią w książce. To ceniony lekarz psychiatra, dawny uczeń profesora Van Helsinga, który prowadzi własną klinikę.
Z zapisywanych przez niego studiów przypadku dowiadujemy się o jego niepokojących pacjentach; w przyszłości także uzupełnia obraz samego Draculi. Z kolei powieściowy Van Helsing jest postacią mniej charyzmatyczną, niż kilka jego filmowych wersji (uniżony, lecz autorytarny, zdecydowany, wierzący, wykształcony, jednak przez swoją emocjonalną wylewność, połączoną z charakterystycznym dla obcokrajowca sposobem mówienia, sprawia raczej wrażenie „dobrego dziadka” niż pogromcy wampirów).

Od sporego fragmentu dziennika Jonathana Harkera zaczyna się książka, nieco później pojawia się doktor Seward. To najlepsze (również literacko) partie powieści, w których czuć stopniowo budowane napięcie, mroczny i klaustrofobiczny klimat transylwańskiego zamku, a także złowrogi nastrój szpitala psychiatrycznego. W tych rozdziałach najmocniej wyczuwalny jest wpływ powieści gotyckiej na twórczość Stokera, a także niewydanego w Polsce „Varney the Vampire: Or the Feast of Blood” Thomasa Presketta Presta z 1847 r. (autor „Sweeneya Todda – demonicznego golibrody z Fleet Street”). Sceny, w których prawnik podczas golenia nagle spostrzega, że hrabia nie odbija się w lustrze, albo widzi go pełznącego po stromej ścianie zamczyska niczym gigantycznych rozmiarów jaszczurka, naprawdę budzą niepokój. Zaś relacje Harkera i Draculi oraz Sewarda i jego pacjenta jawią się jako naturalne i niewymuszone.

Mina Harker (Helen Chandler) w objęciach hrabiego Draculi (Bela Lugosi) - w kadrze z 1931 r.

Mina Harker (Helen Chandler) w objęciach hrabiego Draculi (Bela Lugosi) – w filmie z 1931 r.

Niestety epistolarna forma nie sprawdza się, kiedy do akcji wkraczają kobiece bohaterki: bystra i silna, choć bardzo subtelna Mina Murray (narzeczona, a następnie żona Harkera) oraz piękna i rozbudzająca męskie uczucia Lucy Westenra. Obie kobiety mają banalne rysy, a listy, które między sobą wymieniają, po niedługim czasie stają się irytujące. Przypominają raczej naiwne, plotkujące trzpiotki, a nie dystyngowane damy reprezentujące poważne mieszczańskie sfery. Nadwrażliwe, emocjonalne i pełne patosu słownictwo – używane nie tylko przez nie, ale także wobec nich – zaczyna być uciążliwe. Na domiar złego w środkowej części książki mało jest samego Draculi, choć fragmenty opowieści, w których się pojawia (np. na statku), odzyskują początkowy nastrój. Kobiece role ratuje poniekąd utajony erotyzm Lucy, który to jest przecież do pewnego stopnia atrybutem samego hrabiego Draculi (w książce jest to zasygnalizowane, kreacje filmowe posługują się nim bardziej dosłownie). Tenże jest zaczerpnięty z „Carmilli” Josepha Sheridana le Fanu (1872 r.), gdzie pojawia się najsłynniejszy przez długie lata motyw kobiecego wampira – obdarzonego dodatkowo skłonnościami lesbijskimi.

Współczesnego czytelnika razić będzie także wyniesiony z romantyzmu podział na „dobrych bohaterów” i „złego wampira”. Wszyscy bohaterowie są zjednoczeni w walce przeciwko Złu, co jest zjawiskiem wytłumaczalnym i racjonalnym, ale brak jakiejkolwiek charakterologicznej skazy w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa dziś zostałby uznany za mocno naciągany. „Dracula” pozbawiony jest też w zasadzie postaci drugoplanowych, choć jeżeli już się sporadycznie pojawiają (np. zeznający marynarz), to mają ożywczy wpływ na przebieg fabuły.

Gary Oldman - najbardziej znany "współczesny" Dracula (1992)

Gary Oldman – najbardziej znany „współczesny” Dracula (1992)

Mocnym punktem powieści jest oczywiście sam hrabia Dracula, przy czym zdecydowanie większe wrażenie robi jako gospodarz na swych zamkowych włościach, niż jako gość na Wyspach Brytyjskich, kiedy to jego moc siłą rzeczy jest ograniczona gorszą znajomością okolic i innych czynników zewnętrznych. Wampir-arystokrata – wzorowany zapewne na lordzie Ruthvenie z „Wampira” Johna W. Polidoriego (1819 r.) – przebiegły, cyniczny, inteligentny i wykształcony, obdarzony nienagannymi manierami, nieco staroświecką ogładą i przystojną, choć budzącą respekt prezencją, na stałe usadowił się w panteonie czarnych literackich charakterów. I bardzo wątpliwe jest, iż wypchną go z niego nastoletnie półgłówki z amerykańskich college’ów, „wampirki” z ładnymi buźkami Roberta Pattinsona, przyodziane w dżinsy i T-shirty, pogrywające w wolnych chwilach w baseball i posługujące się marnym slangiem, zamiast wzorową angielszczyzną.

