Grant Morrison, Frank Quitely, All-Star Superman. Recenzja.


Nowa twarz niebieskiego „harcerzyka”

Podstawowym zarzutem masowo kierowanym w stronę Supermana jest jego przesadna „cudowność”. Człowiek ze stali w przeciwieństwie do mrocznego Batmana nie daje się uwiarygodnić, nie sposób go rozsądnie wytłumaczyć ani usprawiedliwić i dopasować do realnego świata. Ogrom i siła mocy, którymi dysponuje Superman, jego kolorowy wizerunek, a także niesamowita wręcz szlachetność – czyni go herosem bez skazy, superbohaterem idealnym aż nie do zniesienia. Dla niektórych oczywiście. Niebieski „harcerzyk” przegrał u polskiego odbiorcy z Człowiekiem Nietoperzem już w latach dziewięćdziesiątych, za czarów starego dobrego TM-Semic. Dziś to Batmana wymienia się wśród komiksowych faworytów dzieciństwa, Supermana spychając na margines okropnej sztampy i  infantylizmu. Niesłusznie.

„Superman” zarówno za czasów zeszytowych komiksów, jak i później w wydaniach albumowych ma do zaoferowania więcej niż wydaje się tym, którzy zawczasu uprzedzili się do jego image’u. Porywające przygody, bogate i pokręcone uniwersum, ciekawa warstwa obyczajowa może stanowić świetną rozrywkę dla czytelnika, który posiada umiejętność dostosowania się do proponowanej konwencji – w tym przypadku szalonej fantastyki, która nic nie robi sobie z reguł wiarygodności. Nie znaczy to jednak, że jest mniej warta. Czy wymóg wiarygodności w przypadku postaci, którą  nazywamy „superbohaterem”, nie jest bowiem przesadzony?

„All-Star Superman” stworzony przez Granta Morrisona i Franka Quitely’ego  to album na swój sposób kontrowersyjny. To komiks, który może zniesmaczyć zarówno zatwardziałych zwolenników, jak i wiecznych przeciwników Supermana, albo całkiem odwrotnie – podbić serca jednych i drugich. Jego twórcy postanowili odświeżyć jednego z najbardziej rozpoznawalnych superbohaterów i opowiedzieli jego historię zupełnie na nowo. I tak, znajdziemy tu dobrze znane postacie (Lois Lane, Lex Luthor, Jimmy Olsen, Lana Lang itd.), ale w innym układzie, innych historiach, nieco zniekształconym świecie, a także w zupełnie nowych przygodach. Całość rozpisana jest na dwanaście odcinków, z których każdy stanowi osobną historię, ale wszystkie razem tworzą świetnie współgrającą ze sobą całość. Osią fabuły jest dołujący fakt, że nasz człowiek ze stali, tuż po pewnej nieprzyjemnej przygodzie dowiaduje się, że wkrótce umrze.

Tym, co w przypadku tego albumu może budzić wątpliwości sympatyków „niebieskiego”, choć chyba najbardziej zniesmaczy jego przeciwników, są naprawdę szalone pomysły scenarzysty – Granta Morrisona. Ten bowiem, mimo współczesnych tendencji do uwiarygodniania superbohaterów, postanowił pójść w zupełnie odwrotnym kierunku. Przygody Supermana, jakie otrzymaliśmy w albumie jego autorstwa, są bowiem najmniej wiarygodne z możliwych. Tutaj planeta może mieć kształt kwadratu, pies Krypto aportować drzewem, a klucz do rezydencji Supermana ważyć pół miliona ton. Tutaj inne niż nasz światy są supernieralne, inni bohaterowie jeszcze mniej prawdopodobni niż człowiek ze stali, tak samo zresztą jak superdziwaczne stwory, zadziwiające swoją dziwacznością. Czy to jednak wada, czy wręcz przeciwnie – super-zaleta?

Na szczęście w całym tym wariactwie znajdują się pokłady dobrej zabawy, poczucia humoru i przekonującej igraszki z konwencją. Mnożące się nieprawdopodobieństwa i cudowności przywodzą na myśl fantastykę w stylu retro, trochę śmieszną, kiczowatą, ale jednocześnie na swój sposób czarującą. Dzięki temu „All-Star Superman” stanowi wspaniały sposób, by powrócić myślami do tamtych, zamierzchłych już czasów, kiedy dziwaczne, kosmiczne przygody przyjmowało się ze szczerą, bezkrytyczną radością. Jak miło, że bohaterem tego powrotu jest właśnie Superman.

Przygody zawarte w „All-Star Superman” nie byłyby tak smakowite, gdyby nie rewelacyjne rysunki Franka Quitely’ego. Duże kolorowe kadry, estetyczna kreska, doskonała mimika i gestykulacja bohaterów jeszcze mocniej uwypuklają ten przesadzony świat, a jednocześnie gwarantują miodną i przyjemną dla oka lekturę. Znani bohaterowie, choć niby tacy sami, przeszli tu niewielką metamorfozę. Na szczególną uwagę zasługuje „przerobienie” postaci Clarka Kenta, z którego twórcy komiksu zrobili sympatycznego, ociężałego i niezdarnego „wielkoluda” z nazbyt rozrośniętą sylwetką. Ten ruch scenarzystów dla odmiany czyni go bardziej wiarygodnym, uzasadniając jego wątpliwy i podważany przez antyfanów kamuflaż. Pomysłową przemianę przeszedł również Jimmy Olsen, który w tym wydaniu staje się sympatycznym i ekscentrycznym zawadiaką, a nie – jak było do tej pory – naiwnym chłopcem do bicia. Z kolei największy przeciwnik Supermana, Lex Luthor, wyszczuplony i odmłodniały, to okropnie niebezpieczny geniusz, którego obsesja na punkcie człowieka ze stali przybiera tak monstrualne rozmiary, że czyni go „komiksowym” do potęgi.

Na tym zresztą polega cała konwencja tego albumu – to 300% Supermana w Supermanie, Lexa Luthora w Leksie Luthorze, Clarka Kenta w Clarku Kencie itd. Z pomocą tej hiperbolizacji starzy bohaterowie zyskali zupełnie nowe twarze, a te – wraz z szalonymi pomysłami, świetną kreską i poczuciem humoru stanowią 300% rozrywki w rozrywce.

