Mariella Mehr, Oskarżona. Recenzja


Stan łaski

Jestem w stanie łaski. Zabijam. Jestem.

Wstrząsające wyznanie Kari Selb, tytułowej Oskarżonej, już w pierwszym zdaniu wyznacza nam granice poznawcze na przestrzeni tej niepozornej lektury. Nie będzie to opowieść o przyjaźni kota z psem, o miłości nieszczęśliwej, czy tragicznej w skutkach wycieczce w góry. Będzie o śmierci. O umartwieniu siebie wbrew sobie do tego stopnia, że żywe pozostają tylko oczy, które rejestrują – najczęściej czerwony kolor – i ręka, która zapisuje. A właściwie nie ręka, ale usta, które mówią, bo „Oskarżona” to w przeważającej większości monolog będący odpowiedzią na jedno zasadnicze, ukryte i nigdy w toku powieści nie zadane wprost pytanie „dlaczego to zrobiłaś?”.  Oskarżona początkowo odpowiada poprzez chłodną i precyzyjną relację o sobie i swoim życiu z pozycji bacznego obserwatora (ale nie uczestnika – ten mały fakt jest przez nią długo wypierany), a czyni to, co rusz sprawdzając, czy aby na pewno jest słuchana, a co ważniejsze – dobrze rozumiana. Bo jej świat nie pozostawia wiele miejsca na „nad” i „niedo-” interpretacje – jest dokładnie taki, jakim go opowiedziała – brudy, okrutny i nieskończenie zły. Bez jednego promyka nadziei. Stopniowo jednak zauważamy, że Kari zapamiętuje się w tym, co mówi, słowa płyną coraz szybciej, potok słów, przenikanie sensów, a zamiast rzeczowej i chłodnej relacji mamy spowiedź, gdzie wypowiadane grzechy powodują reminiscencję stanów emocjonalnych w chwili popełniania  zbrodni. Przy tym nie ma tutaj miejsca na skruchę czy wyrzuty sumienia – opowiedzenie każdego z morderstw czy podpaleń popełnianych stopniowo, z rozmysłem i uprzednim planem wyzwala w bohaterce uczucia skrajnie różne od społecznie spodziewanego i oczekiwanego poczucia winy. Jednym z tych uczuć jest ulga, drugim – bardzo specyficzna rozkosz, wręcz zatracenie siebie w poczuciu spełnienia. Można oczywiście powiedzieć, że czyny oskarżonej to wynik takiego a nie innego wychowania, takiego a nie innego domu rodzinnego. Można też powiedzieć, że jest ona po prostu niepoczytalna (co zresztą stara się ustalić osoba, której Kari opowiada o sobie), można szukać w postaciach Malik i Serafina wytworów chorej wyobraźni – faktem jest, że przenikliwość oskarżonej w tym względzie jest zdumiewająca. Z góry wyklucza ona różne warianty, cały czas przypominając czytelnikowi i sobie, że nieważne jak sobie wytłumaczy to, co się stało, bo nic nie zmieni faktu, że po prostu się stało. Ba, staje się znowu. Po prostu. A stan łaski usprawiedliwia wszystko.

Mariella-Mehr (fot.H.U.Ellenberger)Nie jest to książka łatwa w odbiorze. Nie jest to książka przyjemna. Ale co chyba najważniejsze, nie jest to książka (historia) wymyślona. Elementy faktu, historii zastanej „tu i teraz” nieodłącznie dają o sobie znać. Mariella Mehr połączyła bowiem w „Oskarżonej” dwa światy i dwie tragedie – autobiograficzne wątki mieszają się tutaj z autentycznymi morderstwami i podpaleniami dokonanymi w latach 90. przez Caroline H. – jak mówi autorka „moją podpalaczkę”. Caroline H. to prototyp Kari – chłodnej, precyzyjnej, poczytalnej morderczyni, której zabicie kogoś przynosi ulgę i poczucie spełnienia. Z kolei wątki z biografii autorki „Oskarżonej” uzupełniają w pewnym sensie to, czego o zbrodniarce nie wiemy. Jednak prawdopodobnie nie taki był zamiar odautorski, o ile o jakimkolwiek zamiarze można tutaj mówić. W przekonaniu autorki posłowia do „Oskarżonej”, Katarzyny Leszczyńskiej, wypowiedzenie tego, co spotkało w życiu autorkę poprzez powieść, wiersz czy ogólnie formę literacką, jest rodzajem terapii, ukojenia nerwów, uspokojenia myśli. Jak gdyby rekompensatą za lata milczenia na temat swojej krzywdy – najpierw celowego, później przymusowego. Wstrząsających w tym zakresie odkryć dokonuje czytelnik podczas lektury „Życiorysu”, historii faktówczegoś w rodzaju odautorskiego posłowia do historii „Oskarżonej”.

