Tony Sandoval, Doomboy. Recenzja.


Z dziurą zamiast serca

To były czasy. Te letnie, przyjemne wieczory, kiedy pod ścianą lokalnej knajpki siadało się z ciepławym piwem i znajomymi. Marzyło się wtedy głośno, choć nieco naiwnie, serce miało się gorące i podchmielone, chciało się coś robić, lecz nie bardzo wiadomo było co. Zapach lata, wydłużone cienie, pryszczate twarze rówieśników, którzy nie nosili nazwisk, tylko ksywki, smutek zmieszany z przesadną ekscytacją – całkiem przyjemnie było mieć naście lat. Ten, kto to pamięta, uśmiechnie się już na widok pierwszych kadrów „Doomboya”. To tu, nad gładkim i zimnym papierem, unosi się autentyczna melancholia tamtych dni. Nie do końca wyidealizowana, trochę pryszczata właśnie, znajdująca swoją poetyckość między siarczystym „kurwa, stary!” a rozlanym podczas koncertu browarem.

Bohaterem „Doomboya” jest Id, nastoletni fan metalu z przydługą grzywką. Jego największym marzeniem jest podpisać kontrakt na płytę. Chłopak nie powala jednak ani umiejętnościami, ani wizerunkiem, jest totalnie przeciętny i przezroczysty towarzysko. I to akurat jemu, wątłemu i cierpiącemu na nadmiar wyobraźni wrażliwcowi, przytrafia się rzecz straszna. Umiera Ania, jego ukochana. To natomiast, jak można się domyślić, pozostawi po sobie dotkliwe straty. Teraz nasz Doomboy zamiast serca ma dziurę, w głowie natomiast mętlik i głęboką rozpacz.

To nie tajemnica, że ból potrafi być natchnieniem, inspiracją, przełożyć się na sztukę. Cóż zatem mógłby zrobić w tak smutnej chwili Id, jak nie sięgnąć po gitarę? Robi to więc, a do towarzystwa bierze kumpla. Teraz zagra tak, że świat oniemieje – wydobędzie z instrumentu najpiękniejsze z możliwych dźwięki, które z rozpaczą i wrażliwością, uczuciem i ogromem emocji wzbiją się hen wysoko w chmury, być może dotrą do uszu Ani. Próba wysłania w przestrzeń muzycznej intymnej wiadomości ma jednak nieoczekiwane skutki – dźwięk jakimś cudem dociera do masy słuchaczy. Z przeciętnego chłopaka o zasępionym obliczu Id staje się tajemniczym bohaterem, niemalże ikoną, bożyszczem tłumu i obiektem zazdrości. Wcale jednak tego nie chce.

Opowiadając tę historię, Tony Sandoval zawędrował gdzieś w pobliże granicy banału. I choć pospacerował tam przez chwilę, na szczęście jej nie przekroczył. Udało mu się za to bez zarzutu wyważyć losy Doomboya, emocje wprowadzając z wyczuciem i łagodnością, skutecznie przy tym zmiękczając swojego czytelnika. W opowieść o młodym metalowcu z początku wsiąka się jedynie delikatnie, by potem – już przy pierwszej zaskakującej i jednocześnie chwytającej za serce zagrywce autora – poczuć się kupionym. Sandoval świetnie w swoim komiksie operuje niespodziankami, wyposażając z pozoru zwyczajną historię o nastolatku nieoczekiwanymi fantastycznymi wtrętami. Te z kolei pięknie współgrają z główną linią fabularną, osobowością bohatera i budowanym od początku klimatem.

Nie zabrzmi to oryginalnie, gdy napiszę, że przyjemność lektury jest tu w dużej mierze oparta na bajecznych rysunkach. Najwięcej zachwytu dostarczają chyba te gigantyczne, ujęte w wielkich, nawet całostronicowych kadrach. Potwory, przestrzenne krajobrazy (zainspirowane m.in. twórczością H. P. Lovecrafta), no i oczywiście charakterystyczne postacie z przydużymi głowami i wyrazistą mimiką, nadają opowieści wyjątkowej aury, takiej trochę nie z tego świata, wykrzywionej, karykaturalnej, a jednak łagodnej i przyjaznej. Sandoval łączy opowieść z siłami natury – wciąż eksponuje niebo, a wiatrowi każę dąć ile pary w płucach, tak jakby właśnie z wiatrem miały się unosić dźwięki gitarowej muzyki. Targane wiatrem są też emocje głównego bohatera.