Grant Morrison, Frank Quitely, All-Star Superman, tłum. Michał Zdrojewski, wyd. Mucha Comics, Warszawa 2012.

Dorota Jędrzejewska

Andrzej Czyżewski, Piękny dwudziestoletni. Biografia Marka Hłaski.


Obyś żył w ciekawych czasach

Marek Hłasko: pisarz i symbol. „Młody gniewny”, niepokorny, „polski James Dean”, „buntownik bez powodu”, postać barwna, utożsamiana z wykreowanymi przez siebie bohaterami literackimi, bon vivant, amant, kobieciarz, uwodziciel, samotnik, twardziel. Tylko czy – i jeśli tak, to w jakiej mierze – to prawda? Trudno znaleźć osobę z polskiego świata literackiego bardziej zniekształconą przez własną legendę. Nawet Tyrmand i Gombrowicz zostają daleko w tyle.

„Piękny dwudziestoletni” jest próbą odnalezienia prawdziwego obrazu Hłaski, choć niestety również nie pozbawioną retuszowania. Wyłania się z niej człowiek nade wszystko bardzo wrażliwy, obdarzony ogromną ciekawością innych ludzi, interesujący, lecz także uparty, schematyczny i dosyć nieskomplikowany. Postać w pewnym sensie tragiczna, zakładnik i swojego charakteru, i czasów, w jakich przyszło mu tworzyć i żyć. Osoba szczera, nawet odrobinę naiwna, pełna wiary w dobro, sprawiedliwość i przede wszystkim – drugiego człowieka, ale lubiąca kreować się, grać kogoś innego oraz konfabulować swą historię; przy tym mocno bezkompromisowa, nie szukająca łatwych mieszczańskich rozwiązań i nie chodząca na skróty. Człowiek w jakiejś mierze przegrany, niewygodny, skazany na samotność i wypędzenie. Jeśli twardy, to przez siłę, z jaką zmagał się z własnym losem. Jeśli gruboskórny, to dopiero po tym, jak mu tę skórę skutecznie wygarbowano. Ale też egocentryk wstydzący się swego skupienia na sobie, uciekający przez to w różne, czasem karkołomne sposoby zwracania na siebie uwagi, jak np. hipochondria. Wreszcie mężczyzna dążący do stabilizacji życiowej, szukający miłości, zbyt jednak młody na życiowe kompromisy, zbyt dumny na ustępowanie, zbyt wolny i niezależny jak na komunistyczną Polskę.

Marek Hłasko: pisarz i symbol

Marek Hłasko: pisarz i symbol

Urodzony w 1934 roku w Warszawie Marek Hłasko nie miał szczęścia ani do okoliczności życia, ani do ludzi, którzy go otaczali. Spóźniony do pokolenia apokalipsy spełnionej, nie brał czynnego udziału w walkach II wojny światowej, stał obok jako dziecko i patrzył na koszmar getta warszawskiego, na heroizm i hekatombę Powstania Warszawskiego. Dla kilkuletniego chłopca, półsieroty pozbawionego ojca, nie mogło to być łatwe i musiało odcisnąć swoje piętno.

Potem podążył wraz z matką śladem innych uchodźców ze spalonego miasta. Najpierw do Częstochowy, gdzie doczekał końca wojny, potem na Górny Śląsk (Chorzów-Batory), by przez Białystok trafić wreszcie na nieco dłużej do Wrocławia. Tu, jakby nie mało było kłopotów z trudnym powojennym życiem, pojawił się konflikt z ojczymem, nowym partnerem Marii Hłasko.

Niełatwo zrozumieć i tamte relacje, i owe powojenne czasy. Ocaleni byli przecież na wpół martwi, każdy na swój własny sposób. Dodatkowo obciążeni różnym doświadczeniem i mądrością życiową, która bardzo często zupełnie nie współgrała z rzeczywistością stalinowskiego reżymu. Marek tymczasem dorastał, a ten wiek ma swoje prawa i swój bunt. Pod koniec szkoły podstawowej przyszło przesilenie. Dość powiedzieć, że przyszły pisarz otrzymał trzy roczne oceny niedostateczne (w tym z języka polskiego).

Rozwiązaniem miała być szkoła z internatem w Legnicy. Była tak naprawdę wykluczeniem. Takich odsunięć miało go w późniejszym życiu spotkać więcej. Radzić sobie musiał, to i sobie poradził, lecz nie był to jego własny wybór. Szkołę podstawową skończył, średniej już się nie udało. Życie kusiło, charakter powodował bunt. Zabrakło poczucia przynależności. Potem były różne prace: w Stoczni Rzecznej we Wrocławiu, jako szofer przy zwózce drewna z gór.

Matka z ojczymem przenoszą się do Warszawy, Marek Hłasko też, tylko już raczej jako satelita domu, a nie jego normalny mieszkaniec. Przyszły pisarz podejmuje prace jako kierowca, w kilku firmach. Sam jednak czuje, że to nie jego świat, że jest na to zbyt wrażliwy. Jak każdy młody mężczyzna szuka potwierdzenia swej wartości w osiągnięciu sukcesu. Coraz śmielej zaczyna pisać. Z typową dla młodego wieku brawurą i odwagą. Zaczyna bowiem od powieści. Nawiązuje kontakt ze środowiskiem literackim, zwłaszcza z Bohdanem Czeszko i Igorem Newerly, którzy udzielają mu pierwszych rad i stają się w pewnej mierze jego protektorami.

Jest rok 1953. Wydaje się, że ktoś taki jak on, dziewiętnastoletni  chłopak, niedawno jeszcze kierowca, prawie robotnik, jest jak najlepiej widziany przez ówczesne władze jako pisarz i głos młodego pokolenia. Dostaje zielone światło, jak również pomoc w formie stypendium oraz możliwość publikowania w prasie, z której z różnymi efektami korzysta.

