William Shakespeare, Wieczór Trzech Króli w przekładzie Piotra Kamińskiego. Omówienie


Bal przebierańców w oparach farsy

Szekspir w „Wieczorze Trzech Króli” strasznie zagmatwał już samym tytułem dramatu. W oryginale sztuka, która została napisana gdzieś na przełomie XVI i XVII wieku, a wydana po raz pierwszy w roku 1623, nosi tytuł „Twelfe Night, Or what you will”. Sugerować to może dwunastą noc po Bożym Narodzeniu, obchodzoną w tradycji katolickiej jako Święto Trzech Króli. Nawiązania do rzeczonego święta są jednak znikome i symboliczne, a przeróżnych odmiennych interpretacji i nawiązań można odnaleźć bez liku. Szekspir, bazując na adaptacji popularnej historii miłosnej, dołożył w utworze motyw rozdzielonych bliźniaków oraz scenicznej przebieranki damsko-męskiej. W efekcie wyszedł z tego porządny galimatias – bal przebierańców w romantycznej konwencji z domieszką farsy, wynurzeń stylowego błazna, wartkiej akcji i melodyjnych przyśpiewek.

Wyobraźcie sobie Ilirię – krainę leżącą gdzieś na Bałkanach (co tak po prawdzie nie ma większego znaczenia, a bohaterowie nie posiadają cech, które można by w szerszym kontekście skojarzyć z tym regionem Europy).
U brzegów Ilirii rozbija się statek, na pokładzie którego podróżuje bliźniacze rodzeństwo: Wiola i Sebastian. Po katastrofie brat i siostra są nawzajem przekonani o tragicznej śmierci drugiego, zaś ich losy splotą się ze sobą w efekcie serii zabawnych zbiegów okoliczności.

Wiola zakochuje się w księciu Orsino, który próbuje zdobyć rękę niedostępnej damy – Oliwii. Dziewczyna wpada na szalony pomysł i w męskim przebraniu przedostaje się na służbę do najbliższego otoczenia księcia, by w końcu zostać posłańcem, który postawił sobie za cel rozkochanie w Orsino Oliwii. Konkury Wioli w przebraniu Cezaria (bo takim imieniem się przedstawia) odnoszą niespodziewany skutek, ponieważ Oliwia zaczyna podkochiwać się w posłańcu księcia, a więc w rzeczywistości w… kobiecie w męskim przebraniu. Pamiętajmy jednak, że ówcześnie na scenie nie występowały kobiety (zagościły na deskach teatrów dopiero kilka dekad później), tak więc de facto mieliśmy na scenie mężczyznę (aktora) odgrywającego rolę żeńską (Wioli), który już „fabularnie” przebierał się za jeszcze innego mężczyznę (Cezaria).

To jednocześnie sygnał zwiększonej uwagi, jaką z upływem czasu poświęcał angielski dramaturg płci żeńskiej w roli postaci scenicznej. Wspomniany we wstępie Anny Cetery słynny szekspirolog Jan Kott w eseju pt. „Płeć Rozaliny” zadaje przewrotne pytanie: „Jaka jest płeć płci?”, nazywając później „Wieczór…” „nocą transwestytów”, a Ilirię – „krajem erotycznego szaleństwa”. Jest to przy okazji śmiałe wyzwanie rzucone przez Szekspira angielskiemu purytanizmowi.

Takie schematy znane są współcześnie z wielu filmów i utworów scenicznych, ale już w czasach Szekspira ich wykorzystywanie należało do niezwykle popularnych. Mistrz zrobił to jednak wyjątkowo brawurowo, zamieniając „Wieczór Trzech Króli” w romantyczną komedię z wielopoziomową akcją, ciętymi dialogami, zabawną intrygą, elementami napięcia, gry słownej i wszechobecnej farsy, a także plejadą wyrazistych postaci (posługująca się kwiecistą mową Wiola-Cezario, nieustający w miłosnym podboju książę Orsino, para szlachciców-ochlaptusów, opętany przez swoje ambicje i żądzę władzy rządca Malwolio i przede wszystkim – inteligentny, charyzmatyczny i niezależny błazen Feste, który staje się kluczową postacią dramatu).