„Doomboy” to komiks totalnie ujmujący. Wbija się w łaski czytelnika swoją szczerością i przyjemną prostotą. Otwiera drzwiczki do delikatnego, tęsknego świata, zaprawionego metalową muzyką. Częstuje nas kawałkiem wspaniałego popisu wyobraźni. To wystarczy, by na długo zapaść nam w pamięć.

Tony Sandoval, Doomboy, tłum. Katarzyna i Małgorzata „Margo” Sajdakowskie, wyd. timof i cisi wspólnicy, Warszawa 2013.

Dorota Jędrzejewska

Don DeLillo, Mecz o wszystko. Recenzja.


Futbol w odcieniach postapokalipsy

– A mogę włożyć tę twoją ulubioną pomarańczową sukienkę?
– Wyglądasz w niej jak eksplozja nad pustynią.

Pisarze nader często bywają na bakier ze sportem. Wśród licznych powodów owej niechęci należałoby wymienić wyższość intelektualizmu nad cielesnością człowieka, zaś pogardzanie tą ostatnią jako wyraz buntu wymierzonego przeciwko kultowi ciała. Don DeLillo lekceważy awersję do sportu, w swojej drugiej (chronologicznie) powieści czyniąc z futbolu amerykańskiego suwerenną filozofię, organizującą byt i myśli bohaterów książki. Dodać należy, że nie pierwszy to pisarz hołdujący sportowi. Ze współczesnych nam mamy zapaśnika Johna Irvinga, biegacza Murakamiego, kochającego baseball Stephena Kinga, a na krajowym podwórku choćby Jerzego Pilcha, który za piłkę nożną dałby się pokroić.

Dlaczego DeLillo zanurza się akurat w świecie futbolu amerykańskiego? Po pierwsze, bo jest na wskroś amerykański. Owszem, w Ameryce kochają też koszykówkę i baseball, ale tylko futbol amerykański jest całkowicie… amerykański. Po drugie, DeLillo musi być fanem futbolu, bo kto inny z takim zaangażowaniem potrafiłby poświęcić cały rozdział na opis przebiegu meczu? Polski czytelnik może poczuć się skonsternowany, ale czyż nie wywołuje u nas, kibiców, ciarek na plecach „piłkarski monolog” wieńczący dramat „Narty Ojca Świętego” wspomnianego już Jerzego Pilcha? Po trzecie, tematem nadrzędnym „Meczu o wszystko” jest wojna, czyli krew, pot i łzy. Zupełnie jak futbol, bo futbol w swym złudzeniu przypomina wojnę, choć DeLillo odwraca tę pospolitą metaforę na swój sposób. Jeden z bohaterów, dziwaczny wykładowca Alan Zapalac, mówi wprost: „Odrzucam koncepcję futbolu jako wojny. Wojna jest wojną. Nie potrzebujemy namiastek, skoro mamy autentyk”.

Don DeLillo

Myliłby się ktoś, kto by pomyślał, że młody DeLillo (wówczas 36-latek) stworzył moralitet, nawet jeśli miałby on być złośliwy i w przewrotnej formie (jego pierwszą powieścią była przecież „Americana”). „Mecz o wszystko” jest raczej czarną komedią, krzywym zwierciadłem, w którym odbija się sposób funkcjonowania amerykańskiej prowincji lat 70. XX wieku. Trwa wojna w Wietnamie, potęguje się ponura atmosfera wyścigu zbrojeń, a zimna wojna nie jest już wcale taka zimna. Mała uczelnia w północnym Teksasie organizuje drużynę futbolową na kolejny sezon. Tu, na prowincji, trwa „epoka drobnych zdarzonek i błahych rozpaczy”, a sama wojna pozostaje daleko obok. „Trup” ściele się gęsto, ale podczas zabawy w „bum, nie żyjesz!”.