Wkrótce jego proza zdobywa sobie uznanie. Najpierw w samym środowisku artystycznym. Potem wśród czytelników. Hłasko nawiązuje pierwsze w pisarskim świecie znajomości i przyjaźnie. Jest człowiekiem dającym się lubić, posiadającym pewien czar osobisty, przyciągającym innych ludzi. Nie zawsze w konwencjonalny sposób. Rozkochuje w sobie połowę ówczesnych pisarzy, tę połowę homoseksualną. Potem usłyszy jakoby to właśnie dzięki protekcji takich jego wielbicieli, jak Jerzy Andrzejewski, Wilhelm Mach, Stefan Łoś, Stanisław Dygat, Zygmunt Mycielski czy Jarosław Iwaszkiewicz osiągnął swą pisarską pozycję.

Stosunkowo łatwo jednak stał się prozaikiem rozpoznawalnym i znanym, szybko również zaadaptował się do sposobu życia ówczesnej elity świata pisarskiego, co wtedy oznaczało spożywanie sporej ilości alkoholu. Pomimo zmian w życiu cały czas robi dwie rzeczy, które wydają się być osnową całego jego dorosłego życia: pisze i kocha (a raczej próbuję miłość znaleźć u coraz to nowych kobiet). Jedno i drugie czyni z pasją, bez kalkulacji. Jedno i drugie w jakiejś mierze doprowadzi do przegranej.

W 1955 roku poznaje Hankę Golde, jedną z trzech najważniejszych kobiet, które pojawiły się w jego życiu. Sam potem o tym napisze: (…) kochałem się w życiu tylko jeden raz: było to jedenaście lat temu i potem już nigdy nie kochałem nikogo ani przez minutę; mimo iż bezustannie starałem się stworzyć sobie złudzenia.

Marek Hłasko z Sonją Ziemann, Niemcy 1958 (fot. Biblioteka Uniwersytecka UMK)

Marek Hłasko z Sonją Ziemann, Niemcy 1958 (fot. Biblioteka Uniwersytecka UMK)

Oprócz uznania i nagród dostaje przydział na mieszkanie. Jego jedyne własne lokum w całym życiu (sic!). Przychodzi odwilż roku 1956, w związku z tym lub po prostu z powodu dojrzewania literackiego Hłasko zmienia ton swej prozy. Pojawia się w nim krytyka, a nade wszystko prawda o otaczającej rzeczywistości. Czuje, że może sobie na to pozwolić. Posiada pozycję. Staje się w pewien sposób sławny; jest obficie drukowany, powstają filmy na podstawie jego opowiadań. Podczas realizacji jednego z nich, „Ósmego dnia tygodnia”, poznaje swą przyszłą żonę Sonję Ziemann. W styczniu 1958 roku dostaje Nagrodę Literacką Wydawców, przyznaną po wojnie pierwszy raz; to duże wyróżnienie.

Wkrótce, bo 21 lutego 1958 roku, wyjeżdża do Paryża. Trudno rozstrzygnąć, czy miała być to wycieczka czy ucieczka; albo może sprytna prowokacja, czyli po raz kolejny wykluczenie i odsunięcie, przestał bowiem odpowiadać komunistycznej władzy. Szczegóły podane przez Czyżewskiego dopuszczają każdą ze wspomnianych interpretacji.

W Paryżu szybko i łatwo nawiązuje stosunki ze środowiskiem paryskiej „Kultury”. Zatrzymuje się w Maisons-Laffitte, wkrótce wydaje u Giedroycia dwa utwory: „Następnego do raju” oraz odrzucone przez cenzurę w kraju „Cmentarze”. Następstwem tego jest kampania mająca zdyskredytować go jako pisarza i człowieka w Polsce. Coraz bardziej oczywiste staje się to, że do ojczyzny nie wróci. Wstępnie akceptuje taki stan rzeczy. Jest młody, jak na pisarza bardzo młody, pełen wiary w siebie, ciekawy świata, może trochę obrażony lub zniesmaczony tym, co dzieje się w Polsce.

Nawiązuje współpracę z wydawnictwem Kiepenheuer&Witsch w Kolonii, powstają tłumaczenia jego prozy na wiele języków. W życiu osobistym kontynuuje związek z Sonją Ziemann. Z tego powodu dosyć często bywa w Niemczech, Szwajcarii, Austrii. Podróżuje po Europie. Cały czas pisze, ukazują się jego kolejne książki.

Mimo to coraz bardziej brakuje mu Polski, sam pisze: Postanowiłem powrócić do Polski, bo jestem przekonany, że pisarz pozbawiony ojczyzny traci swoją zdolność pisarską. Podejmuje próby powrotu do ojczyzny. Przez pewien czas sądzi, że jest to możliwe. Władza komunistyczna gra z nim kotka i myszkę, zwodzi go, czyni niejasne obietnice, pozwala wierzyć w wydumane nadzieje, choć decyzja o zakazie powrotu dla Hłaski została już podjęta i jak się wydaje, inna być nie mogła.

W 1960 roku po raz pierwszy odwiedza Izrael, będzie to miejsce – po tym jak ostatecznie utraci możliwość powrotu do Polski – najbardziej mu bliskie i ulubione. Tam zostawi kilkoro przyjaciół i miłość niespełnioną, zakazaną, Esther Steinbach, do której wielokrotnie będzie tęsknił, czego ślad odnaleźć można w jego korespondencji. Izrael nomen omen stanie się w pewnym sensie jego Ziemią Obiecaną. Odwiedzi go jeszcze dwa razy.

Wraca do Europy; 20 lutego 1961 roku żeni się z Sonją Ziemann.  Nie było to małżeństwo ani udane, ani spełnione. Przyniosło w jakiejś mierze stabilizację życiową, ale również pobyty w szpitalach psychiatrycznych. Pogłębiło problemy z nadużywaniem alkoholu oraz lekomanię. Być może problem tkwił w samym Hłasce, w jego zbyt dużych oczekiwaniach względem kobiety mającej z nim żyć; być może zwykłe zderzenie cywilizacji lub konflikt dwóch artystycznych dusz.

W 1965 roku autor „Pętli” rozstaje się z żoną, nie potrafi sobie znaleźć miejsca w Europie. Jest najpierw w Paryżu, tam spotyka się z Esther, potem w Londynie, gdzie poznaje Romana Polańskiego i Gene Gutowskiego – obaj ułatwiają mu wyjazd do Stanów Zjednoczonych, który następuje 22 lutego 1966 roku.

