Umberto Eco, Filozofia frywolna.


Filozoficzny Freestyle

Umberto Eco, kto wie, niech powie:
Myśliciel wielki, zna się na słowie.
Filozof, pisarz, mediewista,
Bibliofil, semiotyk i humorysta.
Nim imię róży w trudzie zmalował,
Dziedzin poznania karty wertował.

Gdy filozofię – królową nauk
Zrazu zaprosił gestem do tańca,
Nigdy już z objęć nie wypuścił
Nieśmiertelnego dyskutanta.
A że to Freestyle – forma dowolna,
Tytuł ogłasza: Filozofia frywolna.

Manifest to był futurystów,
By puścić słowa przodem, wolno
Żadną się formą nie przejmować,
Iść przed się ścieżką polną.

Studencik-Eco, zważcie na czasy,
Bo lata były to pięćdziesiąte,
Wykłady lekce sobie ważył,
Za to w brulionie kreślił zasady
Filozoficznych nurtów wartkich
Mocą… ołówka oraz kartki.
Wpierw wielkie głowy wyrysował,
Później dołożył wierszyków słowa.

Heraklit, Demokryt, Arystoteles,
Z Miletu Tales, z Akwinu Tomasz,
Kartezjusz, Pascal, Kant, Marks i Hegel.
Tak mocna paczka jeden po drugim
Zaprezentuje swe zasługi.

Choć gdyby przyszło co do czego,
To żeby zostać ich kolegą,
Trzeba by wiele poświęcenia:
Byt w mit zamienić, wolność myślenia
Do określonej formy skrócić,
By filozofii norm nie skłócić,
Jedynej słusznej, prawdy prawdziwej,
Dzieweczki smukłej i urodziwej.

Nie ma jej tu? Wszak była z nami,
Już ją niejeden wskazywał palcami.

Umberto Eco, Filozofia frywolna z ilustracjami autora,
przeł. Monika Woźniak, Wydawnictwo M, Kraków 2004.

Rafał Niemczyk

Paolo Bacigalupi, Zatopione Miasta. Recenzja.


Na Potomacu stan alarmowy przekroczony, czyli mokra postapokalipsa na dobranoc

Poziom oceanów podniósł się, woda zalała wybrzeża, podtapiając przybrzeżne miasta. Niektóre kraje, wśród nich choćby Chiny, starały się przygotować i zabezpieczyć przed skutkami potopu. Jak się domyślacie, nie wszędzie wygrał zdrowy rozsądek. Znaleźli się bowiem tacy, którzy w ogniu wzajemnych oskarżeń, zamiast próby ratowania struktur pogrążającego się chaosie i destrukcji świata, wybrali walkę o władzę. Katastrofa naturalna rychło pociągnęła za sobą upadek norm i obyczajów oraz zezwierzęcenie społeczeństwa. Nastąpił regres cywilizacyjny. Waszyngton, Alexandria, Arlington – niegdyś jeden z największych obszarów metropolitalnych USA – przekształcił się w Zatopione Miasta, w których pomiędzy lokalnymi watażkami, samozwańczymi generałami i wszelkiej maści partyzantami trwa nieustająca wojna o wpływy i panowanie nad ruinami dawnej metropolii.

Mahlia – kaleki wyrzutek, dziewczyna z genami znienawidzonych rozjemców i Mouse – wątły chłopak, sierota ze spalonej farmy. Para nastoletnich przyjaciół, żyjąca w zagubionej pośród dżungli wiosce pod opieką niepoprawnego altruisty – dra Mahfouza. Kiedy w ich nędzny, acz spokojny żywot wkroczy z buciorami wojenna pożoga, nasi bohaterowie będą zmuszeni do ucieczki lub stawienia jej czoła. Na ich drodze pojawi się Tool – półczłowiek, genetycznie zmodyfikowana istota zaprojektowana jako maszyna do zabijania. By przeżyć, będą potrzebowali siebie nawzajem.

Panorama Waszyngtonu (źródło: lcweb2.loc.gov)

Czytelnik od razu zostaje wrzucony na głęboką wodę – czas i miejsce akcji nie są sprecyzowane. Dopiero w trakcie lektury ze stopniowo serwowanych strzępków informacji powoli składamy wersję wydarzeń. Część układanki autor pozostawia w sferze domysłów. Próżno szukać wyjaśnień na temat genezy różnych frakcji czy ciekawych kultów religijnych obecnych w świecie Zatopionych Miast. 41-letni Bacigalupi jest bardzo oszczędny w udzielaniu odpowiedzi na nurtujące czytelnika pytania i nieskory do zaspokajania jego ciekawości. Być może dzięki temu świat powieści zyskuje aurę tajemniczości, ale pewne niedomówienia pozostawiają niedosyt.

„Bestie z południowych krain” (2012, reż. Benh Zeitlin)

Narracja pędzi do przodu w zawrotnym tempie, a postacie są dość wyraziste – akurat na tyle, by można się z nimi utożsamić, choć kierują się raczej prostymi emocjami. Ich zachowania są raczej przewidywalne, jednak trafiają się osobowości nieco bardziej skomplikowane. Sam pomysł na fabułę jest nieco naiwny, niektóre decyzje naszych bohaterów wydają się nieracjonalne lub wręcz głupie, ale wydaje się, że to celowy zamysł autora. Wskazanie, że w zdegenerowanym świecie pozostały jeszcze wartości, którym warto zawierzyć, jak przyjaźń, honor czy nadzieja. Bacigalupi konfrontuje postawy czysto egoistyczne z niemalże „judymowskimi”, konformistyczne z buntowniczymi, determinację z oportunizmem. Naszym bohaterom przyjdzie wybierać między instynktem samozachowawczym a przyjaźnią. Zmierzą się ze strachem i poczuciem niespłaconego długu, walcząc o poczucie wartości i zachowanie granic człowieczeństwa.