Gary Harkness, główny bohater i narrator powieści, to domorosły filozof, myśliciel poszukujący własnej „drogi na zewnątrz”. Studiując na odludziu, zajmuje się rutynowymi czynnościami, wśród których znajduje się napisanie listu do „kochanej osoby”, powtarzanie nazwisk amerykańskich prezydentów czy zapoznanie się codziennie z nowym, „trudnym” słowem. Nie czuje się częścią społecznego mechanizmu, tak jak czuje się częścią drużyny na boisku. Ale i futbol, gra zespołowa, nie jest w stanie przynieść mu satysfakcji. Gary ma zostać gwiazdą, lecz wybiera jointa, chcąc przekonać się, jak to jest wyjść na boisko zjaranym. Tym bardziej że sam wynik meczu nie jest przecież najważniejszy: od początku wiadomo, że ekipa Logos pokona wszystkich rywali, zatrzymując się dopiero na tym najważniejszym – drużynie Centrexu, uosobieniu tego, czego nie sposób osiągnąć. Taka forma przeciwstawia się kanonom dramatu sportowego, w którym z reguły ziszcza się sen młodego człowieka o karierze i sławie.

George Blanda (karta z 1971 r.). Gwiazda NFL, rozegrał w niej rekordową ilość 26 sezonów. W latach 70. zawodnik Oakland Raiders (źródło: 1971fbcards.blogspot.com)

Futbol nie jest zatem sposobem na lepsze życie, raczej sposobem na życie w ogóle dla grupy dwudziestolatków z Teksasu, wśród których znajdziemy: pierwszego Murzyna w Logos College, Tafta Robinsona, którego przyjęto na uczelnię, bo był szybki; Bloomberga, 150-kilowego Żyda z niezaleczonym poczuciem winy czy Mynę, która przyciąga Harknessa nie fizycznością a intelektem. To kolejny przykład na to, jak DeLillo bawi się kliszami, sięgając do stereotypów równie często jak marynarz po butelkę z rumem. „Niełatwo być piękną – mówi Myna. – Ma się wtedy zobowiązania. Człowiek staje się prawie publiczną własnością. Można się zupełnie pogubić i prawie rozchorować psychicznie tylko przez to, że uroda ma charakter publiczny”. Autor „Podziemi” równie mistrzowsko bawi się językiem, przeplatając cyniczną frazę świetnie skrojonymi dialogami, filozoficzne wstawki komentarzem sportowym albo boiskowym slangiem. Wszystko to do kupy sprawia, że postmodernistyczna szkatuła wypełnia się skarbami, które – być może – nie każdemu przypadną do gustu, co wcale nie deprecjonuje ich wartości. Żeby ją otworzyć, potrzeba było Michała Kłobukowskiego, który przetłumaczył książkę z całym swoim kunsztem.

Gary’ego bardziej od futbolu pociąga psychologiczna rozgrywka ze stetryczałym, autorytarnym trenerem, Emmetem Creedem. Creed to skrzyżowanie oschłego dowódcy z autsajderem, którego na margines zepchnęły nie tyle sportowe wyniki, co problemy z tożsamością. Metody starego, skuteczne na prowincji, nie sprawdzają się w konfrontacji „na wyższych szczeblach”. Dlatego jako człowiek jest skazany na bycie wiecznym trenerem, jak więzień, który spędził całe życie w zamknięciu i nie potrafi odnaleźć się w życiu na wolności. To, co uderza w postaci Creeda, jest jego samoświadomość i – w gruncie rzeczy – pogodzenie z losem. Właśnie dlatego upodobał sobie Harknessa, a chłopak z tego samego powodu darzy sympatią Mynę. Na pytanie „Czemu jest taka gruba?” odpowiada: „Przez odpowiedzialność za własną urodę. Czuje, że by jej nie udźwignęła. Musiałaby się zmienić”.