Osiada w Kalifornii, poznaje Krzysztofa Komedę, przyjaciela i kompana. Spełnia marzenie towarzyszące mu od dziecka: uczy się pilotażu samolotów. W międzyczasie dochodzi do wypadku, w którego następstwie Komeda traci życie. Hłasko obwinia się o to. Emigracja amerykańska autora „Sowy, córki piekarza” trwa trzy lata i jest to zdecydowanie najsłabiej opisany okres w książce Czyżewskiego.

20 kwietnia wylatuje po raz trzeci do Izraela. Jak się wydaje, podejmuje decyzję pozostania tu. Ponownie spotyka się z byłą żoną, jak również z Esther. Wraca do Europy, aby załatwić sprawy związane z filmem powstającym na podstawie jego opowiadań. Zatrzymuje się w Wiesbaden u przyjaciela H.J. Bobermina; u niego w mieszkaniu w nocy z 13 na 14 czerwca 1969 umiera. Oficjalnie stwierdzoną przyczyną zgonu było przedawkowanie środków nasennych w połączeniu z alkoholem. Taką wersję podaje autor „Pięknego dwudziestoletniego” i taka pewnie jest prawda. Choć jak w każdym przypadku śmierci młodego artysty konstruuje się różne dziwne i tajemnicze alternatywne wersje zdarzeń.

Marek Hłasko - portret Zbigniewa Kresowatego

Marek Hłasko – portret Zbigniewa Kresowatego

Marek Hłasko żył lat trzydzieści pięć, było to na pewno życie bardzo ciekawe, z dużą ilością wydarzeń i osób, ale też tragiczne, bo w pewnej mierze wbrew intencjom głównego zainteresowanego. Takie, które w pewnym momencie wymknęło się spod kontroli, i toczyło się tak jak chciało, a Hłasko robił dobrą minę do złej gry, miotany w miejsca i sytuacje, których sam nie pragnął. Paradoksem jest, że osoba tak bardzo otwarta na ludzi i od tych ludzi uzależniona w gruncie rzeczy była samotna; że nie potrafiła utrzymać żadnej z kobiet lub przyjaciół na tyle skutecznie, aby otrzymać od niej pomoc i nie zginąć. Powtórzę niezbyt piękne za to prawdziwe zdanie: Radzić sobie musiał to i sobie poradził, lecz nie był to jego własny wybór. I właśnie na tym polegała twardość i siła legendarnego pisarza.

Tak w wielkim skrócie przedstawia autora „Następnego do raju” Czyżewski. Czy to cała prawda o życiu Marka Hłaski? Nie. Cała legenda Marka Hłaski? Również nie. Wobec tego co? Raczej dosyć uporządkowany zarys życia autoraPięknych dwudziestoletnich”. Dodajmy, że monumentalny bo niemal 600-stronnicowy zarys (sic!). Próba zmierzenia się z legendą, jaką stworzył on sam oraz inni ludzie, nie zawsze mający ku temu odpowiednie kwalifikacje i czyniący to powodowani różną, bywało iż nieszlachetną, motywacją. Chęć odkłamania pewnych stereotypów i mitów. Książka bez wątpienia napisana z dużą rzetelnością, ze sporym zaangażowaniem, lecz również w sposób mało literacki oraz niezbyt dociekliwie. Sporo tu tzw. prawd oczywistych, samo przez się rozumiejących. W wielu miejscach natykamy się na rafy „białych plam” w życiorysie; dosyć denerwujące bywa powtarzające się zdanie Czyżewskiego: Już nie ma kogo zapytać, choć przecież bez wątpienia jest szczere. Podczas lektury odniosłem wrażenie, że o pewnych kwestiach, jak choćby związki erotyczne Marka Hłaski zarówno z kobietami jak i mężczyznami, autor nie bardzo chciał pisać, a jeśli już to czynił, to raczej z kronikarskiej obowiązkowości i w sposób raczej ogólny i dyskretny. Hłasko jest tu często pokazywany jako osoba kulturalna, dobrze wychowana, która może czasem pozuje na chamskiego brutala, która – zdarza się – zbyt dużo pije, ale dlatego, że namawiają ją niecni znajomi… Nie chcę skrzywdzić Andrzeja Czyżewskiego, tym bardziej że doceniam jego gigantyczną pracę i równie duże zaangażowanie, oraz wiele lat życia, które poświęcił na napisanie, a potem uzupełnianie tej książki, ale może niedobrze, gdy chce się jednocześnie ocalić pamięć i prawdę o pisarzu oraz w jakiś sposób obronić dobre imię człowieka ze swojej rodziny…

Piszę te słowa niechętnie i zdecydowałem się na ich umieszczenie z dwóch powodów: po pierwsze Czyżewski prosi o uwagi z lektury, po drugie sam mocno krytykuję książkę Barbary Stanisławczyk „Miłosne gry Marka Hłaski”. Nie bronię tej pozycji, nie mam podstaw, obie książki czytałem, lecz przecież nie dysponuję odpowiednią wiedzą mogącą pozwolić mi rozstrzygać kwestie merytoryczne. Mówię jedynie o swoich odczuciach i pragnieniach czytelniczych.

Popiersie Marka Hłaski w Alei Sław w Kielcach (fot. Paweł Cieśla)

Popiersie Marka Hłaski w Alei Sław w Kielcach (fot. Paweł Cieśla)

Opisywana tu książka jest wydaniem trzecim (wcześniejsze to lata 2000 i 2005), znacznie rozszerzonym, wyposażonym w zdjęcia i faksymile dokumentów oraz korespondencji – moim zdaniem niewystarczająco wyposażonym jak na tak monumentalną pozycję (często też dostajemy serię kilku poklatkowych zdjęć np. strona  187 i 212 oraz 481-482). Za to książka wydana porządnie, w dobrej twardej oprawie, mimo sporych wymiarów wygodna w lekturze. Mankamentem są również literówki i dosyć wątpliwej stylistycznie lub gramatycznie konstrukcji zdania, jak: Między te domki wtłoczono bloki. W jednym z nich, z przedszkolem w parterze było to Marka mieszkanie. Lub Była to matka ojca, który odszedł z domu jeszcze przed swoją śmiercią. Ogólne wrażenie redakcji książki jest jednak dobre. Dużą zaletą są znajdujące się na końcu: „Indeks osób” i „Kalendarium życia Marka Hłaski”.