Oto hrabia Dracula z krwi i kości („Z notatek Jonathana Harkera”, s. 24, 27), którego poznajemy w okolicznościach nader posępnych:

Stanął w niej wysoki starzec, gładko ogolony, z wyjątkiem długich siwych wąsów, od stóp do głów ubrany na czarno. W ręku trzymał starodawną srebrną lampę, której płomień, nieosłonięty żadnym kloszem, migotał w przeciągu spowodowanym otwarciem wrót, rzucając wokół długie, drżące cienie. Eleganckim gestem prawej ręki zaprosił mnie do środka, mówiąc: „Witam w moim domu! Proszę, niech pan wejdzie z własnej i nieprzymuszonej woli!”. Jego angielszczyzna była bez zarzutu, choć mówił z dość dziwną intonacją. (…)

Jego twarz ma bardzo, bardzo wyraziste, ostre rysy; wydatny i cienki nos zakończony jest charakterystycznymi łukowatymi nozdrzami; ma wysokie i wypukłe czoło, a jego włosy, choć rzadkie w okolicach skroni, są poza tym bardzo gęste. Ma bardzo wydatne brwi, stykające się niemal ze sobą powyżej nasady nosa, a ich nadzwyczajna gęstość powoduje, że zwijają się w loki. Usta – na ile byłem je w stanie dojrzeć pod sumiastymi wąsami – są stale zaciśnięte, co w połączeniu z wystającymi na wargi, bardzo białymi, ostrymi zębami nadaje tej twarzy wyraz okrucieństwa. Uderzająca czerwień warg wskazuje na niesamowitą witalność hrabiego – jak na człowieka w tym wieku. Poza tym ma białe i nadzwyczaj spiczasto zakończone uszy, szeroką i silną szczękę, a policzki mocne, choć wychudłe. Nad tym wszystkim dominuje ogólne wrażenie nadzwyczajnej bladości.

Anthony Hopkins jako "łowca wampirów" - profesor Abraham Van Helsing (1992)

Anthony Hopkins jako „łowca wampirów” – profesor Abraham Van Helsing (1992)

Przeniesienie postaci wampira z najniższych warstw społecznych na arystokratyczne salony odbyło się przy udziale Polidoriego, zaś Stoker utrwalił i umocnił pozycję krwiopijcy wśród wyższych sfer. Zresztą prezencja wampira pozostaje w bezpośrednim związku z jego przyszłymi ofiarami. W zacytowanym wyżej fragmencie trzeba zauważyć, że Stoker hołduje tradycji, w świetle której wampir może posiąść ofiarę tylko wtedy, kiedy z „własnej i nieprzymuszonej woli” zgodzi się ona wpuścić wampira do siebie lub zostać jego gościem). Autor „Draculi” korzysta zresztą z większości ludowych podań i usposabia potwora w cechy od dawna ludziom znane: brak odbicia w lustrze, nierzucanie cienia, nadludzką siłę, niemożność przekroczenia płynącej wody podczas odpływu, wrażliwość na światło dzienne, podatność na krucyfiks, czosnek, dziką różę czy jarząb, strach przed hostią, drewniany kołek wbity w serce (niekoniecznie osikowy), odcięcie głowy i spalenie jako działania dopełniające eksterminację wampira.

„Dracula” Brama Stokera, mimo że nadgryziona (nomen omen) zębem czasu, pozostaje klasyką gatunku – dziełem, dzięki któremu postać krwiopijcy awansowała do popkulturowej ekstraklasy. Ów mit wampiryczny – ukazany z perspektywy skrytych ludzkich żądz, dążenia do nieśmiertelności, za które trzeba zapłacić niewyobrażalną cenę – literatura i film będą rozwijać jeszcze wiele lat po tym, jak najsłynniejszy wampir świata zaprosił niczego niepodejrzewających ludzi na swoje salony.

Bram Stoker, Dracula, przeł. Marek Król, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2011.

Rafał Niemczyk

Jason Lutes, Berlin #1: Miasto kamieni. Recenzja.


Postać centralna: Berlin

Jest wrzesień 1928 roku. Najpierw poznajemy Marthe Müller, która podróżuje pociągiem z Kolonii do Berlina. Do jej przedziału dosiada się Kurt Severing – dziennikarz, niezależny reporter berlińskiego tygodnika „Die Weltbühne” (tygodnik ten faktycznie ukazywał się w Berlinie w latach 1905-1933). Tych dwoje wdaje się w rozmowę, z której dowiadujemy się, że Marthe jedzie do stolicy studiować malarstwo, a Kurt wraca z wypadu z prowincji, podczas którego weryfikował „kilka informacji do cudzego artykułu w ramach przysługi dla (…) wydawcy”. Kilka stron dalej dowiadujemy się, że Kurt sprawdzał informację o bezpośrednim załamaniu postanowień Traktatu Wersalskiego, zgodnie z którym Niemcom nie wolno się zbroić. Marthe i Kurt rozstają się na przystanku tramwajowym na Potsdamer Platz. Tych dwoje nie spotyka się ze sobą aż do grudnia. Kiedy to Marthe znajduje przypadkowo w płaszczu wizytówkę z adresem Kurta.