VIII finał Super Bowl (1974): Miami Dolphins vs Minnesota Vikings na Rice Stadium w Houston
(fot. http://www.stadiumsofprofootball.com)

Gary to obsesyjny miłośnik postapokalipsy – wyobraża sobie różne miejsca na ziemi po katastrofie nuklearnej. Zainteresowanie bronią jądrową i jej wykorzystywaniem przekłada się na poetyckie opisy katastrof snute przez chłopaka. Apokalipsa nie ma być formą biblijnego katharsis, a jedynie skojarzeniem, wizją zagłady, która uwiarygodnia w jego umyśle kondycję świata. Kumulacją tego jest „gra wojenna”, którą Harkness prowadzi z majorem pod koniec powieści, polegająca na wojskowej symulacji ogólnoświatowego kryzysu.

„Mecz o wszystko”, jak to bywa u DeLillo, można by zanalizować na setki sposobów. Tu każdy szczegół ma znaczenie, zaś przewrotna kompozycja przywodzi na myśl dzieła Stanleya Kubricka. Humor jest tu wyborny, ale ma gorzki smak. I choć „End Zone”, czyli oryginalny tytuł, oznacza linie końcowe mieszczące się na krańcach pola punktowego, tak „Mecz o wszystko” jest wstępem do wielkiej kariery pisarskiej, zapowiedzią przyszłych dzieł i lęków Dona DeLillo.

Don DeLillo, Mecz o wszystko, przeł. Michał Kłobukowski, Noir sur Blanc, Warszawa 2013.

Rafał Niemczyk

Łukasz Bogacz, Wojciech Stefaniec, Noir. Recenzja.


Ciemno

Pierwszy animowany zwiastun komiksu, narysowanego przez Wojciecha Stefańca do scenariusza wspólnie stworzonego z Łukaszem Bogaczem, ujrzał światło dzienne bardzo wcześnie – prawie rok przed premierą komiksu. Przedsmak zaprezentowany przez Stefańca wzbudził spore zainteresowanie. Chociaż ani twórcy, ani wydawca nie chcieli zdradzać żadnych szczegółów fabuły. W maju ‘2013 mieliśmy okazję zobaczyć kolejną animowaną zapowiedź tego dzieła. Przedstawiono w niej głównych bohaterów dramatu: Normana, Oskara, Izę i Roberta. Ale z migających szybko rysunków nadal trudno się było domyśleć, o czym będzie komiks Noir.

Tuż przed MFKiG w Łodzi wydawnictwo Timof Comics udostępniło zestaw kilku plansz {zobacz: klik! klik!} oraz niezwykle enigmatyczny opis: „On – policjant, On – pisarz, On – kobieciarz, Ona – lekarka. Rodzina. Relacje, Uczucia, Małe kłamstewka. I te duże. Wystarczą trzy dni, żeby wszystko się zmieniło…”. Pewnie nie tylko moja ciekawość sięgnęła wówczas zenitu. Chociaż tych kilka „przykładowych plansz” należy traktować bardzo umownie, jako swoistą prowokację ze strony artystów i wydawcy, gdyż nie są to plansze z tej książki. Z drugiej strony, jak powiedział Wojciech Stefaniec w rozmowie {przeczytaj: klik! klik!}, którą z nim przeprowadziłem: „(…) kobieta, która wchodzi do księgarni w Paryżu, to właśnie matka. Bierze do ręki książkę swojego syna. To jest bardzo ważny element fabuły. Dużo mówi, ale nie znajdziesz tego w albumie”.

 

Właściwie ciężko napisać o fabule komiksu w taki sposób, aby nie zdradzić głównego suspensu. Po przeczytaniu i teraz, gdy piszę te słowa, rozumiem dlaczego wydawca ograniczył się do tak zdawkowej zapowiedzi. Postaram się jednak wspomnieć o kilku znaczących elementach fabuły w taki sposób, aby przyszłym czytelnikom nie odebrać radości obcowania z tą książką. Chociaż słowo „radość” w przypadku lektury Noir nie jest na miejscu, gdyż publikacja ta należy do gatunku „niemiłych książek”, o czym za chwilę.