Bez wątpienia jest to pozycja podstawowa i fundamentalna w Hłaskografii, zawierająca w sobie ogromną liczbę faktów, sumiennie udowodnionych, zobrazowanych często opiniami kilku osób, mających odzwierciedlenie w korespondencji i dokumentach. Książka stawiająca sobie za podstawowy cel dotarcie do prawdy. Efekt solidnej pracy historyka i faktografa.

Andrzej Czyżewski, Piękny dwudziestoletni. Biografia Marka Hłaski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.

Dominik Śniadek

Charles Dickens, Opowieść wigilijna.


Bob Cratchit także może pisać świetne książki

– Wesołych świąt?! Jaki ty masz powód, żeby być wesołym? Ty, biedaku?

– A jaki ty masz powód, żeby być ponurym, wuju? Ty, bogacz?

(fragment rozmowy Ebenezera Scrooge’a ze swym siostrzeńcem Fredem)

„Opowieść wigilijna”, słynna nowela Karola Dickensa i moralitet w wiktoriańskim stylu, to jeden z tych utworów, które znają wszyscy: duzi i mali, biznesmeni i rolnicy, dziadkowie i babcie, czytający i… nie czytający. Tak, tak, „Opowieść wigilijną” – przenoszoną wielokrotnie na duży i mały ekran, na deski teatru, przerabianą i parodiowaną – zna każdy. Postacią Ebenezera Scrooge’a i wizjami nawiedzających go duchów wiktoriańskie babcie straszyły pewnie wiktoriańskie dzieci, sadzając je na kolanach przy kominku. Czasy się zmieniają, lecz potępiony duch Jacoba Marleya wciąż tuła się gdzieś między światami, nie zaznawszy ukojenia.

Sam mam przed oczami obraz wczesnego dzieciństwa, kiedy tuż przed Świętami obejrzałem „Opowieść wigilijną Myszki Miki” z całą plejadą gwiazd Disneya. Ebenezera Scrooge’a zagrał oczywiście równie skąpy Sknerus McKwacz, w ducha zmarłego Marleya wcielił się pobrzękujący łańcuchami Goofy, siostrzeńcem Fredem był sam Kaczor Donald, pracownikiem sknery – Bobem Cratchitem – Myszka Miki, a panią Cratchit Myszka Minnie. Tę wspaniałą adaptację w disneyowskim duchu pamiętam doskonale, szczególnie scenę, w której Scrooge staje nad grobem i odczytuje własne nazwisko…

Ebenezer Scrooge to biznesmen, giełdziarz, właściciel domu handlowego, a także samotny mizantrop. Jedynym zajęciem tego antypatycznego kutwy jest pomnażanie majątku, którego nie trwoni nawet na własne potrzeby. Wszystko zmienia się w wigilię Bożego Narodzenia, gdy odwiedza go duch zmarłego przed kilku laty wspólnika Jacoba Marleya, zapowiadając wizytę kolejnych zjaw. I faktycznie! Scrooge’a nawiedzają kolejno duchy przeszłych, teraźniejszych i przyszłych świąt, ukazując mu obrazy będące przyczyną jego niecnego postępowania, a także przyszłe konsekwencje bezduszności bogacza. Ciekawa jest podróż w przeszłość, ponieważ odmalowuje ona postać Scrooge’a nie tylko w czarno-białych barwach.

Scrooge odwiedzany przez ducha Marleya. Ilustracja Johna Leecha z pierwszego wydania „Opowieści wigilijnej”

Można mieć wątpliwości i stawiać pytanie: czy przemiana bohatera pod groźbą nieuchronnej śmierci staje się naprawdę odkupiająca? Czy lepszy jest pracowity skąpiec, czy ubogi kwestarz? Takie deliberacje podejmują zapewne zastępy polityków, spierających się nad wyższością liberalizmu nad socjalizmem, bo już takie interpretacje „Opowieści wigilijnej” w sieci się pojawiają. Całkiem niesłusznie dorzuciłem powyższe zdanie; mamy bowiem wigilię, a to niewłaściwy czas na głupoty. A to że Karol Dickens napisał ponadczasową nowelę z zamiarem spłaty swoich długów, nie posiada znaczenia większego niż symboliczne. Tacy jak Bob Cratchit, w którego rysach da się zauważyć wiele rysów Dickensa, również mogą pisać świetne książki, a jeśli uczą one pogody ducha, ciepła i rozwagi, niech zagoszczą tu na wieki, niczym duch Marleya tułający się po zaświatach. Wesołych Świąt!

Charles Dickens, Opowieść wigilijna, tłum. Bohdan Maliborski, Świat Książki, Warszawa 2009.

 Rafał Niemczyk

1001 bitew, które zmieniły historię świata, pod redakcją R.G. Granta. Recenzja.


Si vis pacem…

Nie ma się co oszukiwać, że kształt świata przez tysiąclecia determinowała nie kultura, a wojny, co jest konkluzją cokolwiek smutną. Książka R.G. Granta „1001 bitew, które zmieniły historię świata” to skondensowane kompendium, pozwalające prześledzić losy świata za pomocą uszeregowanych chronologicznie starć zbrojnych, począwszy od roku 2450 p.n.e., a na 2010 i wojnie w Afganistanie skończywszy. Jak łatwo wyliczyć, daje nam to 4460 lat, na przestrzeni których autor zaprezentował 1001 bitew – takich, które wedle jego opinii miały największy wpływ na sytuację polityczną, gospodarczą, społeczną czy ekonomiczną na świecie.

Wychodząc od tego, czym w ogóle jest bitwa, R.G. Grant proponuje nie posiłkować się pedantycznymi określeniami encyklopedycznymi, a zdrowym rozsądkiem. Zresztą nawet historyczne słowniki są zgodne w kwestii, że bitwą należy określać każde większe starcie zbrojne. Kluczowe jest tutaj słowo „większe”, ponieważ „większe” kiedyś nie musiało oznaczać „większego” teraz, „większe” w starożytnych Chinach to pół miliona ofiar, „większe” w wojnach punickich to oddziały liczące kilkadziesiąt tysięcy itd. Dla autora „1001 bitew”, które napisał wespół z kilkunastoosobowym zespołem uznanych historyków, najważniejsze było, czy pod wpływem wyniku lub przebiegu danej bitwy w sposób znaczący  kształtowała się sama historia. W książce znajdziemy nie tylko bitwy, ale całe kampanie i wojny, podzielone na części (pojedyncze bitwy), ale również potyczki mniejszych oddziałów, jeżeli stawały się one impulsem do dalszych działań.