Język powieści jest plastyczny. Wyobraźnia podsuwa obrazy zrujnowanej aglomeracji i da się niemal poczuć fetor Zatopionych Miast, które powoli, ale nieubłaganie natura obejmuje w swe władanie. Wszechobecna woda tworzy swoisty labirynt kanałów między zalanymi i na pół zawalonymi budynkami, dżungla wpełza na zurbanizowane dawniej tereny, a wraz z nią w pogruchotanej metropolii gnieżdżą się dzikie i drapieżne zwierzęta. O to, co przedstawia jeszcze jakąkolwiek wartość, toczą się nieustanne starcia pomiędzy wrogimi frakcjami. Kto sprzeda więcej złomu – kupi więcej broni i amunicji. Kto zgromadzi lepszy arsenał – zdobędzie więcej złomu. Tak zamyka się błędne koło „wypaczonego recyklingu”. Wszechobecny chaos, rozkład, beznadzieja i rozpad więzi społecznych, okrzyki pijanych i naćpanych trepów, wrzaski torturowanych jeńców i niewolniczy lament.

„Wodny świat” (1995, reż. Kevin Costner, Kevin Reynolds)

„Zatopione Miasta” wykazują pewne podobieństwa z „Zatopionym światem” J.G. Ballarda, choć u Bacigalupiego trudno doszukać się „Ballardowskiej metafizyki” czy głębszych rysów psychologicznych bohaterów. „Zatopionym Miastom” z wodno-apokaliptycznym klimatem bliżej jest do „Wodnego świata”. Filmu z 1995 r. reżyserskiego duetu Kevinów – Costnera i Reynoldsa – w którym Costner zagrał również główną rolę. Świat Ballarda pozbawiony jest nadziei – ludzkość jest w ciągłym odwrocie przed nieprzyjazną naszemu gatunkowi przyrodą. W „Wodnym świecie” siłą napędową dla garstki ocalonych z potopu jest wiara w mityczny suchy ląd – zagubiony gdzieś w bezmiarze oceanu. Motyw ten powielają „Zatopione Miasta”, gdzie niektórym ludziom marzy się ucieczka do lepszego świata – najlepiej „za wielką wodę”, gdzie egzystuje jeszcze spokojna, nieskażona przemocą cywilizacja.

Walki w mieście nieodparcie przywołują skojarzenia z krwawymi wojnami gangów narkotykowych w Ameryce Południowej. Sceny pacyfikacji wioski Banyan Town – tortury, bestialskie mordy, palenie plonów, bezlitośnie okaleczani wieśniacy – to wypisz-wymaluj kadry z brutalnych filmów o wojnie wietnamskiej. Natomiast opisy żołnierskiego życia młodocianych trepów jako żywo przypominają obrazki z wojen domowych w Afryce, na których chłopcy, niewiele więksi od postawionego na baczność kałasznikowa,  dumnie prężą się do kamery ze swoją bronią.

„Zatopione miasta” to ksiązka dla starszej młodzieży, nazywanej na zagranicznym rynku young adults. Z jednej strony sporo scen przemocy i bezprzykładnego okrucieństwa, z drugiej uładzony język, brak seksu i wulgaryzmów, co trochę łagodzi odbiór, surowego przecież z założenia, postapokaliptycznego świata. Jednakowoż książkę można polecić i starszym czytelnikom, którzy będą mogli pochylić się nad gorzką refleksją na temat kondycji współczesnego społeczeństwa.

Paolo Bacigalupi, Zatopione Miasta, przeł. Łukasz Małecki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

 Jacek „bio_hazard” Bryk

Marek Wałkuski, Wałkowanie Ameryki. Recenzja.


Hello America!

Jedni Amerykę kochają, drudzy jej nienawidzą. W umysłach tych pierwszych jest oazą liberalizmu, a dla tych drugich – korporacyjnym wyzyskiwaczem ubogich. Orędownicy Ameryki chwalą ją za wolność ponad wszystko, a przeciwnicy przypominają, że w lipcu zeszłego roku podczas premiery nowego „Batmana” do kina wpadł psychopata w masce Bane’a, zamordował 12 osób, a trzy razy tyle ranił. W rozmowie o kulturze jedni przywołają Hemingwaya, Steinbecka, Raya Charlesa i wielu innych artystów ze świata literatury, filmu czy muzyki, drudzy wskażą z pogardą na popkulturową papkę, hollywoodzkie gnioty, celebryckie hordy i nastoletnie śpiewające gwiazdki, na których koncerty przychodzą piszczące tysiące licealnych głuptaków. I tak w koło Macieju, że posłużę się naszym rodzimym powiedzeniem. Taka jest i taka już pozostanie Ameryka. Dlatego lepiej oddać głos komuś, kto przespał się w amerykańskiej pościeli, a samą Amerykę zna praktycznie od podszewki, zachowując przy tym całkiem spory fragment zwierciadła-pryzmatu polskiego spojrzenia. No dobrze, europejskiego spojrzenia, żeby siebie i rodaków nie usadzać na starcie gdzieś w oślej ławce. Takim człowiekiem jest Marek Wałkuski. Zatem do rzeczy.

Marek Wałkuski (foto: Emilia Iwanicka/Polskie Radio)

„Wałkowanie Ameryki” to nie proza ani nawet pamiętnik, choć niektóre epizody noszą znamię wspomnień autora. To precyzyjna robota świetnego reportera, który w Stanach Zjednoczonych rozpoczął nowy rozdział życia, obejmując posadę korespondenta Polskiego Radia w Waszyngtonie (wcześniej w latach 1990-2002 był filarem radiowej Trójki). Książka pełna suchych faktów, statystyk, ale i ciekawych opowieści i anegdot. Hołdująca co prawda amerykańskiemu stylowi życia i popierająca takiż sposób myślenia, ale na jej kartach znajdziemy również uwagi krytyczne, a także punkty sporne, w których autor w dość obiektywny sposób stara się ukazać różnice i „stany zapalne” w opozycji Europa (Polska) – Ameryka. W całej publikacji zabrakło niestety jakiejkolwiek oprawy graficznej – mam na myśli głównie zdjęcia, których całkiem brak.