Akcja dzieje się w Warszawie. Głównym bohaterem jest Robert, autor powieści kryminalnych, mąż Izy, która jest lekarką. Jej często nie ma w domu, gdyż bierze zbyt dużo dyżurów w szpitalu, z których niektóre są jedynie pretekstem, by spędzać czas z innym mężczyzną. Kim jest ten „inny”, nie będę zdradzał. Znaczące role odgrywają także ojciec Roberta – Norman oraz jego brat Oskar. Ale niemałe znaczenie w całej historii ma… nieobecna matka, która w „przykładowych planszach” spaceruje sobie ulicami Paryża i w witrynie księgarni widzi nową powieść syna, powstawanie której czytelnik Noir ma okazję prześledzić od początku do końca.

Zabieg polegający na tym, że bohater na bieżąco pisze swoją nową powieść na kartach omawianego albumu jest fenomenalny. Czytelnik ma do czynienia ze scenariuszem pisanym przez życie oraz z tekstem Roberta z jego kolejnej powieści. Dodatkowo realność postaci narratora wprowadza kolejną warstwę znaczeń. Akcja dzieje się na bieżąco, narrator nie jest mądrzejszy od czytelnika, postaci nie zwracają się wprost z kadrów do czytającego – wyraźnie rozmawiają ze sobą, a nie po to, by zdać relację czytelnikowi. Świat rzeczywisty, doświadczany przez bohatera-Roberta, miesza się ze światem tworzonym przez pisarza-Roberta. Przemieszanie tych dwóch narracji wprowadza atmosferę niepewności i wątpliwości. Do końca nie wiadomo, czy mamy do czynienia tylko z kreacją powieściowego bohatera, czy faktycznie Robertowi się wszystko „przytrafia”, a on jedynie zapisuje zdarzenia. Dodając do tego jeszcze jedną z końcowych scen, w której pisarz wysyła maila z maszynopisem na adres timof@timof.pl, to wówczas nasze wątpliwości, czy mamy do czynienia z kreacją, czy z szaleństwem urastają do ogromnego znaku zapytania.

Zrąb scenariusza to historia znana i powtarzana przez wieki na różne sposoby. Jest to współczesna wariacja na temat zdrady, wpisana w szekspirowski dramat, w którym trup ściele się gęsto. Chociaż wyraźnie należy zaznaczyć, że zdrada jest jedynie ramą, na której rozpięte są emocje bohaterów. Myślę, że autorom scenariusza chodziło właśnie o nie; o to by pokazać gołe, obdarte z estetycznych czy moralnych uzasadnień ludzkie relacje, jakie panują w rodzinie. Mamy tu ich pełen zestaw: syn-ojciec, brat-brat, syn-matka, mąż-żona, ojciec-dziecko. Nie napawają one optymizmem, nie są naładowane pozytywną energią.

Wizualnie komiks jest prawdziwym majstersztykiem. Pokazem zdolności Wojciecha Stefańca. Już w poprzednim albumie – w Szelkach do scenariusza Jerzego Szyłaka – pokazał, że potrafi odmalować pełną gamę emocji bohaterów, że nie idzie na skróty, tylko dba o każdy szczegół w kadrze. W Noir, komiksie namalowanym w czerni i bieli (z przewagą czerni!), Stefaniec udowadnia, że jest niesamowicie zdolnym artystą, który za pomocą skądinąd minimalistycznych środków potrafi oddać nastrój scenariusza. Gdybym miał napisać więcej o warstwie wizualnej albumu, to ten tekst byłby co najmniej jeszcze raz tak długi. Dlatego ograniczę się i wskażę kilka rzeczy, które szczególnie mi się podobały. Wyobrażam sobie, że artysta komponuje każdy kadr osobno, a potem składa je w planszę, dzięki czemu prawie nie ma paneli z takim samym układem kadrów. Są panele z dużą ilością kadrów, ale są także (i nie jest ich wcale tak mało) takie całostronicowe. Plansze nie służą tylko pchaniu akcji do przodu, często same w sobie są „osobnymi światami” pełnymi szczegółów i znaczeń. Można je oglądać do woli. Zasze odnajdzie się w nich coś, czego wcześniej się nie dostrzegło.