R.G. Grant nie ukrywa, że jego wybór był subiektywny. Umieścił w swoim kompendium bitwy, które osobiście uznał za najistotniejsze. Przyznaje przy tym szczerze, że kilka decyzji można zakwestionować, lecz starał się nie pominąć żadnego ważnego starcia zbrojnego we wszystkich częściach świata. Wydaje się, że mu się to udało, ale wielu badaczy odnajdzie tu pewnie luki i wskaże bitwy, których w książce zabrakło. Dlatego najrozsądniejsze, co przyszło mi do głowy, to przedstawić poniżej kopię INDEKSU BITEW:

Strona 1 , strona 2 , strona 3 , strona 4 , strona 5 , strona 6

Bitwa pod Grunwaldem - przykładowa strona

Bitwa pod Grunwaldem – przykładowa strona

Jak już wspomniałem, bitwy są ułożone chronologicznie. Niekiedy wprowadza to trochę zamieszania, zwłaszcza kiedy konflikty stają się ogólnoświatowe, ale jest to rozwiązanie najkorzystniejsze, ponieważ pozwala na dobrą orientację czasową i odniesienie ich do realiów historycznych epoki. Bywa, że bitwy toczą się w zbliżonym czasie na kilku kontynentach – zastosowanie podziału chronologicznego sprawia, że obserwujemy przekrój całego świata, kosztem ciągłości wydarzeń jakiejś kampanii lub wojny. Ale w tego typu publikacjach zawsze trzeba dokonać podobnego wyboru, zawsze znajdą się też argumenty za i przeciw. Spokojnie jednak można się do struktury książki R.G. Granta przyzwyczaić.

Jak opisane są bitwy? Na każdą autorzy poświęcają minimum pół strony, co ważniejsze walki zajmują całą stronę. Nie jest to dużo, ale pamiętajmy, że książka ma tysiąc stron, i pełni rolę kompendium, a nie naukowej historycznej publikacji. Mimo tego batalie opisane są przejrzyście – poznajemy skrótowo przyczyny bitew, ich przebieg, liczbę walczących i ofiar, a także konsekwencje. Brakuje graficznego opisu „kto z kim” ze wskazaniem dowódców stron, co byłoby ułatwieniem dla czytającego. Takie rozwiązanie umożliwiłoby uniknięcie kilku wpadek (np. czytając o bitwie pod Maratonem, wypadałoby wiedzieć, że Ateńczykami dowodził Miltiades Młodszy). W większości tekstów takich danych na szczęście nie brakuje.

Krzyżacy walczą z sąsiadami, obraz Carla Wilhelma Kolbe (1757-1835)

Krzyżacy walczą z sąsiadami, obraz Carla Wilhelma Kolbe (1757-1835)

Największym niedostatkiem jest brak jakichkolwiek przypisów i, co gorsza, bibliografii. Oczywiście trzeba by na takową poświęcić kolejne kilkadziesiąt stron, ale wtedy można by potraktować „1001 bitew” jako pełnoprawne źródło historyczne. Tym bardziej, że kilka fragmentów niektórzy historycy z pewnością uznają za kontrowersyjne – bibliografia umożliwiłaby wtedy ustosunkowanie się do źródła danych i ustalenia stopnia ich wiarygodności. Ogromnym plusem jest natomiast oprawa graficzna. W książce aż roi się od wspaniałych zdjęć, reprodukcji obrazów, map i ilustracji.

Kompendium R.G. Granta to świetny sposób dla tych, którzy chcą sobie zrobić powtórkę z historii konfliktów zbrojnych. A później, jeżeli taka wola, sięgnąć głębiej – wszak powiedział Cyceron, że historia jest świadkiem czasów, światłem prawdy, życiem pamięci, nauczycielką życia.

1001 bitew, które zmieniły historię świata, redakcja: R.G. Grant, przeł. Piotr Lewiński, MUZA SA, Warszawa 2012.

 Rafał Niemczyk

Joanna Siedlecka, Jaśnie Panicz. O Witoldzie Gombrowiczu. Recenzja.


Między szaleństwem a astmą

Moje książki dużo mi sławy przysparzają, ale mniej pieniędzy, bo tylko dla Jaśniejszych pisane, nie dla Ciemniejszych, więc sprzedaż idzie wolno.

(Gombrowicz w liście z Argentyny do swojej dawnej ulubionej służącej Anieli, tej samej, która wymyśliła zdanie „Koniec i bomba, a kto czytał ten trąba”)

Stoi młodzian przed ogromnym, w oprawie secesyjnym, lustrem; w sylwetce piękny, wytworny, gustownie i modnie ubrany, widać znaczna persona, ktoś ważny, bogaty, posiadający wyjątkową towarzyską pozycję, słowem Jaśnie Panicz. Stoi, przegląda się, zachwyca, sprawdza kunszt arystokratycznego profilu; miny, grymasy i „gęby” próbuje i podziwia. Pyszne i błogie zajęcie. Wtem lustro w drobny mak rozpryska się zupełnie bez powodu. Odłamki szkła i tego sprzed chwili obrazu prędko po perskim dywanie w niespodziewanej malignie, jak rzeka w delcie w wielu drobnych strużkach płyną i równie szybko w niepamięci giną. Młodzian nogą z wściekłości tupie, los srogo fuka i sztorcuje, a gdy ten mu nie odpowiada zagniewany, od niesławy niezwłocznie i daleko ucieka. Całe życie będzie tęsknił i do tego widoku, i do okoliczności zwierciadła. Lecz mimo licznych wysiłków i pretensji do całego świata już go nie poskłada. Minął bowiem czas okoliczności zwierciadła…

Dowód osobisty Witolda Gombrowicza, 1922 r. wydany przez Urząd Gminy Sadowie, pow. Opatowski

Dowód osobisty Witolda Gombrowicza, 1922 r. wydany przez Urząd Gminy Sadowie, pow. Opatowski

„Jaśnie Panicz” jest właśnie takim, z drobnych i z trudem odnalezionych okruchów, literackim rekonstruowaniem życia młodziana i okoliczności tamtego świata. Joanna Siedlecka nie napisała bowiem biografii sensu stricte. To raczej rodzaj malowanego wspomnieniami literackiego portretu samego Gombrowicza, ale i, co wydaje się równie, a może bardziej cenne, obraz miejsc oraz ludzi, którzy odegrali niepoślednią rolę w życiu autora „Trans-Atlantyku”.