W czasie tych trzech miesięcy, które mijają między ich pierwszym a powtórnym spotkaniem, mamy okazję poznać innych bohaterów komiksu Jasona Lutes’a „Berlin: Miasto kamieni”. Lutes wprowadza wiele kolejnych postaci, nurt opowieści snuje się powoli, leniwie, niczym Sprewa płynąca przez stolicę Niemiec. Poznajemy kolegów Marthe z Akademii: Annę, Willego, Ericha, Maksa, Richarda i Hanka (Heinricha), czteroosobową rodzinę Braunów: Gudrun oraz jej męża Oscara i dwójkę dzieci, Schwartzów – rodzinę zasymilowanych Żydów, których los wysunie się na bliższy plan, pewnie w następnych tomach „Berlina”. Oczywiście to nie wszystkie postaci, które pojawiają się na kartach tego albumu. Jest ich naprawdę sporo, ale dzięki powolnej akcji i retrospektywom sięgającym aż do roku 1918 czytelnik ma okazję nie pogubić się w tym gąszczu bohaterów, a także powiązać jednych z drugimi. Sposób wprowadzania kolejnych bohaterów, „wiązania”, zaplatania ich losów ze sobą ma dużo wspólnego ze stricte powieściowymi sposobami prowadzenia narracji.

Mimo wprowadzenia tak dużej ilości bohaterów, nie można bezspornie określić, który, która lub którzy z nich, to postaci pierwszoplanowe, kluczowe dla dalszego rozwoju akcji. To czysto formalny zabieg ze strony Jasona Lutes’a, gdyż to nie ludzie, nie Marthe, nie Kurt, nie Gudrun, nie Oskar są głównymi osobami dramatu, ponieważ to miasto, tytułowy Berlin, jest „postacią” pierwszoplanową, nadrzędną, centralną. Mam wrażenie, że wszyscy ludzie pojawiający się na kartach tego albumu, są traktowani przez autora raczej instrumentalnie, z pragmatycznym dystansem. Czy Lutes lubi któregoś ze swoich bohaterów? Nie sądzę, każda z osób spełnia w tej opowieści jedynie służebny cel. Autor powołuje je do życia jedynie po to, aby za pomocą ich osobistej historii opowiedzieć fragment Historii Berlina.

 Czy to źle? Niekoniecznie. Ponieważ dzięki takiemu podejściu udało mu się stworzyć, może nie arcydzieło, ale bardzo dobrą historyczną powieść graficzną. Powieść graficzną, na łamach której zostało odbudowane, zrekonstruowane z wielką dbałością o szczegóły architektoniczne miasto Berlin. Wszystko to zasługa bardzo realistycznego sposobu rysowania Lutes’a, chwilami bliskiego rysunkowi technicznemu.

Warto wspomnieć jeszcze o kilku formalnych zabiegach, tzw. smaczkach, które przykuły moją uwagę podczas czytania i oglądania „Miasta kamieni”. Wprowadzenie w pole tekstowe myśli osób będących w kadrze, które chwilami zasadniczo odbiegają od tego, co aktualnie jest przez nie mówione. Ciekawe jest także prowadzenie narracji poprzez dziennik zarówno Marthe, jak i Kurta, rozróżnienie ich poprzez liternictwo – ona pisze ręcznie, on pisze na maszynie. Podobała mi się również próba urealnienia kadrów, w których Kurt ściąga okulary – obraz się wtedy zamazuje, rozmywa, traci ostrość. No i niby oczywista sytuacja w obrazowaniu, ale jednak niezbyt często stosowana, gdy Gudrun upada na ulicę, trafiona zbłąkaną kulą – kolejne kadry ukazują świat widziany jej oczyma, dlatego odwrócone zostały o dziewięćdziesiąt stopni. Niestety zaraz po tych czterech kadrach następują dwie najgorsze plansze w całym albumie. Trącące zbędnym banałem i sentymentalizmem.

Jason Lutes (scenariusz & rysunki), Berlin #1: Miasto kamieni, Wydawnictwo Kultura Gniewu, Warszawa 2008.

Maciej Gierszewski
Kopiec Kreta

Oscar Wilde, Portret Doriana Graya.


Kiedy poeta pisze powieść

W amarantowym niebie różne dzieją się sprawy, czas nie bywa tak logiczny jak gdzie indziej, mieszają się też imiona z osobami; bywają tam dziwy, paradoksy i zwykłe pomyłkowe gafy. Na dodatek anioły uwielbiają maskaradę, grywają konwencją, często mylą role – ratują się wtedy naprędce wymyślanymi bonmotami. Wszak to raj literatów, tu nie wypada być poważnym, dobrze widziana jest konfabulacja i różnobarwna inwencja słów.