Wałkuski w Ameryce mieszka z żoną, tutaj wychowuje się jego syn. „W Polsce Konrad nie lubił szkoły, bo była dla niego źródłem stresu i lęków. W H-B Woodlawn panowała przyjazna atmosfera, dzięki której uczniowie mogli odkrywać świat i realizować swoje pasje” – pisze na początku, ponieważ w przypadku syna istniała obawa o barierę językową (sprawa dla wielu Polaków drażliwa), ale „Amerykanie nauczyli go w rok mówić i pisać po angielsku”. Po dziesięciu latach amerykańska adaptacja „Wałka” dokonała się w pełni i, wnioskując ze słów samego autora, odbyło się to płynnie i naturalnie. Przeczytałem gdzieś, że wpłynęło to na jego obraz Ameryki, której autor „wybaczył wszystkie grzechy”. To prawda, że Wałkuski jest Stanami Zjednoczonymi zafascynowany, ale siła argumentów, które za tym przemawiają, jest przekonywująca.

Captain America (źródło: hdwallpaperspot.com)

Odrębne rozdziały poświęcone są zagadnieniom społecznym, kulturowym, politycznym i etnicznym, przy czym konstrukcja książki jest zmyślna. Rozdziały płynnie przechodzą jeden w drugi, a ich kolejność wydaje się być optymalnie ułożona. Po krótkim wstępie mamy więc kilka słów o amerykańskim luzie, gościnności, równości wobec prawa, indywidualizmie, poczuciu wyjątkowości i patriotyzmie – „pojęciach-wytrychach” w kontekście snucia opowieści o mentalności ludzi zza Wielkiej Wody. „Bycie Amerykaninem jest ideologicznym wyznaniem” – pisze Wałkuski. Odrzucenie doktryny zbudowanej na amerykańskim systemie wartości charakteryzuje wyłącznie nie-Amerykanina (un-American). To właśnie hołdowanie specyficznemu systemowi wartości, a nie przynależność grupowa, zbudowało tożsamość Stanów Zjednoczonych i sprawiło, że wielki kraj mógł otworzyć granice dla coraz to nowych grup imigrantów. Gdyby jednak „przewałkować” amerykańskie społeczeństwo pełną parą, wyłoni się z niego…

Average Joe

Przeciętny Amerykanin nazywa się James Smith. Smithów jest 2,4 miliona (wielu jest także Johnsonów, Williamsów i Brownów), wliczając w to panie, wśród których „po czterdziestce” najwięcej nosi imię Mary. Jednak w XXI wieku rodzice nadają swoim synom najczęściej imię Jacob (z kolei córki otrzymują ostatnio imiona bardziej „modne”: Lisa, Jessica, Ashley lub Jennifer). Nam Amerykanin kojarzy się nieodmiennie z Johnem, ale Johnem jest raptem jeden na 150 chłopców (trzecia dziesiątka w „tabeli imion”). Average Joe ma 37 lat (ustalone za pomocą mediany, czyli wartości środkowej, a nie średniej statystycznej, która jest zazwyczaj mniej obiektywna), a odchodzi z tego świata, przeżywszy lat 78.

‚Kącik Typowego Joe” (źródło: averagejoescorner.wordpress.com)

Ma biały kolor skóry, ale już w 2042 r. „białasy” będą stanowić mniej niż połowę społeczeństwa, choć pozostaną jeszcze długo najliczniejszą grupą demograficzną. Przeciętny Joe przy wzroście 177,5 cm waży 88 kg, a Mary przy 163 cm74 kg. Oboje cierpią na lekką nadwagę, ponieważ ich wskaźnik BMI wynosi 28,4 (normalna waga wg WHO to wskazanie poniżej 25). Nie ma się jednak co dziwić, bo otyły (BMI +30) jest co trzeci mieszkaniec Ameryki, przy czym 12 milionów to ludzie otyli chorobliwie. Amerykańska otyłość jest jednak w Europie podniesiona do rangi mitu. Prawdą jest, że bardzo grubych Amerykanów jest o wiele więcej niż Europejczyków, ale przeciętny Joe nie jest grubasem. Statystykę zawyżają bowiem Latynosi, którzy mają specyficzną budowę ciała, a także Afroamerykanie (głównie Murzynki), wśród których grubasów jest o wiele więcej. Podobnie jak na prowincji, ponieważ w większych miastach ludzie bardziej dbają o formę, często uprawiając rekreacyjnie jakiś sport.

(źródło: averagejoephysics.blogspot.com

Average Joe w przeszłości był niebieskooki, dziś dominującym kolorem oczu jest brązowy. Słucha jednej z ponad 3000 stacji radiowych grających country i prawdopodobnie ma w domu album Gartha Brooksa – wokalisty, który sprzedał już… 128 milionów płyt, bijąc na głowę Led Zeppelin i Pink Floyd, a przegrywając w liczbie sprzedanych egzemplarzy jedynie z The Beatles i Elvisem Presleyem. Przeciętny Joe mieszka w dużym domu (średnia wielkość przeciętnego amerykańskiego domu jest największa na świecie) z garażem na 1-2 samochody i z ogródkiem, w którym trawnik kosi 40 razy do roku. Średnia wartość takiego domu waha się granicach 180 tys. dolarów. Typowy Amerykanin trzyma się blisko… wody. Przeszło połowa z nich mieszka w odległości nie większej niż 80 km od wybrzeża Pacyfiku i Atlantyku, w tym także Zatoki Meksykańskiej. 90% jeździ do pracy samochodem, a tylko co dwudziesty korzysta w tym celu z komunikacji miejskiej. 2/3 pracujących stanowią „białe kołnierzyki”, czyli urzędnicy za biurkiem, mniej niż ¼ to „kołnierzyki niebieskie” (pracownicy fizyczni). Average Joe z zawodu jest jednak sprzedawcą, który to zawód wykonuje 4,2 miliona ludzi (średni zarobek rzędu 2000 dolarów miesięcznie). Przeciętny dochód w pracy na etat to w przypadku mężczyzny 3600 dolarów/miesiąc, a w przypadku kobiety 2900 dolarów/miesiąc. Przeciętna rodzina żyje za 4200 dolarów/miesiąc, lecz jest również zadłużona na średnio 9000 dolarów z tytułu zaległości przy spłacaniu kart kredytowych. W wyniku kryzysu gospodarczego, a także wysokiego oprocentowania kart kredytowych (niemal zawsze ponad 20%), kwota ta dość szybko rośnie. Łączne zadłużenie Amerykanów wynosi 12 bilionów dolarów, co oznacza wartość 10 razy większą niż w przypadku przeciętnego Polaka.