Brawurowe jest też tłumaczenie Piotra Kamińskiego (dziewiąty polski przekład), który postawił sobie za cel ścisłe przestrzeganie liczby wierszy w stosunku do oryginału. Liryczna część dramatu przetłumaczona jest jedenastozgłoskowcem. Największy problem dla tłumacza „Wieczoru…” stanowiło zapewne sprawne literacko splecenie ze sobą lirycznych części tekstu, sporych fragmentów partii pisanych prozą, a także oddanie wierności i sensu dialogów o bardzo dużej rozpiętości językowej (od kolokwializmów i zawoalowanych żartów, poprzez skojarzenia i gry słowne, a kończąc na efektownych popisach oratorskich i sporej liczbie zwrotów obcego pochodzenia). Jako że „Wieczór…” jest uznawany za najbardziej „rozśpiewaną” sztukę Szekspira, do publikacji dołączone są nuty, w takt których wyśpiewywane są różne pieśni i przyśpiewki.

„Wieczór Trzech Króli” w tłumaczeniu Piotra Kamińskiego to klasyka dramatu podana w nowej oprawie – ożywczej, uwspółcześnionej, lecz w najlepszym, trwałym Szekspirowskim duchu.

William Shakespeare, Wieczór Trzech Króli, w przekładzie Piotra Kamińskiego, ze wstępem i komentarzem Anny Cetery, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2012.

Rafał Niemczyk

Krzysztof Potaczała, Bieszczady w PRL-u. Recenzja


Partykuły połonin, czyli o Bieszczadach, Zarządzie Budownictwa Leśnego i jeszcze kilku innych sprawach

O polskich Bieszczadach, choć to przecież niewielkie góry, zajmujące zaledwie spłachetek powierzchni naszego kraju, zwykło się mówić nie inaczej jak „kraina”, często dodając do tego niezbyt ortodoksyjne geograficznie określenia: magiczna, legendarna, traperska, kowbojska czy wagabundowska. Dzieje się tak za sprawą pewnej wyjątkowości tych terenów. Zarówno przyrodniczej, jak i społecznej tych jakże charakterystycznych pewnych znaczeń nadanych przez ludzi uwielbiających znikać w bukowych lasach, snuć się po stepowych połoninach czesanych wiatrem, wędrować ciągnącą się kilometrami żwirową drogą przez puste doliny, za dnia w lesie na błotnistych stokówkach odnajdywać świeże tropy niedźwiedzia, a nocą przy ognisku wsłuchiwać się w wycie wilków lub symfonie rykowiska.

To kraina zbudowana z opowieści, legend i mitów, pełna wyrazistych postaci, prostych i oczywistych uczuć i zachowań, obfitująca w cały katalog prawd nieosiągalnych w mieście. Takie miejsce na czarnej ziemi, gdzie szary człowiek może z nieco większą łatwością spojrzeć kolorowo na świat. Oczywiście to iluzja, lecz ci którzy jej doświadczyli, nic sobie z tego nie robią, uzależniają się coraz bardziej od złoto-czerwonych, jesiennych, bukowych wzgórz, od feerii kwiatów, łąk i połonin trwającej od wczesnej wiosny do schyłku lata, od pustych na ogół dróg i ścieżek, za to wyposażonych dosyć obficie w przydrożne maliny i borówki, od zimowej ciszy, wzburzanej trzaskiem pękających od mrozu olch i świerków oraz od spotkań tyleż niespodziewanych, co wartościowych, spotkań przygodnych ludzi, ludzi leśnych lub ludzi drogi.

Wzrostowi liczby miłośników Bieszczad, zarówno tych turystycznych, wpadających tylko na chwilę, jak i tych, którzy ulegając pokusie wolności i zakapiorstwa, postanowili mocniej związać swój los z tymi terenami i osiedli tu na stałe, towarzyszy powstawanie opowieści bieszczadzkich, co prawda często ubarwianych, lecz zawsze noszących w sobie ziarnko prawdy. Ponadto tak wielobarwnych, tak wciągających, że człowiek słuchający zapomina się w swojej wyobraźni, przymykając to bardziej racjonalnie widzące oko na oczywisty fakt konfabulacji.