Przy mrozie srogim kroki piechura stąpają odgłosem ciężkim, z daleka słyszalnym, będącym jakby heroldem oznajmiającym przybycie gościa. Dlatego dwóch mężczyzn zdążyło przygotować się na witanie wędrowca i gdy on bramę przekroczył jęli mu się dokładnie przyglądać. Widok nie był okazały. Gość był mężczyzną szlachetnej budowy, urodę posiadał typu anglosaskiego w stylu młodego Hugh Granta. Kulminacją sylwetki i całego wyglądu była głowa, a w niej twarz: dosyć pociągła, obdarzona nosem wielkim, lecz nie na tyle ogromnym aby szpecić, o pięknych, prawie niewieścich ustach i czole tak wysokim, aby pomieścić całą inteligencję biblioteki Uniwersytetu Oxford; lecz punktem najważniejszym, najbardziej domagającym się uwagi były duże, ładne i marzycielskie oczy okolone długimi rzęsami, mocno osadzone w solidnych oczodołach i wyodrębnione od reszty twarzy, grubą, czarną krechą powiek. Głowę zdobiły dosyć długie, ciemne, bujne włosy, ułożone w fantazyjny, choć prosty, rodzaj fryzury; centralny i symetryczny przedziałek położony na czubku czaszki pozwalał opadać falom włosów w naturalny kędzierzawy sposób.

Oscar Wilde

To wszystko sprawiało, że widzieli mężczyznę dużego i silnego, lecz jak się wydawało obdarzonego usposobieniem romantycznym – mógł to być szlachetny rozbójnik albo gondolier czuwający nad bezpieczeństwem pocałunków kochanków przewożonych w swojej łódce, lecz okazał się poetą. Dosyć okazałą fizyczność znaczył jednak skąpy i lichy ubiór. Przybysz miał na sobie cienkie, jesienne – choć był środek zimy – palto w bardzo wielu miejscach reperowane dosyć niewprawną ręką; o kołnierzu tak wytartym jakby zwierzę, z którego futra je zrobiono, przedwcześnie i nagle wyłysiało na skutek jakiejś tajemniczej i groźnej choroby hormonalnej. Spodnie miał szare, drelichowe, w kilku miejscach poplamione; na nogach ciężkie trepy, tak samo jak płaszcz bardzo wysłużone, najwidoczniej w jakichś koszarach lub więzieniu. Głowę miał odkrytą, nie posiadał garderoby zbędnej: nie miał szala, rękawiczek, nie mówiąc już o laseczce do podpierania się, jaką noszą angielscy dżentelmeni dla podkreślenia swej elegancji. Pod pachą ściskał zwój pergaminu, na którym – jak się później wyjaśniło – sporządził rękopis swojej powieści. Była to druga książka, jaką napisał, i pierwsza powieść. Wyglądał na człowieka, który doznał nieszczęścia, najwidoczniej skrzywdzonego jakąś znaczną niesprawiedliwością; umiejącego jednak zdobyć się na pogardę dla wyroku i samych oprawców. Bladość wyzierająca z jego oblicza głosiła wieczną chwałę bieli i zimny smutek melancholii. Jednak spokój bijący od tego mizernego wyglądu dowodził, że człowiek ten jest zarówno świadomy wybranej drogi, jak i również zadowolony z tego wyboru oraz potrafi godnie przyjąć najbardziej nawet niepomyślne rozporządzenia losu.

Przychodnia przywitał gospodarz, wielki posturą starzec, z ogromną siwą brodą, kręconymi włosami i twarzą oznaczoną gęstą pajęczyną zmarszczek stanowiących emblemat pamięci całego jego życia. Wszyscy uważali go za ojca, lecz z racji wieku był już raczej dziadkiem. Poruszał się powoli, trochę niepewnie, w ręce trzymał kostur, jako że był ślepcem. Gość nie wszedł był do środka, pozostał w sieni, tam krótko dwaj mężczyźni rozmawiali. Widoczny był szacunek jakim młodszy darzył starca, który pod koniec rozmowy wrócił na chwilę do wewnątrz pomieszczenia, podszedł do swojego sekretarzyka, wprawnie odnalazł odpowiednią szufladkę i wyjął z niej opiumowego papierosa. Po czym z uśmiechem wyrozumienia obdarował nim przybysza, który wkrótce równie głośno, co poprzednio, stąpając po zmrożonym dukcie oddalił się w kierunku, skąd przybył. Starzec chwilę pozostał na progu swego domostwa. Stał tam, wystawiając twarz na podmuchy wiatru i chłonąc atmosferę powietrza. Potem niespiesznie wrócił do pomieszczenia i swojego towarzysza. Po chwili, przetrawiwszy dopiero co zdobyte wrażenia powiedział:

– Mróz, ptaki milczą, wiejba wiatrów tylko cyka. Musi być potwornie ślisko… Podczas zimy żegluga na morzu zamiera – kto nie zdążył wrócić na czas, musi pozostać na obcej wyspie, nawet jeśli gościna taka mu niemiła.