Average Joe lubi się napić, ale głównie piwa, w którym gustuje 60% pijących. Po mocniejsze trunki sięga tylko jeden na pięciu Amerykanów. Aż 1/3 społeczeństwa stanowią jednak abstynenci. Joe i Mary rzadko wyjeżdżają na wakacje poza kontynent, co jest spowodowane korzystnymi warunkami i mnogością turystycznych atrakcji, które rozciągają się na terenie całych USA. Ich ulubioną rozrywką jest telewizja, a w przeciętnym domu na 2,5 człowieka przypada 2,7 telewizora. Odbiorniki są włączone przez 8 godzin na dobę, z czego przez 5 godzin są śledzone aktywnie. Average Joe jest chrześcijaninem (aż 90% Amerykanów deklaruje, że wierzy w jakiegoś Boga), ale tolerancyjnym wobec innych wyznań, wyłączając z tej grupy islam. Tolerancja panuje też w kwestiach różnic rasowych (86% – na przestrzeni ostatnich 50 lat dokonał się ogromny przełom) oraz w sprawie małżeństw homoseksualnych (w maju 2011 r. akceptowało je 53% społeczeństwa). Jeżeli zdołaliście doczytać do tego momentu, to z przykrością muszę poinformować Was, że Average Joe… niestety nie istnieje.

Problem Lincolna

Daniel Day Lewis w znakomitej oscarowej roli w filmie „Lincoln” Stevena Spielberga (2012)

Osobny rozdział poświęcony jest nierówności rasowej i walce z nią, która od czasów Abrahama Lincolna i słynnej 13. poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych toczyła się jeszcze przez przeszło sto lat po śmierci prezydenta. Prawne zdelegalizowanie segregacji rasowej nastąpiło dopiero w 1964 r., a i to nie od razu zmieniło podejście białej części społeczeństwa do Afroamerykanów, głównie w konserwatywnym Dixielandzie, czyli na amerykańskim południu, gdzie niewolnictwo i segregacja rasowa utrzymywały się najdłużej. Wałkuski przyznaje, że wizerunek czarnoskórych Amerykanów wciąż jest daleki od ideału, na co sami jednak po części „pracują”, uważając częstokroć, że za lata nierównego traktowania należą im się szczególne przywileje. Wciąż aktualne jest określenie „królowa pomocy społecznej”, za którym kryje się stereotypowa leniwa Murzynka, korzystająca z socjalnej pomocy państwa na różnych frontach. Prestiż Afroamerykanów podnosi się bardzo powoli, w czym mają pomagać liczne akcje afirmacyjne.

Powiadam pani sąsiadce, że Bóg jest jeden

W Ameryce to nieprawda. Wątek religii jest zresztą jednym z najbardziej interesujących w książce. W obrazie Wałkuskiego niczym w zwierciadle odbija się smutna polska rzeczywistość. Zaczyna on od tego, że Ameryka jest krajem bardzo wierzącym, w którym liczba wiernych „praktykujących” jest o wiele większa niż w Polsce. Ponad 90% Amerykanów deklaruje wiarę w Boga lub inną siłę wyższą, zaś ateista nie ma szans zostać prezydentem USA. Według badań Instytutu Gallupa dziewięciu na dziesięciu amerykańskich obywateli zagłosuje na Latynosa, Murzyna, Żyda, katolika, mężczyznę bądź kobietę, 2/3 z nich na mormona, a nawet wielokrotnego rozwodnika, a 55% bez żadnych oporów na homoseksualistę z przekonującym programem politycznym, ale zdecydowana większość nie oddałaby głosu na ateistę. „Washington Post” postawił teorię, że prędzej niż ateista prezydentem USA zostałby… satanista, ponieważ w Ameryce „trzeba w coś wierzyć”.

Świątynia Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich w Salt Lake City (Utah)

Co rzuca się od razu w oczy, to pluralizm wyznaniowy. Kościoły i grupy wyznaniowe muszą rywalizować ze sobą o nowych wyznawców, prowadzić z nimi aktywny dialog, przekonywać do swoich wartości. Powoduje to ciągły rozwój instytucji religijnych, nawet tych najbardziej konserwatywnych. W Polsce kościół katolicki ma zagwarantowane przodownictwo „odgórnie”, na bazie historii i tradycji, i może właśnie dlatego liczba zdeklarowanych wiernych ciągle spada, a prestiż samej instytucji kościoła mocno w ostatnich latach podupadł. Wałuski wskazuje na fakt, iż księży katolickich często nie rozlicza się za ich działalność, a pełniona przez nich funkcja staje się nie misją, a rutyną. W Ameryce jest odwrotnie, a na miejsce duchowego przywódcy, który „podpadnie” swoim wiernym, czeka stu innych, reprezentujących różne wyznania, choć najczęściej chrześcijaństwo lub jego liczne odłamy. Relacje między duchownymi a wiernymi są najczęściej swobodne.

Pomimo tego że kraj jest tak bardzo wierzący, konstytucja gwarantuje całkowity rozdział kościoła od państwa. Niedopuszczalna jest religia w szkołach, a wieszanie w urzędach, budynkach rządowych, szkołach czy innych terenach publicznych symboli religijnych – zakazane konstytucyjnie. Wyjątek stanowi „Przysięga wierności”, w której występuje odwołanie do Boga. Od lat stanowi ona spór pomiędzy sądami i konstytucjonalistami, a jej zwolennicy zaznaczają, iż słowa przysięgi mają charakter historyczny i ceremonialny. Państwo w żaden sposób nie dotuje kościołów, które utrzymują się wyłącznie z pieniędzy wiernych i wychodzą na tym bardzo dobrze. Z drugiej strony państwo w żaden sposób nie ingeruje w działalność kościołów, a amerykańskie rozumienie wolności dopuszcza pewne restrykcje bądź ograniczenia tylko i wyłącznie w przypadku, gdy idzie za tym ważny interes społeczny i zostaje on precyzyjnie określony.