Krzysztof Potaczała, syn osadnika, sam z krwi i kości bieszczadzki autochton, w swojej książce „Bieszczady w PRL-u” z reporterską skrupulatnością i niestety takim samym językiem opowiada powojenne dzieje Bieszczad. W dwudziestu jeden rozdziałach zamieścił sporo bieszczadzkich historii, opisał wiele miejsc, nie zapominając przy tym o ludziach.  Skonstruował coś pomiędzy monografią historyczną a wspomnieniami. Treść pogrupował w pewne grupy tematyczne, separując je bez nadmiernej sumienności w wyodrębnionych rozdziałach. Dobry to zamysł, bo trudno przecież uciec od nawiązań, a zbyt sztywne trzymanie się przyjętego scenariusza narracji zakłóciłoby rytm opowieści.

W „Bieszczadach w PRL-u” przeczytamy o Republice Arłamowskiej i o jej udzielnym władcy pułkowniku Doskoczyńskim, poznamy zarówno szczegóły związane z powstawaniem tej myśliwskiej enklawy komunistycznej nomenklatury, niegdyś owianej tajemnicą, a teraz opisywanej wspomnieniami jej budowniczych; jak również dowiemy się sporo o samych polowaniach (ich uczestnikach, przebiegu, krążących tu i ówdzie anegdotach).

Autor opisuje garść innych politycznych wydarzeń, które miały tutaj miejsce lub dotyczą tych terenów: perypetie pomnika Stalina stojącego w Ustrzykach Dolnych, różne formy manifestacji niechęci mieszkańców, aż do ostatecznego i chwalebnego obalenia; przypomina zapomniane już nieco, lecz w tamtych czasach bardzo oryginalne i będące swoistym kuriozum wiece polsko-radzieckie w pobliżu granicy; znajdziemy tu również opis strajku „Solidarności Wiejskiej” w Ustrzykach Dolnych oraz historię i reperkusję wprowadzenia zmiany na polskie rusińsko brzmiących nazw miejscowości z roku 1977.

Kilka rozdziałów poświęcono zwierzętom leśnym (wilkom, niedźwiedziom, żubrom) oraz ich czasem zabawnym, innym razem groźnym spotkaniom z ludźmi. Oczywiście przeczytamy tu również o budowie zapory w Solinie i smutnym przesiedleńczym losie mieszkańców terenów przeznaczonych na zalanie w związku z powstawaniem sztucznego jeziora. Znajdziemy tu również opis wypasu owiec przez Górali Podhalańskich oraz obraz życia samych pasterzy, ich zwyczajów i niektórych barwnych przygód. Zapoznamy się z zimą stulecia z przełomu 1963/1964, podczas której część bieszczadzkich miejscowości została odcięta od świata, a ludzie ratowali się karkołomną ucieczką lub byli zmuszeni przeczekać trudny okres w spartańskich warunkach, nierzadko głodując.

Osobne rozdziały Potaczała poświęcił kierowcom ciężarówek, na co dzień przemierzającym Bieszczady, zdarzało się, że na podwójnym gazie; łowcom węży, zwłaszcza Eskulapa; filmom i ich twórcom, którym Bieszczady użyczyły scenerii („Pan Wołodyjowski”; „Rancho Texas”, „Ogniomistrz Kaleń” i innych). Autor wspomina o trudnej i smutnej przeszłości w postaci epizodów dotyczących bojkowskich cerkwi, ikon i pozostałości domostw oraz nieco makabrycznych odkryć szczątków ludzkich żołnierzy UPA przez pracowników leśnych. Książka zawiera również historię budowy kościoła w Ustrzykach Górnych.

Ponadto Potaczała napisał o wielu innych tematach, które trudno tu numerycznie wymienić. Czasem czytelnik ma wrażenie nadmiaru opowieści, jakby autor zebrał wszystko, o czym słyszał i jak do wielkiego wora, tak do książki wrzucił.

Dużą atrakcją „Bieszczad w PRL-u” jest bardzo duża liczba zamieszczonych zdjęć, na ogół dobrze ilustrujących treść zawartą w książce. Powoduje to większą plastyczność opowieści. Są to zdjęcia czarno-białe, zwykle o niezbyt dużym formacie, za to czytelne i wyraźne.