Homer - rzymska kopia hellenistycznej rzeźby z II wieku p.n.e. (British Museum)

Homer – rzymska kopia hellenistycznej rzeźby z II wieku p.n.e. (British Museum)

Towarzysz jego – znacznie młodszy mężczyzna, niewielki w posturze, wręcz drobny, o małej głowie, raczej okrągłej w kształcie, choć kwadratowej w policzkach i szczęce; o ustach niewielkich, przywykłych do oszczędnych uśmiechów i precyzyjnie wymierzonych słów oraz włosach tak wybielałych siwizną, że mógł z powodzeniem uchodzić za anioła – nie bardzo wiedział, co sądzić o słowach starca. Nie uważając, aby trzeba było kontynuować temat zapytał:

– Homku drogi, kto zacz?

– Oscar Wilde, Irlandczyk, syn laryngologa i poetki, ojciec dwóch synów i mąż jednej Konstancji; z zamiłowania ekscentryk, z powołania prowokator, duży esteta, arbiter elegancji. Zakochany po równo w kobietach i facetach. Człowiek pióra, raczej poeta, czasem dramatopisarz, choć i w prozie rościł sobie pretensję do sławy, zasłynął również jako aforysta i twórca epigramatów, próbował się także jako dziennikarz. Zbyszku powinieneś go znać, on podobnie tobie o pięknie pisywał.

– Musiał w „więźniu” siedzieć, widać po butach i odzieniu. Nie wiesz gdzie i za co? – dopytywał Zbyszek.

– W Reading pod Londynem, dostał dwa lata ciężkich robót za kultywowanie pederastii. Dwa lata – szmat czasu – akurat tyle, aby porzucili go bliscy i aby zbiednieć. Błąka się teraz po Europie, śpi w tanich hotelach, dawne czasy rozpamiętuje; co głęboko rozpamięta, to zaraz napisze, zdaje się po łacinie De Profundis tytułuje. Niedługo już pożyje, akurat tyle aby, co ma, napisać, a potem ducha wyzionie dla swej przyszłej sławy i charyzmy. Przyniósł mi swoją pierwszą powieść – Portret Doriana Graya – z powodu cenzury wielokrotnie przerabianą. Znam ją z odpisu, „pirackiego”, więc mu się nie przyznałem do tego – choć starzec był z niego nielichy, broda po ostatnim zdaniu zadrżała mu bardzo młodzieńczo w uśmiechu.

Zbigniew Herbert - portret Zbigniewa Kresowatego

Zbigniew Herbert – portret Zbigniewa Kresowatego

– Dorian Gray – powiedział Zbyszek – dźwięczne miano, pachnące młodością i odwagą; chłopiec noszący je musiał być piękny, nikt tak nazwany nie może być szkaradą. Ciężki żywot dźwigać ładne lico… Homku drogi, drogi Homku! Musiałem i ja to czytać, lecz opowiedz, co sądzisz o rzeczy, niech i anioły posłyszą.

– Poeta widzi obrazami, gdy porzuci rymy, by zażądać prozaika sławy. Tworzy sceny, z nich akty i całe dramaty, a potem próbuje zamaskować opowieścią. Fabuła jest dla takiego zwiewna, choć na ogół wyraźna, prosta i czytelna; z natury jednak schematyczna, mocno uproszczona, za to pełna metafor i zdań, które same w sobie są pełnią. Wilde całą duszą jest poetą, dlatego swe postaci, jak rzeźbiarz, wykuwa w marmurze. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tworzy ludzi nieskończenie pięknych i okrutnie szkaradnych. Nie uznaje form przejściowych. Dla lepszego zilustrowania swych myśli potrzebuje symboli – tu najlepszym przykładem jest portret Graya, mogący szpetnąć i zohydzać się podczas, gdy jego negatyw zostaje ciągle piękny.

– Już pamiętam, nawet dobrze, Sybil Vane, jego młoda i śliczna nimfa – aktoreczka pospolita – by otruć się wypitym kwasem pruskim, musiała być na scenie tylko jeden raz nieznakomita. Graya nie można było zdradzić lub spotwarzyć, łatwo jednak było urazić pospolitością, ohydą nie-wspaniałości i brakiem piękna. A nimfia matka – ciągnął dalej Zbyszek – pani Vane, grubo kreślona przez Wilde’a, sama miała za skórą pewne sprawy, lecz łasa po młodzieńczych przygodach na dostatek starości chciała córkę sprzedać. Brat inny zgoła, czysty ideał. Ciekaw jestem: dlaczego zabić nie zdołał Graya?

– Ta sama, nimfa Sybil, która o Dorianie mówiła nazywa się książę z bajki. A matka? Wilde czyni pretensjonalne uwagi o płciach, dostaje się zwłaszcza niewiastom. Jest to tak wyraźne, że czasem aż nudne, a potem jednym zdaniem opisuje charakter matki, gdy ta wypowiada: spodziewam się, że będziesz zadowolony ze swej kariery marynarza – do syna, Jamesa, który musi ruszyć w świat, aby się utrzymać. Ta powieść nie jest fabułą z moralną nauką, choć taką udaje. To zbiór obrazów, a z tych zrobionych scen, zgrabnie wplecionych w pozornie główny wątek.