Mamy więc Kościół Eutanazji, w którym podstawowym przykazaniem jest „Nie będziesz uczestniczył w prokreacji”, a jego czterema filarami są: samobójstwo, aborcja, sodomia i kanibalizm. Na drugiej flance stoi natomiast Kościół Wszystkich Światów, oparty na fikcyjnej religii z powieści fantastycznonaukowej Roberta Heinleina „Obcy w obcym kraju”, który zachęca do pozytywnej seksualności będącej wyrazem świętości. Kościoły te, w oczach przeciętnego człowieka zapewne absurdalne, skupiają wokół siebie garstkę „wyznawców”, którzy dopóki nie łamią prawa, mają prawo funkcjonować na takiej samej zasadzie jak każda inna grupa wyznaniowa. I zazwyczaj nikomu to nie przeszkadza, ponieważ to Ameryka, gdzie liczy się przede wszystkim szeroko pojęta…

Wolność obywatelska

Na straży szerokich praw obywatelskich stoi konstytucja, która znacznie ogranicza władzę instytucji państwa. Spośród kilku przykładów na potwierdzenie tej tezy, które przytacza Wałkuski, bodaj najbardziej obrazowy jest „casus znieważenia flagi”. Tego, ile dla Amerykanina znaczy flaga narodowa, nie trzeba nikomu wyjaśniać. Jeszcze w latach 60. przeciwnicy wojny wietnamskiej i imperialnej polityki USA, którzy wyrażali swój protest, paląc Stars and Stripes, byli masowo aresztowani i stawiani przed sądem. Później stopniowo zmniejszano rygor prawny, aż w 1989 r. Sąd Najwyższy anulował wszelkie przepisy zakazujące niszczenia flagi. „W tak patriotycznym kraju jak USA była to decyzja bardzo odważna – pisze Wałkuski. – Oznaczała bowiem, że w sporze pomiędzy patriotyzmem a wolnością zwyciężyła wolność”.

Johnny Bravo z szacunkiem dla amerykańskiej flagi (źródło: animowane.pl)

Doprowadziła do tego przełomowa decyzja podczas procesu młodego komunisty – skazanego za profanację flagi na rok więzienia i 2000 dolarów grzywny. Po walce stoczonej przez adwokatów Gregory’ego Lee Johnsona, Sąd Najwyższy orzekł, że państwo w celu ochrony ważnych dla siebie symboli nie może używać prawa karnego. „Uważamy, że amerykańska flaga zasługuje na wyjątkowy szacunek w naszym społeczeństwie. Jednak jej pozycja nie zostanie osłabiona, gdy pozwolimy ją niszczyć, albowiem flaga reprezentuje wolność, w tym również wolność wypowiedzi” – napisali sędziowie w uzasadnieniu.

Podobnie rzecz ma się z wolnością słowa. Nie ma mowy o wyrokach czy grzywnach dla ludzi obrażających głowę państwa, senatorów, pastorów czy inne osoby publiczne. Osoba piastująca publiczne stanowisko musi pogodzić się z tym, że może być poddawana krytyce, nawet w najmniej wyszukanych lub wręcz wulgarnych słowach. Członkowie Kościoła Baptystycznego Westboro, których główne motto brzmi „Bóg nienawidzi pedałów”, zasłynęli tym, że podczas pogrzebów amerykańskich żołnierzy organizowali pikiety. Na ich transparentach można było przeczytać hasła typu: „Dziękujemy Bogu za śmierć żołnierzy” albo „W tym miesiącu w Iraku i Afganistanie zginęło sześciu żołnierzy. Czekamy, aż zginie ich sześć tysięcy”. Zrobił się z tego niemały skandal, a w 2007 r. ława przysięgłych sądu federalnego nakazała zapłacić na rzecz ojca jednego z żołnierzy, który wytoczył kościołowi proces, 11 milionów dolarów odszkodowania. W razie utrzymania w mocy wyroku kościół by oczywiście zbankrutował. Po kilku odwołaniach i apelacjach sprawa trafiła do Sądu Najwyższego. Ten, mimo ogromnej presji ze strony polityków i opinii publicznej, uniewinnił kościół całkowicie stosunkiem głosów 8-1. Uzasadnienie brzmiało tym razem: „Słowo jest potężne. Może skłonić ludzi do działania, wywołać łzy, radość i smutek. Może też, tak jak w tym przypadku, spowodować ogromne cierpienie. Jednak nie jest właściwą reakcją na ból karanie osoby, która wygłasza swoje poglądy. Wolność słowa wymaga ochrony nie tylko poglądów, które nam się podobają ,ale również mowy nienawiści. Tylko w ten sposób zapewnimy swobodę debaty publicznej”.

Jerry Springer (źródło: timessquaregossip.com)

Inna sprawa, że w amerykańskiej debacie publicznej do rzadkości należą niestosowne słowa i brudne zagrywki. Oczywiście opiera się na umiejętnym wodzeniu za nos politycznego oponenta i znakomitym zespole PR-owym, ale próżno w niej szukać słów znanych doskonale tym, którzy śledzą słowne wyczyny większości polskich polityków. A wiecie czemu? Bo wysokiego standardu rozmowy nie pilnuje sąd, ale sami dziennikarze oraz ich odbiorcy. Chcesz się obrzucać błotem – lądujesz u Jerry’ego Springera albo w brukowych mediach, a nie przy stole, gdzie się rozmawia o poważnych sprawach.

Te dwie sprawy pokazują, jak ważną dla Amerykanów jest kwestia wolności obywatelskiej. Tak zbudowany system prawny nie pozwala policjantom na znane u nas „rutynowe kontrole” policyjne, jeśli kierowca nie łamie przepisów prawa. Pozwala odbywać jazdy w ramach kursu na prawo jazdy u boku przyjaciela-kierowcy bądź kogoś z rodziny, by nie pakować bez potrzeby kasy w ośrodki nauki jazdy. Sprawia, że prawo do posiadania broni, tak krytykowane w Europie, jest dla Amerykanów wyrazem wolności. Tworzy sądy o modelu skargowym, a nie inkwizycyjnym, dzięki czemu skazanego sądzą inni obywatele, a nie sędzia będący przedstawicielem z ramienia państwa.