Język, którym Potaczała opowiada o Bieszczadach jest zwięzły, precyzyjny, można nawet powiedzieć ścisły, reporterski i informacyjny, bez wątpienia prawdziwy, lecz nic ponadto. Dla miłośników połonin czasem może wydać się to odrobinę za mało. Mogą poczuć pewien niedosyt wspomnianej wcześniej magiczności.

Książka posiada pewną optykę, nieco odmienną od na ogół przyjmowanej w literaturze dotyczącej tego tematu. Większość opowieści jest ściśle związana ze wspomnieniami pracowników leśnych, przy czym w przeważającej części wypowiadana ustami kadry kierowniczej. To jakby niezbyt usystematyzowana historia zagospodarowywania Bieszczad przez odpowiedni oddział peerelowskiej firmy Zarząd Budownictwa Leśnego. Ta nazwa pojawia się wielokrotnie, i jest (przynajmniej piszący te słowa odniósł takie wrażenie) swoistą alfą i omegą Bieszczad. Co wydaje się być nieco paradoksalne, zwłaszcza dla znających Krainę Połonin równie dobrze.

Nie jest to pozycja dotycząca całych Bieszczad, co może sugerować tytuł – dokładniej rzecz ujmując, opisano głównie ich wschodnią część: począwszy od Ustrzyk Dolnych, przez Otryt, Dolinę Sanu, Czarną, Stuposiany, Pszczeliny, Ustrzyki Górne, a skończywszy na Arłamowie, Mucznem i Beniowej. Sporadycznie wspomniano inne miejscowości – i tak Baligród chyba raz, Cisnej ani razu, Wetlina to najwyraźniej miejsce, przez które się tylko przejeżdża. Chryszczata i Wola Michowa pojawia się tylko w kontekście dygresji do opowieści dotyczącej innego miejsca. Nie mówiąc już o okolicach Smolnika (tego nad Osławą) albo Łupkowa.

Mankamentem jest pewna dysproporcja w udzielaniu głosu przez Potaczałę swym interlokutorom. Większość wątków to kompilacja wspomnień kilku osób (dominuje tu zwłaszcza Witold Augustyn). Dlatego czytelnik nieco bardziej wymagający i obeznany z tematem, może odnieść wrażenie, że omawiana książka winna nosić tytuł: „Okolice Ustrzyk Dolnych, Czarnej, Stuposian i Mucznego w PRL-u, widziane oczami pewnych pracowników Zarządu Budownictwa Leśnego”. Być może to złośliwy czytelnik, ale na pewno będący dużo bliżej prawdy niż autor.

Pomimo wzmiankowanych zastrzeżeń warto sięgnąć po tę pozycję. I może to uczynić zarówno ktoś posiadający większe doświadczenie w lekturze bieszczadzkich wspomnień i monografii, jak również osoba nie znająca tematu w ogóle. Pierwszy czytelnik znajdzie w książce pewne interesujące szczegóły, będące jakby uzupełnieniem wiedzy nabytej z innych źródeł, a drugi, słysząc o pewnych historiach pierwszy raz, nie dosłyszy przelotności opowieści.

Krzysztof Potaczała, Bieszczady w PRL-u, Wydawnictwo Bosz, Olszanica 2012.

Tekst i zdjęcia:

Dominik Śniadek

Henry James, W kleszczach lęku. Recenzja


„Bez wiary groza nie istnieje”, czyli Freudowski charakter duchów

Już przeszło sto lat (powieść wydano po raz pierwszy w 1898 roku) literaturoznawcy, krytycy i czytelnicy głowią się nad tym, co tak naprawdę wydarzyło się na terenie prowincjonalnego wiktoriańskiego dworu w tajemniczym Bly? „W kleszczach lęku” Henry’ego Jamesa to rasowa powieść gotycka. Scenę otwarcia widzimy oczami narratora, który w Wigilię Bożego Narodzenia przysłuchuje się przy kominku niesamowitym historiom. Kiedy na pierwszy plan wysuwa się niejaki Douglas, prezentując zgromadzonym manuskrypt swojej nieżyjącej już przyjaciółki, przenosimy się do świata, w którym zło czai się gdzieś w ukryciu, by uderzyć w najbardziej nieoczekiwanej chwili. Od teraz już nic nie będzie do końca jasne.