– Homku! Wilde to kpiarz, ironista, w dodatku nie byle jaki, jest bardzo przewrotny. Pisuje obficie pomiędzy wierszami, a jego słowa i zdania często mają wiele płaszczyzn, mnóstwo kontekstów. W ten sposób pisał dla różnych ludzi, dla tych, co trzeba i dla tych, co chciał. Napisał książkę o miłości i namiętności, ale jeśli tylko pod te słowa podstawimy termin sztuka otrzymamy zupełnie inne znaczenie. Dla niego zresztą miłość była synonimem sztuki lub przynajmniej jej bliźniaczą siostrą, a jedna i druga była kwintesencją piękna.

– Tiaa. Napiłbym się coli albo strzelił browara – tylko nie mów moim czytelnikom – strasznie senno od tego twojego papierosowego dymu. Zawsze się tak zapalasz, gdy dyskutujesz o literaturze i ćmisz fajki permanentnie, jak gdyby mniejsza ilość tlenu w twoim mózgu mogła spowodować trafniejsze myśli i lepsze zdania. Czy w tej twojej czerwonej Polsce nie wynaleźli papierosów z filtrem? Cała broda mi capi nikotyną! A z ironią u Wilde’a oczywiście masz rację. Pamiętam takie dwa fragmenty: Po śmierci trzeciego męża włosy jej ze zgryzoty stały się całkiem złote. I drugi: Kobiety traktują nas jak ludzkość swych bogów. Ubóstwiają nas i ciągle nas nudzą, żeby coś dla nich zrobić. To nie wszystko, lecz pamięć przecież moja stara i przez to kapryśna, więc dokonuje selekcji treści na chybił-trafił. Język Wilde’a jest bardzo metaforyczny, do tego jeszcze dokłada wielką plastyczność, obrazowość: …czarne ręce zazdrości… lub: Rozkład trupa w wilgotnym grobie nie mógł być równie straszny. Albo …wiedział, przez jakie nieba cierpień przechodzimy.

Oscar Wilde ok. roku 1880 (fotograf nieznany)

Oscar Wilde ok. roku 1880 (fotograf nieznany)

– Homku drogi, drogi Homku! Daj już spokój cytatom, bo całą książkę skopiujesz, a to przecież tobie – ojcu poetów – nie przystoi. Portret Doriana Graya, jak łatwo się domyślić, jest książką autobiograficzną. Wilde opisał tu siebie, przy czym najwyraźniej tak wiele miał do powiedzenia, że musiał stworzyć aż trzy postaci, aby to wszystko pomieścić. Jest Dorianem Grayem – pięknym młodzieńcem, pełnym odwagi oraz dzikiej żądzy i zachłannej ciekawości życia, który ze swej egzystencji czyni sztukę, a próżność jest mu korabem dla oceanu doświadczeń. Jest też Henrykiem Wottonem – sybarytą, cynikiem, twórcą niezliczonych bonmotów i epigramów. Ale również Basilem Hollwardem – introwertykiem, malarzem, który z jednej strony dla genialności potrzebuje podniet homoseksualnych, a z drugiej czci – i to chyba całkiem poważnie – cnotę i wszelkie ideały dobra. Nie trzeba postmodernizmu, aby odkryć złożoność i niekompatybilność, nie popadając jednocześnie w metaforę szaleństwa.

– Zbyszku jestem już dosyć stary, i pomimo wszystkich tytułów, jaki mi nadają przypochlebcy, posiadam skłonność rewolucyjną do śmiechu i psot. Dlatego ujęło mnie zakończenie Portretu Doriana Greya. W wersji oficjalnej Grey znużony wieloletnim hedonizmem i trapiony rozlicznymi wyrzutami sumienia, jak bardzo wysoką gorączką, pragnie oczyścić duszę i niszczy obraz, zabijając przy okazji siebie. Ale ja starzec-satyr widzę to inaczej. Dorian znudził się swoją młodzieńczością i pięknem, szukał innych podniet, zamarzył jeszcze o chłopięcej niewinności. Niszczył portret nie z myślą o ideale dobra, a zachłannie chcąc odzyskać niewinność dla samego posiadania chłopięcości…

Oscar Wilde, Portret Doriana Graya, przeł. Maria Feldmanowa, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1976.

Dominik Śniadek

Brian Herbert i Kevin J. Anderson, Zgromadzenie żeńskie z Diuny. Recenzja.