Z ogromnego tygla kulturowo-etnicznego Marek Wałkuski wyławia najsmakowitsze kąski. Rozbiera Amerykę na części pierwsze z podwójnej perspektywy: imigranta i już po części Amerykanina (głównie ze względu na sposób myślenia). Po dziesięciu latach aktywnego życia, obserwacji i pracy w USA, autor „Wałkowania Ameryki” spogląda na ten kraj z fascynacją, ale wciąż trzeźwo, świadom kłopotów i nowych wyzwań, które przed nim stoją. Zalicza do nich przede wszystkim: bezrobocie, które w wyniku słabych zabezpieczeń socjalnych staje się coraz bardziej realnym zagrożeniem; powiększający się szybko dług publiczny, z którym coś trzeba będzie w końcu zrobić; coraz wyższą dysproporcję dochodów obywateli, która zbliża się do niebezpiecznej granicy, a także nieefektywny system polityczny, który uniemożliwia USA dostosowywanie się do światowych zmian. „Wałek” jest jednak pewny, że Ameryka poradzi sobie ze swoimi problemami, tak jak czyniła to przez ostatnie stulecia. Czas pokaże, czy miał rację.

Marek Wałkuski, Wałkowanie Ameryki, Wydawnictwo Helion, Gliwice 2012.

 Rafał Niemczyk

Mira Grant, Przegląd Końca Świata: Feed. Recenzja.


Blogerzy kontra żywe trupy: nie taki zombie straszny, jak go filmują

FEEDpokarm, zasilanie, wsad, przewód doprowadzający. Tutaj Kanał internetowy (informacyjny) – format danych wykorzystywany do dostarczania użytkownikom często aktualizowanych treści. Kanały informacyjne są dostępne użytkownikom do subskrypcji. Zwykle użytkownik subskrybuje wiele kanałów, aby uzyskać dostęp do sumy ich informacji. Przykładowe standardy kanałów internetowych to RSS i jego następca, doskonalszy i dający większe możliwości, Atom. RSS (RDF Site Summary lub Really Simple Syndication), który swoją popularność zawdzięcza głównie eksplozji blogów, w których to RSS stał się istotnym kanałem dystrybucji treści.

(za: wikipedia.org i sprawnymarketing.pl)

Papa Romero i spółka, czyli zombie-kino

Sposobów na wyprodukowanie zombie jest w kulturze masowej bez liku. W filmie „Noc żywych trupów” George’a Romero (1968) – od którego zaczęło się popkulturowe zombie-szaleństwo – jest nim tajemnicze promieniowanie z kosmosu. Podobny motyw został wykorzystany w „Nocy komety” Thoma Eberharda (1984), gdzie sprawcą całego zamieszania było radioaktywne promieniowanie z tytułowej komety przelatującej blisko Ziemi. W „Martwicy mózgu” Petera Jacksona (1992), produkcji w pewnych kręgach kultowej, przemianę ofiary w żywego trupa powodowało ugryzienie nowo odkrytego gatunku zwierzęcia – „małpo-szczura”. Z innych metod „powstawania” zombie można by jeszcze wymienić: skutki uboczne działania elektrowni nuklearnej (Taniec truposzy”, 2008), eksperymenty genetyczne („Resident Evil”, 2002), szalonych naukowców („Reanimator”, 1985) czy sztandarowe genesis zombie-apokalipsy – wirus o dowolnym pochodzeniu („28 dni później”, 2002; „[Rec]”, 2007).

"Noc żywych trupów" (1968, reż. George Romero)

„Noc żywych trupów” (1968, reż. George Romero)

Wyobraźnia filmowych twórców wtłaczała formułę żywych trupów w najróżniejsze gatunki. Począwszy od  „Białego Zombie” Victora Halperina z 1932 r., pierwszego filmu o zombie w historii kina, w którym wystąpił Bela Lugosi (znany ze słynnej roli Draculi), przez „Plan 9 z kosmosu” Edwarda Wooda (1959), w którym kosmici ożywiają zwłoki, aby z pomocą tej armii zniszczyć ludzi (Bela Lugosi zagrał i w tym filmie, oczywiście wampira – była to jego ostatnia rola, a film miał premierę trzy lata po jego śmierci), przyszedł czas Romerowskiej „Nocy żywych trupów”. W późniejszych latach – oprócz kolejnych horrorów, filmów gore i dreszczowców – pojawiły się czarne komedie („Powrót żywych trupów”, 1985; „Fido”, 2006), a nawet komedie romantyczne („Zombie Honeymoon”, 2004). Za umarlaków zabrał się Robert Rodriguez do spółki z Tarantino, co w 2007 r. zaowocowało filmem „Grindhouse: Planet Terror” (w „Od zmierzchu do świtu” z 1996 r. duet Rodriguez/Tarantino również budzi do życia umarłych, ale stają się oni wampirami). Oprócz tego były też zombie z kosmosu, zombie-naziści, a nawet… „Striptizerki zombie” (2008) z gwiazdą kina XXX Jenną Jameson w roli głównej. Powstały też z różnym skutkiem filmy próbujące poważniejszego podjęcia tematu, jak np. „American Zombie” (2007) – obraz stylizowany na paradokument o życiu zombie czy świetny francuski serial „Les Revenants” (2004) – nietypowe kino dotykające społecznej i egzystencjalnej tematyki. Niekwestionowanym królem zombie w świecie kinematografii pozostaje jednak George Andrew Romero – ojciec współczesnego wizerunku żywych trupów, reżyser mający na swoim koncie najwięcej filmów o nieumarłych oraz idol, który doczekał się licznych prób naśladownictwa – bardziej lub mniej udanych.

Mira Grant swój pomysł na początek pandemii nieumarłych oparła na najpopularniejszym sposobie ich „narodzin”. W „Feed” nazywani są oni „zainfekowanymi”, co ma ścisły związek z ich wirusową genezą. Pierwsza część trylogii „Newsflash” nie jest na szczęście typowym zombie-slasherem. To w zasadzie thriller polityczny z wplecionym weń śledztwem dziennikarskim i plagą zombie w tle.

