Tony Sandoval, Doomboy. Recenzja.
31 stycznia, 2014 2 Komentarze
Z dziurą zamiast serca
To były czasy. Te letnie, przyjemne wieczory, kiedy pod ścianą lokalnej knajpki siadało się z ciepławym piwem i znajomymi. Marzyło się wtedy głośno, choć nieco naiwnie, serce miało się gorące i podchmielone, chciało się coś robić, lecz nie bardzo wiadomo było co. Zapach lata, wydłużone cienie, pryszczate twarze rówieśników, którzy nie nosili nazwisk, tylko ksywki, smutek zmieszany z przesadną ekscytacją – całkiem przyjemnie było mieć naście lat. Ten, kto to pamięta, uśmiechnie się już na widok pierwszych kadrów „Doomboya”. To tu, nad gładkim i zimnym papierem, unosi się autentyczna melancholia tamtych dni. Nie do końca wyidealizowana, trochę pryszczata właśnie, znajdująca swoją poetyckość między siarczystym „kurwa, stary!” a rozlanym podczas koncertu browarem.
Bohaterem „Doomboya” jest Id, nastoletni fan metalu z przydługą grzywką. Jego największym marzeniem jest podpisać kontrakt na płytę. Chłopak nie powala jednak ani umiejętnościami, ani wizerunkiem, jest totalnie przeciętny i przezroczysty towarzysko. I to akurat jemu, wątłemu i cierpiącemu na nadmiar wyobraźni wrażliwcowi, przytrafia się rzecz straszna. Umiera Ania, jego ukochana. To natomiast, jak można się domyślić, pozostawi po sobie dotkliwe straty. Teraz nasz Doomboy zamiast serca ma dziurę, w głowie natomiast mętlik i głęboką rozpacz.
To nie tajemnica, że ból potrafi być natchnieniem, inspiracją, przełożyć się na sztukę. Cóż zatem mógłby zrobić w tak smutnej chwili Id, jak nie sięgnąć po gitarę? Robi to więc, a do towarzystwa bierze kumpla. Teraz zagra tak, że świat oniemieje – wydobędzie z instrumentu najpiękniejsze z możliwych dźwięki, które z rozpaczą i wrażliwością, uczuciem i ogromem emocji wzbiją się hen wysoko w chmury, być może dotrą do uszu Ani. Próba wysłania w przestrzeń muzycznej intymnej wiadomości ma jednak nieoczekiwane skutki – dźwięk jakimś cudem dociera do masy słuchaczy. Z przeciętnego chłopaka o zasępionym obliczu Id staje się tajemniczym bohaterem, niemalże ikoną, bożyszczem tłumu i obiektem zazdrości. Wcale jednak tego nie chce.
Opowiadając tę historię, Tony Sandoval zawędrował gdzieś w pobliże granicy banału. I choć pospacerował tam przez chwilę, na szczęście jej nie przekroczył. Udało mu się za to bez zarzutu wyważyć losy Doomboya, emocje wprowadzając z wyczuciem i łagodnością, skutecznie przy tym zmiękczając swojego czytelnika. W opowieść o młodym metalowcu z początku wsiąka się jedynie delikatnie, by potem – już przy pierwszej zaskakującej i jednocześnie chwytającej za serce zagrywce autora – poczuć się kupionym. Sandoval świetnie w swoim komiksie operuje niespodziankami, wyposażając z pozoru zwyczajną historię o nastolatku nieoczekiwanymi fantastycznymi wtrętami. Te z kolei pięknie współgrają z główną linią fabularną, osobowością bohatera i budowanym od początku klimatem.
Nie zabrzmi to oryginalnie, gdy napiszę, że przyjemność lektury jest tu w dużej mierze oparta na bajecznych rysunkach. Najwięcej zachwytu dostarczają chyba te gigantyczne, ujęte w wielkich, nawet całostronicowych kadrach. Potwory, przestrzenne krajobrazy (zainspirowane m.in. twórczością H. P. Lovecrafta), no i oczywiście charakterystyczne postacie z przydużymi głowami i wyrazistą mimiką, nadają opowieści wyjątkowej aury, takiej trochę nie z tego świata, wykrzywionej, karykaturalnej, a jednak łagodnej i przyjaznej. Sandoval łączy opowieść z siłami natury – wciąż eksponuje niebo, a wiatrowi każę dąć ile pary w płucach, tak jakby właśnie z wiatrem miały się unosić dźwięki gitarowej muzyki. Targane wiatrem są też emocje głównego bohatera.
„Doomboy” to komiks totalnie ujmujący. Wbija się w łaski czytelnika swoją szczerością i przyjemną prostotą. Otwiera drzwiczki do delikatnego, tęsknego świata, zaprawionego metalową muzyką. Częstuje nas kawałkiem wspaniałego popisu wyobraźni. To wystarczy, by na długo zapaść nam w pamięć.
Tony Sandoval, Doomboy, tłum. Katarzyna i Małgorzata „Margo” Sajdakowskie, wyd. timof i cisi wspólnicy, Warszawa 2013.
Dorota Jędrzejewska