Ile Diuny w Diunie, czyli spuścizna Franka Herberta w rękach jego syna

Odległa przyszłość. Ludzkość jest rozsiana po całej galaktyce na planetach, których dokładnej liczby nie jest w stanie podać nawet władający nimi Imperator. Stara Ziemia została zniszczona bronią atomową, której posiadanie jest teraz zabronione. Zabronione są także wszelkie wytwory zaawansowanej technologii, a szczególnie jakiekolwiek przejawy sztucznej inteligencji. Dążenie człowieka do budowy maszyn na obraz i podobieństwo ludzkiego umysłu niemal doprowadziło ludzkość do upadku. W tym na poły futurystycznym, na poły średniowiecznym świecie najważniejszą planetą znanego wszechświata jest pustynna Arrakis, zwana przez tubylców Diuną. Tylko na niej można znaleźć melanż – substancję przedłużającą życie, ale co najważniejsze oferującą wybranym dar jasnowidzenia. Melanż jest niezbędny do podróży międzyplanetarnych, gdyż to dzięki jego narkotycznym wizjom i prekognicji specjalnie wyselekcjonowani nawigatorzy mogą określić bezpieczną drogę w kosmosie oraz, zaginając przestrzeń, w mgnieniu oka przemieścić statek do celu. A tylko dzięki tego rodzaju komunikacji tak rozległe galaktyczne Imperium ma w ogóle rację bytu. To właśnie wokół melanżu ścierają się interesy potężnych rodów szlacheckich, przeróżnych organizacji oraz zakonu żeńskiego Bene Gesserit z ich eugenicznym planem stworzenia nadczłowieka.

Oto świat „Kronik Diuny” – wykreowany przez Franka Herberta na potrzeby swojej galaktycznej sagi. „Kroniki”, które osiągnęły już dawno status kultowych, są uznawane za najlepiej opracowaną serię science-fiction. Imponują nie tylko rozmachem fabularnym. Autor stworzył bowiem (wszech)świat kompletny pod względem społecznym, religijnym i gospodarczym. Na wielu warstwach przenikają się filozofia, teologia, ekonomia, psychologia, polityka i nauki ścisłe. Intrygi w intrygach, eksperymenty genetyczne, skrytobójstwa, żądza władzy, dylematy moralne bohaterów, którzy niejednokrotnie muszą podejmować trudne decyzje i lawirować między dobrem a złem lub wybierać mniejsze zło. Ten wielowymiarowy świat sprawia, że nie jest to lektura lekka, ale czyż fantastyka nie powinna inspirować do przemyśleń? Dokąd zmierzamy i co nas może czekać w przyszłości? Gdzie leżą granice człowieczeństwa i postępu technologicznego? To tylko nieliczne pytania, którymi Frank Herbert do dziś intryguje czytelników.

Niestety autor nie zdążył doprowadzić swojej pustynnej epopei do końca. Przed jego śmiercią zdążyło ukazać się sześć tomów „Kronik”: „Diuna”, „Mesjasz Diuny”, „Dzieci Diuny”, „Bóg Imperator Diuny”, „Heretycy Diuny”, „Diuna: Kapitularz”. Pozostawił po sobie jednak ogromną ilość materiałów, w tym szkic powieści mającej zakończyć wszystkie wątki z „Kronik”. Kontynuacji sagi podjęli się najstarszy syn Herberta – Brian, wraz z Kevinem J. Andersonem, który zasłynął opowieściami ze świata „Gwiezdnych Wojen” i cyklem „Z archiwum X”. Oprócz dwutomowego zakończenia „Kronik Diuny” („Łowcy Diuny”, „Czerwie Diuny”), ukazały się również dwie trylogie ich autorstwa: „Preludium do Diuny” („Ród Atrydów”, „Ród Harkonnenów”, „Ród Corrinów”) oraz „Legendy Diuny” („Dżihad Butleriański”, „Krucjata przeciw maszynom”, „Bitwa pod Corrinem”). Wynikiem tej niezwykle płodnej współpracy były ostatnio także dwie powieści będące bezpośrednimi kontynuacjami wątków z „Diuny” i „Mesjasza Diuny” (odpowiednio: „Paul z Diuny” i „Wichry Diuny”).

I miałem nadzieję, że to już koniec naciągania fanów i ich portfeli na kolejne powieści, prequele, sequele, spin-offy, interludia i zakończenia oryginalnych „Kronik Diuny”. Ale pisarski duet Briana i Kevina uraczył nas następnym tytułem osadzonym w uniwersum stworzonym przez Franka Herberta.

Wcześniej, szperając trochę w sieci, odniosłem wrażenie, że prawdziwi fani „Diuny” uznają tylko sześcioksiąg napisany przez Herberta seniora. Natomiast z rezerwą (delikatnie mówiąc) podchodzą do autorskiego duetu jego syna Briana i Kevina J. Andersona. Niezrażony tym jednak, pochłonąłem wręcz trylogię „Legendy Diuny” i zakończenie „Kronik”. Niestety mój czytelniczy zapał zaczął nieco zanikać przy „Paulu z Diuny”, a już całkowicie opadł w trakcie lektury „Wichrów Diuny”.