Album Bogacza i Stefańca to stanowczo niemiła książka. Niemiła i na dodatek nieprzyjemna, której nie czyta się z żadną przyjemnością czy rozkoszą. Chwilami ma się ochotę ją spalić, wyrzucić przez okno lub do kosza na śmieci. Po przeczytaniu ostatniej planszy odczuwa się wyraźną ulgę i zadowolenie, że już ma się ją za sobą, że nie trzeba do niej wracać. Dlatego sięga się po nią raz jeszcze i powtórnie rozpoczyna czytanie. Jednak po przeczytaniu, długi czas nie można się jej pozbyć z głowy. Ponieważ prześladuje i dręczy obrazami. Nie ma możliwości, by się nią „napawać”, powiedziałbym raczej, że zamiast cieszyć, zasmuca.

Świat, który został opisany/przedstawiony w książce, jest ludzki. Czyli nic nie zostało przez autorów upiększone bądź podkoloryzowane. Zdrada jest zdradą, a morderstwo jest morderstwem. Śmierć to śmierć, a rodzina to rodzina, z którą może faktycznie czasem lepiej mieć do czynienia tylko na pamiątkowych zdjęciach. Z drugiej strony jednak autorzy nie oceniają, pozostawiając moralną i etyczną ocenę czynów bohaterów czytelnikowi. Bohaterowie są na wskroś ludzcy. Czytelnik niekoniecznie chce być ich przyjacielem, niekoniecznie chce mieć takie przeżycia jak oni, niekoniecznie chce się z nimi utożsamiać, niekoniecznie chciałby ich spotkać w prawdziwym życiu. A może wręcz za często spotyka ludzi podobnych do Normana, Oskara, Izy czy Roberta.

Łukasz Bogacz & Wojciech Stefaniec (scenariusz), Wojciech Stefaniec (rysunki), Noir, timof comics, Warszawa 2013.

[scenariusz: 5+, rysunki: 6, kolory/cienie: 6+]

Maciej Gierszewski
Kopiec Kreta

* Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Gildia.

Aleksander Szełudiakow, Z plemienia Cedru.


Tajga z lotu ptaka

Co mi powiesz tajgo? Co mi powiesz lesie, gdy ucho twej ciszy powierzę? Żadnej odpowiedzi, tylko brzoza przy brzozie w czarno-białej stoi pozie. I stary cedr z sosną w parze, dalej może osika lub modrzew, i tak kilometrami, dziesięć kilometrów, sto, tysiąc… Dalej niż sięga horyzont, przez las, bagno i jezior morze, bez miary, bez urozmaiceń, z tajemnicami nie do wykrycia. Tu każdy jest gospodarzem, wszystko może, o ile zdoła przetrwać. Tylko echo odbite na wodzie, szeptem, coraz dalej i ciszej powtarza: Tyś, synku, obcy  – zrozumieć nie możesz. Powiem – nie pojmiesz, zamilknę – to się obrazisz…

Aleksandra Szełudiakowa nie zalicza się do obcych, bowiem urodził się we wsi Nikolskoje, położonej w tajdze i w niej spędził dzieciństwo, podczas którego miał dość sposobności, aby przypatrzeć się przyrodzie i ludziom mieszkającym w tej krainie; nasłuchał się również opowieści i legend Ewenków, dawnych jej posiadaczy. A że urodził się w 1928 roku, to przypadła mu rola szczególna, dorastał w czasach, gdy do dawnego dodawano nowe, wskutek czego pierwsze powoli, ale nieuchronnie odchodziło w niepamięć. Ginął stary świat ludzi długiej ścieżki, niknął w oczach naród koczowników i myśliwych, którzy strugali z drewna bożki-totemy mające zapewnić im ochronę i pomyślność podczas długich, często samotnych wypraw w tajgę. Serce jego wierne nie pozwalało uciec od tego miejsca, pracował więc w lotnictwie syberyjskim, później szukał ropy na dalekiej Północy.
W końcu zaczął opisywać świat, w którym żył. Debiutował dość późno, bo w 1964 roku, opowiadaniami.