Rick Genest – kanadyjski artysta i model znany jako Zombie-Boy

Latem roku 2014 świat pozbywa się raka i przeziębień, ale natura postanawia bronić się przed przeludnieniem w inny sposób. Zrzuca na ludzkość plagę żywych trupów. Tego właśnie lata ginie jedna trzecia ludności całego świata. Najciekawsze w całej historii jest to, że tradycyjne mass-media bagatelizują sytuację, wyśmiewając wręcz pierwsze doniesienia o atakach zreanimowanych truposzy. Zamiast ostrzegać społeczeństwo przed niebezpieczeństwem, media trzymają ludzi w złudnej nieświadomości.

Blogerzy z odsieczą

Na szczęście rolę reporterów z linii walk przejmują blogerzy, dotąd pozostający raczej na marginesie medialnego światka. To dzięki blogom ludzie dowiadują się, z czym mają do czynienia, a także jak z nieprawdopodobnym zagrożeniem walczyć. W ciągu kilku lat krystalizuje się wyraźny podział blogosfery na: „Newsie” – relacjonujących suche fakty, „Stewartów” – tworzących opinie bazujące na faktach oraz „Irwinów” – narażających własne życie, aby widzowie mogli poczuć dreszczyk emocji. Ich uzupełnieniem stają się „Cioteczki” – pełniące rolę prasy brukowej i „Fikcyjni” – specjalizujący się w poezji, opowiadaniach i sferze ezoterycznej. Łączy ich jedno – wszyscy gonią za popularnością swoich wpisów. Aby zwiększyć szanse, łączą się w zespoły blogerów i, działając pod wspólnym szyldem, robią wszystko, aby pozyskać uwagę jak największej liczby odbiorców, a tym samym podnieść swoje statystyki w sieci.

Od tego czasu, zwanego Powstaniem, mija 26 lat. Społeczeństwo nauczyło się wreszcie, jak radzić sobie z zombie. Powstały odpowiednie służby i instytucje, które wprowadziły specjalne procedury i testy mające na celu zminimalizować ryzyko ewentualnego rozprzestrzeniania się infekcji oraz maksymalnie zwiększyć wykrywalność we wczesnym stadium amplifikacji wirusowej, która prowadzi do przemiany w zombie.

W świecie „Feed” pozycją obowiązkową są… filmy wspomnianego na wstępie George’a Romero. Pomagają one rozpoznać zombie, dają darmowe lekcje survivalu, a wreszcie – pokazują, jak uśmiercać intruzów. Krytykowany i wyśmiewany przed Powstaniem twórca staje się nagle ojcem przetrwania.

„Fido” (2006, reż. Andrew Currie)

Georgia i Shawn Mason – rodzeństwo adoptowane przez parę blogerów, których biologiczny syn zginął „przemieniony” – również para się dziennikarstwem. Prowadzą oni blog „Przegląd końca świata”. Georgia jest typową Newsie, a Shaun Irwinem, co powoduje ciągłe tarcia między nimi, w większości maskowane humorem i sarkazmem. Trzecim ważnym członkiem ich ekipy jest Buffy Meissonier – Fikcyjna, a jednocześnie spec od sprzętu elektronicznego. „Przegląd końca świata” dostaje szansę relacjonowania kampanii prezydenckiej senatora Petera Raymana, co może umożliwić im przebicie się do ścisłej czołówki blogosfery. W trakcie ogólnokrajowej kampanii ma jednak miejsce kilka tragicznych wydarzeń i dziwnych zbiegów okoliczności, a blogerzy wpadają na trop tajemnicy, która może prowadzić do odkrycia nieprawdopodobnego spisku, może nawet przyczyn samego Powstania. Czy prawda wygra z polityką, a zdrowy rozsądek zwycięży pragnienie dążenia do szczytu sławy?

Jeśli porównać „Feed” do jakiegoś innego dzieła literackiego, to koncepcyjnie przypomina „Dzień odrodzenia” Brendana DuBois. Tam również mamy dziennikarskie śledztwo z amerykańską kampanią prezydencką w tle, tyle że 10 lat po wojnie nuklearnej. Medyczno-naukowy aspekt książki przywołuje natomiast echa „Radia Darwina” Grega Beara. Z kolei jeśli chodzi o analogie z literaturą „zombiestyczną”, to „Feed” przypomina „Survival War” Johnny’ego Walkera i Marka Mossberga – political/military fiction, której akcja rozgrywa się m.in. w Polsce.

Powieść czyta się dynamicznie, czasami wręcz jakbyśmy oglądali reportaż z pola walki. Niektórym co prawda może przeszkadzać wprowadzanie czytelnika w arkana wirusologii, ale bez tego książka zapewne by nieco straciła. Smaczków dodają także wszelkie niuanse kampanii prezydenckiej i wyczuwalne miejscami dyskretne napięcie erotyczne pomiędzy parą głównych bohaterów. Nie przypadł mi niestety do gustu humor dialogowy wiecznie przekomarzającego się rodzeństwa. Zabieg ten miał dodać powieści lekkości, ale autorka osiągnęła dokładnie odwrotny efekt. Dialogi są przewidywalne, czasami wręcz sztuczne i irytujące (szczególnie uwagi siostry ciągle strofującej brata). Natomiast Georgia Mason, jako narrator bezpośredni, prowadzi fabułę w sposób reporterski, co sprawia, że czytelnik może wcielić się w naocznego świadka wydarzeń. Dodatkowo blogerskie wpisy na końcu każdego z rozdziałów, prezentujące przemyślenia bohaterów, zarówno pierwszo- jak i drugoplanowych, podsycają dramatyzm sytuacji i dodają głębi światu przedstawionemu. To nawiązanie do coraz aktywniejszej roli blogów, także w życiu publicznym (przykład ostatniej amerykańskiej kampanii prezydenckiej).

Serial „The Walking Dead” (S1-2010, prod. Frank Darabont)

Jak na thriller polityczny powieść Miry Grant ma bardzo nietypową scenerię i formę, ale pozytywnie zaskakuje. Motyw zombie jest tutaj skądinąd „wabikiem” oraz środkiem, nie zaś pustym celem. „Feed” jest swego rodzaju novum, bo jeszcze nikt w taki sposób nie połączył thrillera politycznego z zombie-apokalipsą, co zostało docenione przez czytelników nominacją do nagrody Hugo za najlepszą powieść w 2011 roku.

Mira Grant, Przegląd Końca Świata: Feed, Wydawnictwo SQN, Kraków 2012.