„L’ange bleu”, Wojciech Siudmak (www.siudmak.com)

Wydarzenia w „Zgromadzeniu żeńskim z Diuny” rozgrywają się 80 lat po bitwie pod Corrinem. Dżihad Butleriański zakończył się ostatecznym pokonaniem wszechumysłu Omniusa, cymeków Tytanów i myślących maszyn. Raczkujące Nowe Imperium boryka się z różnymi trudnościami, a szczególnie z ponownie rosnącym w siłę ruchem Butlerian, pod przywództwem ortodoksyjnego Manfreda Torondo. VenHold, największy przewoźnik w znanym wszechświecie, stoi w opozycji do przeciwników maszyn i dla dobra ludzkości stara się uratować resztki technologii robotów. Burzliwy okres zmian przechodzi również medyczna Akademia Suka i szkoła mentatów – ludzkich komputerów – Gilbertusa Albansa, która skrywa w swych murach mroczny sekret. Na tle tych wszystkich wydarzeń obserwujemy początki wprowadzania w życie monstrualnego planu eugenicznego przez Zgromadzenie Żeńskie, prowadzone przez Matkę Wielebną Raquellę Berto-Anirul oraz rodzący się pośród sióstr konflikt. Ponadto przez całą książkę przewija się postać niemal nieśmiertelnego Voriana Atrydy – legendarnego bohatera dżihadu, któremu przyjdzie stawić czoło nieoczekiwanym duchom z przeszłości.

Jeżeli chodzi o warsztat pisarski obu panów, to jedni mogą ich chwalić, drudzy ganić – ale ja uważam, że jest niezły – zwłaszcza, że na powrót przypomina ten z cyklu „Legendy Diuny”. Akcja prowadzona jest wartko, postacie są dosyć wyraziste i niepozbawione rozterek oraz przemyśleń. Co prawda są trochę schematyczne i zbyt czarno-białe, ale autorzy rekompensują to, rzucając bohaterów w wir ciekawych wydarzeń. I choć niektóre zwroty akcji przebiegają w iście hollywoodzkim stylu, można na to przymknąć oko, zwłaszcza że panowie zdążyli przyzwyczaić nas do tego w swoich poprzednich książkach. Rozdziały są stosunkowo krótkie i co rusz przenoszą czytelnika pomiędzy kolejnymi warstwami wielowątkowej fabuły.

"Les joyaux de la terre", Wojciech Siudmak (www.siudmak.com)

„Les joyaux de la terre”, Wojciech Siudmak (www.siudmak.com)

Dom Wydawniczy REBIS zdążył już przyzwyczaić czytelników do pięknych, kolekcjonerskich wydań powieści ze świata Diuny, w oprawie graficznej Wojciecha Siudmaka – czołowego reprezentanta nurtu realizmu fantastycznego. Jego rysunki i obrazy są swoistym dopełnieniem wizji Franka Herberta i wizytówką uniwersum Diuny w wydaniu REBISU.

Mam za to zastrzeżenia do tłumaczenia tytułu. Z oryginału „Sisterhood of Dune” zostało przetłumaczone na „Zgromadzenie żeńskie z Diuny”. Raz, że przekład ten jest niespecjalnie poprawny, a dwa – nielogiczny. Diuną nazywano planetę Arrakis, a przecież ani Zakon, ani inne szkoły (które będą opisywane w kolejnych tomach i tytuły będą przetłumaczone prawdopodobnie w ten sam sposób) nie miały na tej planecie swoich siedzib i ich początki bezpośrednio nie mają z nią nic wspólnego. Zapewne w tytule chodziło o świat Diuny, a nie o planetę, ale naszym tłumaczom jakoś nieporadnie było przetłumaczyć to po prostu jako „Zgromadzenie żeńskie Diuny”. Niby szczegół, ale fanów może razić.

„Zgromadzenie” (jak i większość wcześniejszych pozycji duetu Herbert jr – Anderson) nie jest  głębokim dziełem na miarę metafizycznych nieomal „Kronik Diuny” Herberta seniora. Próżno w nim szukać tak dogłębnej i wielowarstwowej prezentacji świata czy niezwykle plastycznych postaci oraz skomplikowanych relacji między bohaterami. To raczej sprawnie napisana beletrystyka science-fiction, podlana socjologiczno-religijnym sosem. Nie ma jednak ich co porównywać – to dwie różne półki. Można się przyczepić do pewnych nielogiczności, naciągania faktów w celu dopasowania ich do chronologii i wydarzeń z „Kronik” czy też zbyt „twórczego” wypełniania białych plam w uniwersum Diuny przez kontynuatorów spuścizny F. Herberta. Jednak uważam, że panowie udowodnili, iż jeżeli mają więcej swobody i szersze pole do popisu niż w przypadku „Paula z Diuny” i „Wichrów Diuny” – potrafią zaczarować i porwać czytelnika. I lepiej im wychodzi coś na kształt space opery w świecie Diuny – jak wspomniana wcześniej trylogia „Legendy Diuny” i przedmiot tejże recenzji – niż wymęczone próby naśladownictwa mistrza Franka.

Brian Herbert i Kevin J. Anderson, Zgromadzenie żeńskie z Diuny, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2012.

 Jacek „bio_hazard” Bryk