Tajga na Syberii (fot. Anatoly V. Lozhkin)

Ostatecznie powstała powieść „Z plemienia Cedru”. Warto podkreślić: powieść radziecka, napisana przez radzieckiego człowieka w okolicznościach radzieckich, mimo to, pewnie dzięki tajdze i jej pięknie, książka broni się. Jest pewnego rodzaju bajką, opowieścią w dużej mierze o przyrodzie, ale w jeszcze większej o tych nielicznych ludziach, którzy osiedlili się tu dobrowolnie lub nie, utknęli na dobre w tej krainie pełnej lasu, zwierząt, ryb i przestrzeni tak wielkich, że aż cichych w swym bezmiarze, tworząc dziwny konglomerat; bywa, że mówiący różną mową, lecz w rzeczach naprawdę istotnych rozumiejący się bez słów.

Powieść o świecie innym, często dla nas oryginalnym, może nawet magicznym, gdzie prawda przeplata się z legendami. Budzi to literackie skojarzenie z powieścią Gabriela Garcii Marqueza „Sto lat samotności”, może dość odległe w okolicznościach, lecz jednak trafne. W obu książkach mamy odrębny i odległy świat, posiadający swoje własne reguły, dziwne i ekscentryczne rytuały, odchodzący już do historii, rzekłbyś umierający, resztkami sił zdobywający się na kilka słów, lecz w obu przypadkach, owe kilka słów jest kapitalne i godne naszej uwagi.

Akcja książki umieszczona została w niewielkiej miejscowości Ułangaj – leżącej nad rzeką Jugan, dopływem Obu, niedaleko większej Osady Niedźwiedziego Cypla, jakiś tysiąc kilometrów na północ od Tomska – oraz w tajdze otaczającej to miejsce. Nie o geografię tu chodzi, lecz trzeba podkreślić, że przy odrobinie zawziętości można Ułangaj mniej więcej odnaleźć w atlasie – mój pozwolił odnaleźć rzekę Jugan.

Tajga w Krasnojarsku (fot. http://landscape-photos.org)

Miejsce to odległe od cywilizacji, zagubione wśród lasów i bagien, do którego nie prowadzą żadne drogi, przynajmniej nie takie, jakie mamy w swoim wyobrażeniu. Tu podróżuje się rzeką, gdy niezamarznięta – łodzią, w zimie – po lodzie lub coraz częściej hydroplanem albo helikopterem. Jest to – przynajmniej dla nas – koniec świata, ale dla postaci z książki jest to jego centrum. W trakcie lektury przekonujemy się do takiego punktu widzenia, coraz dokładniej i namacalnie poznajemy tę inną rzeczywistość. Jest tu niewielki sklep, raczej magazyn, który prowadzi Sonia, zaopatrywany rzadko i w rzeczy na ogół niezbyt wykwintne; stanowi pewnego rodzaju centrum życia towarzyskiego, przynajmniej kobiet mieszkających w Ułangaju – tu się spotyka, rozmawia, komentuje i plotkuje; tu swe intrygi przeprowadza babka Andronicha. Jest niewielka szkoła, kilkanaście drewnianych chałup i na skraju osady spółdzielnia, czy raczej sowchoz hodowlany. W centrum, o ile można tak powiedzieć w kontekście tej miejscowości, jest brzeg rzeki, bez przystani, do którego cumują łodzie, to tamtędy wiedzie droga w świat. Jako czytelnicy podróżujemy między Ułangajem a tajgą, często odwiedzając Wyspę Sobolą lub inne uroczyska.

Tematem głównym książki, jakkolwiek by to patetycznie nie zabrzmiało, jest: Uroda życia, urok dobra i świat pierwotnego, bajecznego piękna przyrody.  To dość proste sprawy, można by sądzić, że oczywiste, ale – jak dobrze wiemy – często bardzo trudne do osiągnięcia. Szełudiakow jednak umiejętnie je przybliża. Językiem oszczędnym, na pewno nie egzaltowanym, może nawet nieco szorstkim i prostym, lecz tu będącym jak najbardziej na miejscu. Być może właśnie dzięki temu jego opowieść jest naturalna i trafna.

Książka posiada dwie grupy bohaterów. Pierwsza to przyroda tajgi wraz z zamieszkującymi ją zwierzętami oraz sugerowanymi przez Ewenków duchami i demonami. Świat to na wpół bajeczny i magiczny. Opisany jednak dość konkretnie, bez przesadnego liryzmu. Przez to wiarygodny i bardzo ciekawy, plastyczny i łatwy do wyobrażenia. Bezcenne to dla każdego miłośnika lasu i leśnego życia.