Młoda i atrakcyjna guwernantka, której nazwisko niech pozostanie sekretem, przyjmuje nową posadę, na pierwszy rzut oka wymarzoną. Trafia na prowincję, do zapuszczonego nieco starego dworu w wiktoriańskim stylu, któremu nie może jednak początkowo odmówić uroku. Tajemnicze miejsce pasjonuje ją, a nowi podopieczni wydają się pełni uroku, sympatii i inteligencji. To para dzieciaków – kilkuletnia Flora i nieco starszy Miles, których rodzice zginęli w tragicznym wypadku. Opiekę nad nimi zleca guwernantce ich wuj, stawiając przy tym jeden, ale za to bezwzględny warunek: cokolwiek by się nie działo, kobieta nie ma prawa zakłócać jego spokoju. Ze wszystkimi problemami ma sobie poradzić sama, korzystając ewentualnie z doświadczenia gospodyni, pani Grose, i skromnej służby. Ten układ, który kobieta odbiera za zaszczyt jako bezgraniczne zaufanie, będzie jednym z kluczy do odczytywania powieści.

Po kilku sielankowych tygodniach w Bly zaczynają się bowiem dziać rzeczy dziwne i straszne. Guwernantka relacjonuje nam, jakoby miała widzieć (czy to na wieży, czy to nad jeziorem) tajemnicze zjawy, które wedle wyjaśnień pani Grose mogą być duchami grubiańskiego Petera Quinta i panny Jessel – poprzedniej guwernantki. Tych dwoje łączył za życia niejasny związek, niewykluczone że dość intymny. Niepokojący jest sposób, w jaki oddziałuje on na niewinne z pozoru dzieci. Czy upiory rzeczywiście nawiedzają Bly, a jeśli tak, to czy istnieje sposób, aby człowiek mógł się im przeciwstawić?

W kleszczach lęku (2009)

„Żywcem zaczerpnięta z dzieł Henry’ego Jamesa jest teza, że duchy przejmują w końcu motywację, a może nawet osobowość tych, którzy je przyzywają – napisał Stephen King w „Danse Macabre”. – Ich zło pochodzi od nas samych. Nawet ogarnięci największym przerażeniem, bohaterowie wyczuwają to pokrewieństwo”.

Nawiedzony dwór, zagęszczone poczucie grozy, rodzące się szaleństwo, upiorne sceny, podsycająca atmosferę strachu narracja, a także archetyp złego miejsca – to wszystko znajdziemy u Henry’ego Jamesa. Urodzony w Nowym Jorku pisarz wychodzi jednak poza ramy powieści gotyckiej, tworząc zagmatwaną strukturę dzieła, w którym tyleż samo co strach, znaczy podłoże psychologiczne.

„Duchy w książkach Henry’ego Jamesa mają „czysto Freudowski charakter” – dodaje współczesny mistrz grozy z Maine.

Wiarygodność narratorów to dla czytelnika kwestia najbardziej sporna. Nieskomplikowana z początku historia zaczyna się stopniowo gmatwać, a wtedy co bardziej wnikliwy czytelnik zacznie dociekać, czy aby czasem młoda kobieta pod wpływem klimatycznego, złowróżbnego miejsca nie ulega halucynacjom? A może daje się zmanipulować otoczeniu? Do tego dochodzi jeszcze postać Douglasa (pierwszego narratora) – czy prywatny stosunek do tej kobiety, który dość nieświadomie ujawnił, nie zniekształcił nieco prezentowanej historii?

„To właśnie najbardziej interesowało mnie w literaturze grozy – fakt, że ukazuje ona pękające więzi między poszczególnymi ludźmi, między ludźmi a światem oraz zanik więzi łączących ich jaźń w jedną całość. Gwałtowne zerwanie owych związków sprawia, że pozostają samotni i bezbronni, krzyczący z przerażenia w obliczu tego, w co muszą uwierzyć. Wiara jest bowiem wszystkim; nie ma nic ważniejszego. Bez wiary groza nie istnieje” – podkreśla King.