Jacek „bio_hazard” Bryk

Howard Cruse, Stuck Rubber Baby. Recenzja.


Rzecz o wykluczonych
w „czasach Kennedy’ego”

Nie mam wątpliwości, że najważniejszym komiksem, który ukazał się w Polsce w 2011 roku jest „Stuck Rubber Baby” autorstwa Amerykanina Howarda Cruse’a. Pozycja została wydana przez poznańskie wydawnictwo Centrala – Central Europe Comics Art. Pierwotne wydanie zza oceanem ukazało się w DC Comics w roku 1995 i uważane jest aktualnie za klasykę powieści graficznej. W przypadku tego albumu mamy do czynienia ewidentnie z arcydziełem sztuki komiksowej.

Głównym bohaterem komiksu, a zarazem narratorem, jest niejaki Toland Polk. Snuje on „po latach” opowieść o swoim dorastaniu w „czasach Kennedy’ego”, gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych, w małym, prowincjonalnym miasteczku o nazwie Clayfield. Historia Tolanda to sfabularyzowana biografia, swoista próba zrozumienia, jak to się stało, że znajduje się w tym miejscu, że stał się takim, a nie innym człowiekiem, jakie sytuacje i decyzje wpłynęły na rozwój jego osobowości. Retrospekcja pozwala wybrać z przeszłości, z pamięci narratora, momenty najistotniejsze i dokonać ich autointerpretacji. Nie należy jednakże przydawać „Stuck Rubber Baby” cech autobiograficznej powieści graficznej. Choć Toland Polk w wielu miejscach przypomina Howarda Cruse’a, to autorowi zależało bardziej na sportretowaniu epoki, w której dane mu było dorastać, aniżeli siebie.

Clayfield to miasteczko-zmora, w którym wszyscy znają się z widzenia, gdzie niewiele można ukryć, a w latach 60. minionego wieku nadal szerzy się tam rasizm i homofobia. Segregacja rasowa jest głęboko zakorzeniona w świadomości ludzi, którzy dzielą się na „prawdziwych białych” i „czarnolubów”. Dziś wydaje nam się nie do pomyślenia, że 50 lat temu, w kraju wolności i swobód obywatelskich, lokalni politycy na oficjalnych wiecach wypowiadali się w duchu nienawiści i podżegali do stosowania przemocy, że członkowie Ku-Klux-Klanu byli szanowanymi obywatelami, że policja nie ścigała sprawców linczów, że Afroamerykanie mieli osobne kluby, szpitale, że nie mogli korzystać z parku publicznego, jeżdżąc tramwajem, musieli wsiadać tylnym wejściem, ponieważ miejsca obok motorniczego przeznaczone były tylko i wyłącznie dla białych. Czarni to nie jedyna grupa społeczna, która jest represjonowana, nieakceptowana przez skrajnie prawicowych mieszkańców Clayfield – na marginesie umieszczeni są również geje i lesbijki.

W takich czasach przyszło wchodzić w dorosłość Tolandowi, którego poznajemy, gdy próbuje się pozbierać po wypadku samochodowym, w którym zginęli jego rodzice. Ich śmierć to sytuacja graniczna, swoista cezura, a jej przekroczenie i uporanie się z tragicznym faktem zapoczątkuje szereg zmian w życiu i myśleniu naszego bohatera. Początkowo jest zwykłym mieszkańcem małego miasteczka, chłopakiem pracującym na stacji benzynowej, niczym się nie wyróżnia, chce mieć święty spokój, pozostać szarym człowiekiem bez właściwości, bez własnych przekonań politycznych czy społecznych. Tak bardzo pragnie wtopić się w tłum, być zwyczajny, że neguje swoją seksualność. I na przekór sobie – związuje się z dziewczyną o imieniu Ginger, studentką i aktywistką ruchu Liga Równości Rasowej. To znajomość z nią otwiera mu oczy na niesprawiedliwości, nierówności oraz obłudę panującą w amerykańskim społeczeństwie. Sam, chcąc nie chcąc, zaczyna się angażować. Mamy okazję obserwować, zrozumieć przejście od uwikłania, poprzez zaplątanie, aż do zaangażowania. Wraz z koniecznością zmian w swojej postawie społecznej, idzie bolesny coming out: najpierw negacja, następnie odrzucenie, wreszcie próby zaakceptowania nowego „ja”.

Howard Cruse zadbał w warstwie graficznej o wierne odtworzenie scenografii „czasów Kennedy’ego”. Plansze zapełnione są przez charakterystyczne dla tych czasów przedmioty, odtworzone z wielką pieczołowitością – od samochodów, poprzez stroje, meble, dodatki (fryzury, oprawki okularów, kamery TV), aż po witryny sklepów i layout gazet. Kadry są głębokie, rysunek wykonany piórkiem jest bardzo precyzyjny i przedstawia nie tylko pierwszy plan – najczęściej twarze bohaterów, ale także tło w postaci zabudowań, drzew i krzewów, ścian w pokojach. Warto zwrócić uwagę także na rozkład kadrów na planszach. Przyzwyczajeni jesteśmy do kadrów w kształcie kwadratów lub prostokątów, umieszczonych obok siebie w ilości „do 6 na stronie”. Jednak w wypadku tego albumu, autor przełamuje te schematy, kadry nakładają się na siebie, mają różnorakie kształty, a czasem rysunek (np. szczekającego psa) umieszczany jest między ramkami. Bez wątpienia rysownik ogromnie się napracował.

Album „Stuck Rubber Baby” powinni przeczytać wszyscy ci, który uważają, że komiks nie podnosi tematów ważnych i zasadniczych, że narracja literacka zawsze musi być banalnie poprowadzona i że „jest to medium przeznaczone dla dzieci”. Gwarantuję przewartościowanie poglądów.

Howard Cruse (scenariusz i rysunki), Stuck Rubber Baby, tłum. Maria Laura Jędrzejowska, Fundacja Tranzyt / Centrala – Central Europe Comics Art, Poznań 2011.

Maciej Gierszewski
Kopiec Kreta

* Recenzja napisana na zamówienie Instytutu Książki – ukazała się pierwotnie tutaj. Dziękujemy za udostępnienie.