Dwie historie połączone w jedno piekło na przestrzeni tych kilkudziesięciu stron to mieszanka iście wybuchowa – otrzymujemy rzecz mroczną, poruszającą, zapadającą w pamięć – tym bardziej, kiedy dochodzi do tego świadomość realności opisanych wydarzeń. Z jednej strony jest to studium zbrodni z perspektywy zbrodniarza (zbrodniarki) – z drugiej, próba zrozumienia tego, co się stało. Wyrazić siebie, swoje lęki poprzez śmierć – nie swoją, ale czyjąś właśnie – poprzez zadanie komuś cierpienia, nawet jeśli nie rzeczywistego, fizycznego to takiego, które zostawi ślad w głowie już na zawsze. Przeogromna jest w Mehr  – a widać to nie tylko w tej książce, ale i na przykład w wywiadach, których udziela – potrzeba mówienia, mówienia, mówienia, powtarzania ciągle tego samego, aby broń Boże nie zostało zapomniane cierpienie raz zadane, a co najważniejsze, raz (na zawsze) opowiedziane.

Mariella Mehr, Oskarżona, tłum. Katarzyna Leszczyńska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011.

Małgorzata Jędrzejewska

Yiyun Li, Tysiąc lat dobrych modlitw. Recenzja.


Był sobie człowiek

Babcia Lin wraca z wizyty u brygadzisty Pekińskich Zakładów Tekstylnych „Czerwona Gwiazda”, pieczołowicie ukrywając zaświadczenie o przyznaniu jej tytułu zasłużonej emerytki tychże zakładów. Z tytułu owej emerytury babcia Lin nie otrzyma jednak złamanego grosza, bowiem zakłady zbankrutowały. Po chwili zostajemy poinformowani, że nie „zbankrutowały”, bo przecież „państwowa firma zbankrutować nie może”. Wstrzymanie emerytury jest zaś tylko „czasowe”. Nie wiadomo natomiast jak długo potrwa.
To wszystko wiemy już po lekturze połowy strony pierwszego opowiadania. Dopiero później dowiemy się, że babcia Lin w rzeczywistości nie jest babcią, a kobietą w dojrzałym wieku. Babcię uczyniła z niej chora rzeczywistość, brak miłości, rodziny i zwykłej nici ludzkiego porozumienia z otoczeniem. Bo Babcia Lin bardzo chciałaby być prawdziwą babcią.

Tak gęsto zbudowane są opowiadania ze zbioru „Tysiąc lat dobrych modlitw” Yiyun Li – trzydziestodziewięcioletniej Chinki, która w 1996 roku wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Jej bohaterowie to często chińscy uchodźcy, ukazani na różnych biegunach tego samego świata. Przenikają się w tej twórczości kultury Wschodu i Zachodu, absurdalność komunizmu z bezlitosnym kapitalizmem, maoizm z american dream, pustkowia Mongolii z nowojorskimi drapaczami chmur.

A pomiędzy tym wszystkim, wciśnięty niewidzialną ręką w stalowe tryby nienazywalnego mechanizmu – człowiek. To on jest bohaterem opowiadań Yiyun Li. Wielka proletariacka rewolucja kulturalna, giełda papierów wartościowych czy susza na prowincjonalnej wsi są tylko tłem – arenami, na których autorka ukazuje losy jednostki lub społeczeństw z tych jednostek złożonych. Homoseksualista, którego matka chce za wszelką cenę wyswatać; dwójka kuzynów, ukrywających w zaciemnionym pokoju i wychowujących od przeszło dwudziestu lat swoje upośledzone dziecko; nieszczęśliwe miłości, zdrada, skrajna bieda i bogactwo, które niczym grom z jasnego nieba uderza do głowy. Yiyun Li nie szczędzi swoim protagonistom cierpkich słów, ale okazuje im zrozumienie. Staje w ich obronie, niejednokrotnie wyzwala w czytelniku uczucie empatii, skłania do refleksji.

Yiyun-LiWszystkie opowiadania są zwięzłe, napisane oszczędnym językiem w czasie teraźniejszym. Potęguje to wrażenie aktywnego uczestnictwa odbiorcy w tych historiach. Yiyun Li pisze przy tym bardzo ładnie – mamy tutaj subtelne frazy, momenty wzruszające, ale wyzbyte nadmiernej egzaltacji. „Oto jest człowiek i jego opowieść. Nasza litość niewiele mu pomoże, ale pamiętajmy o nim” – zdaje się mówić pisarka. Nawet najbardziej drastyczne historie pozbawione są komentarza. To pod naszą rozwagę pozostawia go autorka, unikając w ten sposób niepotrzebnego dydaktyzmu i mentorstwa. Całości dopełniają świetnie skonstruowane dialogi – celne, nie zabijające rytmu, budujące napięcie pomiędzy postaciami.

Była to pierwsza książka Yiyun Li, po którą sięgnąłem. Nauczony doświadczeniem, przestrzegającym mnie przed często na wyrost interpretowanymi cytatami z amerykańskiej prasy, podszedłem do niej ostrożnie. Okazało się, że tym razem wszelkie zachwyty są jak najbardziej na miejscu. „Tysiąc lat dobrych modlitw” to kawał świetnej literatury i jestem przekonany, że Yiyun Li ma jeszcze wiele do powiedzenia. A Ameryka zadba już o to, żeby jako „Amerykanka chińskiego pochodzenia” napisała dla czytelników kolejne historie.

Yiyun Li, Tysiąc lat dobrych modlitw, przeł. Michał Kłobukowski, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011.

Rafał Niemczyk