Halucynacje, manipulacje, celowe zacieranie rzeczywistego obrazu – to kilka hipotez, którymi można odczytywać „W kleszczach lęku”. Jednakże nie można też wykluczyć, że wykształcona, zdrowa, uprzywilejowana, godna zaufania młoda kobieta staje oko w oko z istotą elementarnego Zła. Pozostawiona z własnymi słabościami, otumaniona lękiem, próbuje na własną rękę poradzić sobie z czymś niewysławialnym, niesamowitym, czemu samotny człowiek nie ma możliwości podołać. Może być i tak. Nigdy się jednak tego nie dowiemy, a groza strasznego dworu w Bly już przez wieczność będzie wabić kolejnych śmiałków próbujących się z nią rozprawić.

Henry James, W kleszczach lęku, przeł. Witold Pospieszała, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.

Rafał Niemczyk

Petr Šabach, Podróże konika morskiego. Recenzja


Dziennik kangura z przyszytą torbą

Wychowywanie dziecka to sprawa piekielnie trudna i skomplikowana. Póki co moje sądy na ten temat nie wynikają z autopsji, a raczej z bardziej lub mniej radosnej obserwacji otoczenia. Petr Šabach w autobiograficznych „Podróżach konika morskiego” sięga i po jedno, i po drugie: własne doświadczenia przeplata subiektywnymi spostrzeżeniami, przyjmując za cel stawienie czoła „niesprawiedliwemu otoczeniu”. Spogląda na świat z punktu widzenia konika morskiego, a raczej kangura, któremu małżonka zaraz po narodzinach syna przyszyła torbę i wyruszyła w świat. Urodzony w Pradze pisarz czyni to jednak z właściwym sobie dystansem, swobodą opowiadacza oraz charakterystycznym – czasem subtelnym, a innym razem gorzkim – poczuciem humoru.

Książka Petra Sabacha może zaskakiwać tym bardziej, że należy on wszakże do pokolenia urodzonego tuż po wojnie w bloku wschodnim. Charakterystyczny dla przeciętnej rodziny tamtych czasów był model, w którym ojciec pracujący w zakładzie przemysłowym „zarabia na chleb”, zaś matka w tym czasie bawi dzieci i zajmuje się licznymi zadaniami, składającymi się na „opiekę nad domem”. „Podróże konika morskiego” odwracają te role – matka trzyletniego Pepino zostawia syna pod opiekę mężowi, a sama kontynuuje karierę naukową.

Petr_Sabach_sentencja

Jak się zapewne słusznie domyślacie, prowokuje to szereg nieoczekiwanych zdarzeń, przygód i nieszczęśliwych zbiegów okoliczności, które przeżywamy wraz z narratorem, opisującym je w formie prozatorskiego dziennika. Początkowo bunt i lekką niechęć wzbudził we mnie bohater, którego dzień rozpoczyna się od wróżenia z porannych pozostałości w muszli klozetowej, a każde niemal przedpołudnie spędza niezmiennie na placu zabaw. Ale sytuację uratował dość szybko, wdając się w niezdarny romans z „piękną w wulgarny sposób mamą małego Martiego” czy wygarniając podczas piwnego mityngu w knajpie swoim kolegom-bufonom tandetne pozerstwo.

Pisałem to przy okazji recenzji „Gówno się pali”, powtórzę to teraz: Petr Šabach to świetny gawędziarz, przemycający w błahych pozornie kwestiach wartości, od trwałości których często zależy udane życie. Takimi wartościami są w „Podróżach konika morskiego” wyrozumiałość, cierpliwość, poświęcenie, odpowiedzialność, a także miłość i umiejętność przebaczenia. Oczywiście czeski pisarz podaje to wszystko na czeskiej tacy, udekorowanej po swojemu, gdzie ckliwość zamaskowana jest wiarygodnością oraz „taktowną bezceremonialnością”.

Petr Šabach pokazuje w swej książce prozę życia jako wypadkową uczuć, emocji, niełatwych wyborów, błędnych decyzji, nieprzespanych nocy i prawa do poświęceń (tak, właśnie prawa). A jeżeli już rozprawiać o sprawach istotnych, to dystans i styl w towarzystwie uśmiechu jeszcze nikomu nie zaszkodziły. Šabach ma go pod dostatkiem, dlatego jest godny polecenia wszystkim zabetonowanym związkom, z dziećmi albo bez dzieci – bez różnicy.