Książka składa się z dwóch części. W pierwszej przedstawiono życie i świat Witolda Gombrowicza do sierpnia 1939, czyli jego wyjazdu z Polski. Druga dotyczy owej ucieczki od „stłuczonego zwierciadła” i obejmuje czas, w którym mieszkał w Argentynie, Niemczech i Francji. Słuszny to podział, bo jakże inne to były okresy życia.

Witold Gombrowicz jako uczeń, ok. 1918 r.

Witold Gombrowicz jako uczeń, ok. 1918 r.

Część pierwsza jest moim zdaniem lepsza, żywsza, wierniejsza, prawdziwsza, bardziej kompletna. Wynika to może z tego, że przeważają w niej relacje świadków, wspomnienia. Poza tym dotyczy w większości miejsc znajdujących się w Polsce, gdzie autorce znacznie łatwiej było dojechać, zobaczyć i poczuć. Pierwsze wydanie omawianej tu pozycji ukazało się w roku 1987. Nie można zapominać o ówczesnych realiach. W części drugiej brak tej empatii do miejsc, osób i wydarzeń. Więcej w niej listów niż bezpośrednich relacji. Nie bez znaczenia jest również fakt, że lata przedwojenne to przecież młodość Gombrowicza, jego „jaśniepaństwo”, czyli wyjątkowa pozycja społeczna, zamożność, nawet bogactwo, a okres późniejszy to niezbyt przyjemna sytuacja materialna, czasem również towarzyska, poza tym to wiek dojrzały, ciężka i śmiertelna choroba – astma, a wszystko to w atmosferze jedynej wiernej przyjaciółki – samotności, słowem: rzeczywistość najczęściej szara.

Wkraczamy w świat sandomierskiego ziemiaństwa, w Międzywojniu cieszącego się reputacją „najbardziej chyba zasiedziałego, tradycyjnego i zdziwaczałego”. Główną areną są, jeśli chodzi o wieś, Małoszyce, Bodzechów i nieco później Wsola i Potoczek. To kraina dworów, czworaków, rządcówek, bandosiarń ale także papierni, cegielni, młynów, tartaków, gwoździarni, olejarni, a nawet małej huty wyposażonej w piece pudlinki. Miejsce w jakieś mierze, zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy dla wielu idylliczne, a na pewno i dla wszystkich już minione, odeszłe, niebyłe.

Poznajemy dosyć szczegółowo losy dwóch rodzin ziemiańskich, krewnych twórcy „Kosmosu”: Kotkowskich (matka) i Gombrowiczów (ojciec), dodajmy obu dość znacznych i obu z ciekawą historią.

Kotkowscy, świetni gospodarze, lecz ludzie „jak tu się mówi – fisie, czyli dziwadła, oryginały”, prawdopodobnie z powodu bliskiego pokrewieństwa osób zawierających małżeństwa. Najlepszą partią był kuzyn lub kuzynka. Nie było tu w tym nic dziwnego, a nawet rodzina oczekiwała takiego postępowania. Czyniono tak dla zachowania majątku i w ten przebiegły, ale i ryzykowny genetycznie sposób przeciwdziałano jego rozdrobnieniu. Nie brakowało w tej familii ekscentryków – „zła krew” robiła swoje. Pewien „gdy się ożenił, wsiadł na konia i pojechał zameldować o tym na policję”, inny był tak skąpy, że „zamykał do cukierniczki muchę, żeby sprawdzić czy nikt nie podkradał cukru”.

Witold Gombrowicz, jego matka, babka (Aniela Kotkowska) i siostra Rena, Bodzechów, ok. 1913 r.

Witold Gombrowicz, jego matka, babka (Aniela Kotkowska) i siostra Rena, Bodzechów, ok. 1913 r.

Rodzina Gombrowiczów, równie ciekawa, niegdyś posiadająca duże znaczenie, z rodowodu litewska, do Sandomierskiego trafiła na skutek reperkusji, jakie wywołał udział przodka w powstaniu narodowym, z tego samego powodu przez konfiskatę mienia nieco zbiedniała.

Witold Gombrowicz odnalazł się w tym świecie znakomicie, lecz otoczenie bez wątpienia wywarło na niego poważny wpływ – zarówno na osobowości pisarza, jak i na twórczość literacką.

Dosyć istotne wydaje się również to, że był najmłodszym i ukochanym synem Marceliny Antoniny z Kotkowskich Gombrowiczowej, która to, nie mogąc doczekać się córki, dosyć długo ubierała go na sposób dziewczęcy oraz wykazywała sporą nadopiekuńczość, niejednokrotnie wręcz śmieszną: „chodziła z nim wyłącznie lewą strona placu Mokotowskiego, obok którego mieszkali – uważała, że po prawej wieją silniejsze wiatry, które mogą mu zaszkodzić”.

Znajdziemy tu mnóstwo tropów literackich, pewnych hipotez psychologicznych, a także po prostu ciekawych opowieści o członkach rodzin Gombrowiczów i Kotkowskich oraz ludziach w jakiś sposób bliskich Witoldowi. Spisanych bardzo naprędce, wydaje się w ostatniej chwili, ze względu na podeszły wiek świadków. Lecz bardzo sumiennie i plastycznie.

W pierwszej części „Jaśnie Panicza” Siedlecka, słowami osób wspominających, opowiedziała również część przedwojennej historii Warszawy, zwłaszcza tę dotyczącą Gombrowicza. Wyjątkowo ciekawy wydaje się fragment o młodym pisarzu, środowisku literackim i spotkaniach w kawiarniach: Zodiak i Ziemiańska. Szczegółów nie zdradzam, nie chcąc psuć przyjemności i smaczków lektury.