Petr Šabach, Podróże konika morskiego, przeł. Julia Różewicz, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2012.

Rafał Niemczyk

Roberto Bolaño, Literatura faszystowska w obu Amerykach. Recenzja


Zajączek Borgesa

Świetną reklamą dla wydanej w 1996 roku książki Roberto Bolaño jest fragment recenzji opublikowanej w Polityce, w której autor stwierdza z przekonaniem, że „Literaturą faszystowską zachwycił się guru południowoamerykańskiej literatury Jorge Luis Borges. Trudno się dziwić, bo to pozycja, którą Argentyńczyk sam mógłby stworzyć”. Chodzi o urywek rzekomego listu J.L. Borgesa do Italo Calvino z listopada 1996 roku, zamieszczonego na okładce książki, w którym Borges chwali dzieło Bolaño. „Doskonała książka – głosi cytat. Mam nieodparte wrażenie, że ten młody Chilijczyk może zajść daleko”. Wszystko by się zgadzało, gdyby nie smutny skądinąd fakt, że zarówno Argentyńczyka Borgesa, jak i urodzonego na Kubie Italo Calvino, w 1996 roku od przeszło dekady nie było już pośród żywych.

Przewrotny żart tłumacza (a może wydawcy), w którego sidła da się jeszcze zapewne złapać niejeden czytelnik, jest doskonałym i celnym wprowadzeniem do utworu, podobnie zresztą jak motto zaczerpnięte od Augusto Monterroso.

„Literatura faszystowska w obu Amerykach” to apokryf, metaliteracki słownik, będący kompendium wiedzy na temat amerykańskich, a w szczególności iberoamerykańskich pisarzy, których życie w taki czy inny sposób zostało naznaczone przez ideologie faszystowskie. W tym miejscu ważna uwaga dla czytelników, których mogłoby odrzucić ta zapowiedź: kwintesencji faszyzmu w książce jest niewiele, a poszczególne epizody przyprawione są wyśmienitym humorem, kpiną, ironią i literackim „jajem”.

Książka składa się z trzydziestu notek biograficznych fikcyjnych współczesnych pisarzy, z których Bolaño na nowo buduje literackie uniwersum obu Ameryk. Urodziny najstarszych omawianych literatów przypadają na koniec XIX wieku, zaś najdłużej z nich „żyje” niejaki Willy Schörholz, który umiera gdzieś pod równikiem w Kampali (stolicy Ugandy) w roku 2029. Żeby zabawa z czytelnikiem stała się jeszcze ciekawsza i owocniejsza, a zasady gry bardziej pokręcone, Chilijczyk dodaje do tego wybornego bigosu grzyby w postaci rzeczywistych pisarzy.

W poszczególne biografie mamy więc wplecione nazwiska klasyków Hemingwaya, Faulknera, Capotego czy Fitzgeralda; homoseksualisty Ginsberga; mistrzów science-fiction (Dicka,  Heinleina); Normana Spinrada, który swego czasu pisał o podobieństwach alter ego Vonneguta, Kilgore’a Trouta, do Theodore’a Sturgeona, a także samego Borgesa (który był wszakże jednym z guru Roberto Bolaño) oraz kilku innych.

Roberto-Bolano-at-Paula-ChicoNa drodze czytelnika stanie również gromada działaczy politycznych o różnych poglądach, z których Bolaño kpi, wyrzucając im brak wyobraźni, manipulowanie wydarzeniami historycznymi, ograniczanie wolności obywatelskiej i hamowanie rozwoju własnych krajów. Autor „Dzikich detektywów” odczuł smród polityki na własnej skórze – aresztowany jako sprzymierzeniec lewicowego ruchu tuż po przewrocie dokonanym przez generała Pinocheta, którego konsekwencją było obalenie i samobójstwo prezydenta Salvadora Allende.

Każda biografia to stylowa short-story, a większość z nich można potraktować jako odrębne opowiadania. Dodatkowo losy bohaterów w wielu miejscach krzyżują się, sprawiając, że zamknięty w książce fikcyjny świat staje się odrębnym bytem. Uzupełnieniem jest cała masa fikcyjnych dzieł, wydawnictw i organizacji.

Pisarze prezentowani przez Bolaño budzą skrajne uczucia – od szczerej sympatii tudzież politowania, poprzez nutkę żalu i zdziwienia, aż do skrajnej niechęci i obrzydzenia. Nawet najgorsze typy są jednak przez chilijskiego pisarza opisywane ze swadą, naturalnym luzem, stylem stanowiącym połączenie języka świetnego gawędziarza z wiedzą erudyty i poczuciem humoru hipisa-intelektualisty.

To zagubieni i samotni ludzie o poszarpanej psychice. Poszukują szczęścia, nurzając się w utopijnych ideologiach, makietach nowego świata, a także w literaturze (głównie we własnych dziełach). Wielu z nich z surową konsekwencją odwołuje się do utartych formułek, propagujących faszyzm jako jedyną słuszną obronę przed komunizmem. Bolaño jest świadomy nieuchronnej syntezy literatury z polityką, co szczególnie mocno można było zaobserwować w XX wieku na jego kontynencie.

Jorge-Luis-BorgesW „Literaturze faszystowskiej…” poznamy szereg niepospolitych psychopatów: megalomanów przekonanych o mesjańskiej misji, do której zostali wyznaczeni; grupę poetów przeklętych; fantastów snujących wizje o Czwartej Rzeszy w Kosmosie; wirtuoza plagiatów podpisującego się własnym nazwiskiem pod przeróbkami literatury masajskiej, francuskiej i négritude; fanatyka piłkarskiej drużyny Boca Juniors, a jednocześnie przywódcę klubu kibica, mentora tychże kibiców i wrażliwego poety; wreszcie seryjnego mordercę, który zabija ludzi, by uwiecznić ich zwłoki w serii artystycznych fotografii (tropiąc go, emerytowany detektyw Abel Romero korzysta z literackiej intuicji samego Bolaño).

Wspomniany wcześniej Willy Schörholz jest autorem kilkutomowej sagi pt. „Geometria”, w obrębie której „przedstawia niekończącą się liczbę wariantów ogrodzenia z drutu kolczastego na białym tle”.

Franz Zwickau, urodzony w Wenezueli syn niemieckich emigrantów, jest autorem wiersza „Dialog z Hermanem Göringiem w Piekle”, w którym „poeta dosiadający czarnego motoru z pierwszych sonetów przyjeżdża na opuszczony aerodrom na wenezuelskim wybrzeżu, w miejscowości pod Maracaibo zwanej Infierno, czyli Piekło, i spotyka tam cień marszałka Rzeszy, z którym rozmawia na różne tematy: lotnictwo, zawrót głowy, los, opuszczone domy, odwaga, sprawiedliwość, śmierć”.

Urodzony w Brazylii Amado Couto tworzy postać detektywa Paulinho, który bywa „kościotrupem palącym na korytarzu i słuchającym odległych krzyków”. W drugiej powieści „Paulinho niemal już cały dzień jest kościotrupem. Jego klienci też są kościotrupami”, zaś w trzeciej „główne miasta w Brazylii jawią się jako wielkie szkielety, a małe miasteczka jako szkielety drobne, dziecięce, a czasami nawet słowa zmieniają się w kości”.

Ignacio Zubieta, autor tomiku „Krzyż z kwiatów”, daje się poznać jako jedyny Kolumbijczyk odznaczony za swoje zasługi Żelaznym Krzyżem.

„Literatura faszystowska w obu Amerykach” to dzieło błyskotliwe, przykuwające rozmachem wyobraźni autora i chilijskim wachlarzem abstrakcyjnych pomysłów. To książka brawurowo napisana, przednia zabawa z zakamuflowanymi w meandrach treści rozważaniami na temat roli literatury i sztuki. To zajączek – ruchome odbicie światła rzucone przez zwierciadło Borgesa, który zasiadając dziś do rozmowy już przy jednym stole z Bolaño, może wygłosić nie spreparowane już, a rzeczywiste słowa pochwały: „Felicitaciones, amigo!”

Roberto Bolaño, Literatura faszystowska w obu Amerykach, przeł. Tomasz Pindel, Wydawnictwo MUZA SA, Warszawa 2012.

 Rafał Niemczyk