Witold Gombrowicz jako student prawa

Witold Gombrowicz jako student prawa

Część druga poświęcona jest losom wojennym i powojennym Gombrowicza.

Długim dwudziestu czterech latom w Argentynie, kiedy to bywało ubogo, a nawet biednie, gdy pracował jako urzędnik w Banco Polaco, chałturzył też z konieczności różnymi dosyć odległymi literaturze zajęciami. Poznajemy środowisko argentyńskiej Polonii. Prawdę rzekłszy, również bliższe aberracji niż stanowi normalnemu, przynajmniej w tej jego części, w której uczestniczył pisarz. Częściej udzielono tu głosu autorowi „Pornografii”, cytując jego listy, tak pełne determinacji i stanowczości w walce o rozpropagowanie swej twórczości.

Mamy tu wreszcie relację z lat powrotu do Europy, owego krótkiego, ale jednak tryumfu Gombrowicza, małej chwili sławy oraz względnej stabilizacji materialnej. A więc okres rocznego stypendium Fundacji Forda, który spędził w Berlinie Zachodnim, czasów paryskich oraz ostatnich lat życia w Vence koło Nicei.

Ewidentnym mankamentem tego fragmentu książki jest brak wspomnień, listów i relacji osób najbliższych w tamtym czasie Gombrowiczowi, mianowicie: Rity Labrosse – towarzyszki życia, sekretarki i opiekunki oraz późniejszej żony; Konstantego Jeleńskiego – przyjaciela, tłumacza i największego propagatora pisarstwa Gombrowicza; Marii i Bohdana Paczowskich – przyjaciół i wielokrotnych wybawicieli. Jednak precyzja i solidność biograficznego kunsztu Siedleckiej oraz dokładność i uporządkowanie pozostałej części „Jaśnie Panicza” wykluczają możliwość, aby po prostu o tym zapomniała…

Obficie i szeroko za to udostępniono relacje osób okazjonalnie odwiedzających Gombrowicza w tamtych czasach. Tych wszystkich początkujących prozaików, krytyków literackich oraz ludzi szeroko pojętej kultury. Najczęściej na stałe mieszkających w Polsce. Widoczna jest obustronna ciekawość, zarówna Gombrowicza jak i gości.

Ciekawa jest część dotycząca kontaktów Miłosza i Mrożka z Gombrowiczem.

Książka na pewno trudna, o człowieku niełatwym, skomplikowanym, wielopłaszczyznowym, posiadającym zamiłowanie do formy i przywdziewania różnorakich „gęb”; człowieku wielbiącym prowokacje, z zamiłowaniem i świadomie do niej doprowadzającym; ponadto doświadczonym, jak całe jego pokolenie, niełatwym losem; artyście uwikłanym w pułapki historii, kpiącym z celebry, a jednocześnie jej pożądającym, pisarzu często nierozumianym, czasami wykorzystywanym politycznie. Nade wszystko o jednostce samotnej, inna rzecz, że tę samotność, jak się wydaje, lubiącej. Bez wątpienia jednak książka dobra, wyważona, przemyślana, solidna, bardzo plastyczna i wiarygodna.

Maria-Rita Labrosse i Witold Gombrowicz, Vence, lata sześćdziesiąte

Maria-Rita Labrosse i Witold Gombrowicz, Vence, lata sześćdziesiąte

Największą siłą tej pozycji jest to, że autorka prawie w ogóle nie zaznacza swej obecności, sądów i opinii, a jeśli już to robi to bardzo subtelnie, między wierszami. W tym tkwi tajemnica piękna jej literackiego malarstwa. Dostajemy obraz samego Gombrowicza, a także ludzi i okoliczności jego życia. Co z tym zrobimy, to już nasza sprawa.

Jest to również opis dawnej Polski, zarówno tej wiejskiej, ziemiańskiej, jak i wielkomiejskiej, warszawskiej. Co bardzo często oznacza kolejne „Zdążyć przed Panem Bogiem”, bo tamten świat odszedł był już w przeszłość, a Siedlecka w ostatniej chwili odwiedziła, w ten lub inny sposób, i wypytała, również już odchodzących, jego naocznych świadków. Opis cenny, wielopłaszczyznowy, zróżnicowany, reprezentowany zarówno wspomnieniami ludzi prostych, niewykształconych, jak i elit ówczesnego świata: arystokracji i inteligencji.

Warto podkreślić, że jest to debiut Siedleckiej w kategorii biografii literackich. Debiut udany i całkiem smakowity w lekturze. Przyznam, że fanem jej pisarstwa stałem się po lekturze „Pana od poezji” – tamta książka jest wyśmienita i pozostaje klasą samą dla siebie. Jednakże w jak innych okolicznościach była pisana („Jaśnie Panicz” wydany w 1987 roku, „Pan od poezji” w 2002) oraz jakże innego literacko i estetycznie człowieka opowiadała.

W ostatnim słowie warto wspomnieć o zagadnieniach edytorskich. Jest to nareszcie wydanie porządne, nawet odrobinę eleganckie. W solidnej twardej oprawie. Wyposażone w zdjęcia i ilustracje, w liczbie akuratnej i adekwatnej do treści, którą zawiera. Znajdziemy tu faksymile zarówno korespondencji Gombrowicza, jak i pewnych jego dokumentów. Książka posiada dobrze opracowany i sporych rozmiarów „Indeks osób”, co ułatwia poruszanie się po niej w trakcie mniej standardowej lektury. Zamieszczono tu również kilka recenzji, w tym też  słowo „Od autorki”. I jeśli przy tych pierwszych możemy nieco zastanawiać się nad sensem decyzji redakcji, to ostatnie wydaje się konieczne i niezbędne, wziąwszy pod uwagę kontrowersyjność samego Gombrowicza, jak i radykalnie rozbieżne oceny jego życia i twórczości w społeczeństwie polskim.

Joanna Siedlecka, Jaśnie Panicz. O Witoldzie Gombrowiczu, Wydawnictwo MG, Kraków 2011.

Dominik Śniadek