Druga grupa to ludzie. Odnajdujemy tu zarówno rdzennych mieszkańców tej ziemi, czyli Ewenków, zwłaszcza w osobie Jugany, o której za chwilę, ale również osiedleńców przybyłych tu z innych stron, głównie Rosjan, ale przecież i innych… Są nawet żeglujący Cyganie! Ludzie to szczerzy, bezpośredni, ujmujący swym charakterem, pełni pasji, obdarzeni namiętnościami i entuzjazmem, ale przy tym, przez życie jakie prowadzą, nauczeni dystansu do czasu, wydarzeń. Czasem – wydaje się – przerysowani w swych cechach, zbyt krystaliczni i oczywiści, jak w bajce lub legendzie. Ludzie ceniący sobie wolność, swoje zdanie, nie lękający się decydowania i odpowiedzialności za swe czyny, ale też trapieni przez dziwną chorobę, której na imię tęsknota. Autor kreśli te portrety bardzo przekonywająco, wiarygodnie i – a to też istotne – z pewnym rozmachem, swadą i polotem. Mamy więc nie tylko ludzi ciekawych, ale i wyraźnie i kolorowo pokazanych.

Archangielska Obłość (fot. makato, globtroter.pl)

Postaci jest sporo, a większość jest czytelniczo bardzo smaczna. Nie ma tu ani miejsca, ani tym bardziej sensu ich wymieniać. Nie sposób jednak nie wspomnieć o Juganie, bowiem nawet tylko dla niej warto sięgnąć po tę powieść. Jest to Ewenkijka, już na początku powieści kobieta stara, bardzo specyficzna, odważna i zdecydowana. Na ogół wie, czego chce, i równie dobrze umie odnaleźć właściwe środki do realizacji swoich celów – nieważne, że komuś postronnemu mogą one wydać się nieco ekscentryczne, istotne, że na ogół są skuteczne. Jugana jest zdecydowanie najbarwniejszą postacią „Z plemienia Cedru”, kumulującą w sobie wszelkie nadnaturalne i te zwykłe cechy Ewenków. Nie jest to jednak bohaterka spiżowa, jest bardzo ludzka, bliska przez to i wiarygodna. Sposób przedstawienia Jugany powoduje powstanie sympatii u czytelnika względem tej osoby. Siła i śmiałość kobiety przechodząca w zuchwałość jest zrównoważona jej ludzkimi słabościami, jak np. namiętne palenie fajki lub ulubienie w sączeniu winki, przez którą rozumieć należy wszelkiego rodzaju alkohol (i tak biała winka to wódka i spirytus, winka inna to krasnoprutnik, czyli wszelkiego rodzaju nalewki, wina etc.). Upór i radykalizm Jugany, niejednokrotnie dość nieprzyjemny w odbiorze, bilansują nam fragmenty satyryczne dotyczące tej postaci. Charakterystyczny jest gniew Jugany na bożka, gdy – w jej przekonaniu – z jego winy poniosła niepowodzenie na polowaniu. Po powrocie do swej chaty, zdecydowanie jak zawsze, sięgnęła po drewnianą figurkę, totem przedstawiający owego bożka, i wrzuciła go do ognia. Wyjaśniając, że stary bożek stracił siłę, nie pomógł jej w polowaniu, bo strzelba nie wypaliła, trzeba było wystrugać nowego. I tak też zrobiła. Być może w tym błahym epizodzie tkwi sedno jej charakteru. To kobieta, a jednak zawzięty miłośnik polowań, nie lubi bezczynności, mimo swojego wieku ciągnie ją do tajgi, pływa w łodzi, lata samolotem i helikopterem, choć z nazwaniem tego drugiego ma problem i skraca go do „koptera”. Jest to też postać łącząca stare z nowym, to ona pamięta i przeprowadza dawne ceremonie, jak zaślubiny pod cedrem lub składanie ofiar dla duchów i demonów jezior i bagien.

Narracja jest prowadzona w trzeciej osobie, rezultatem tego mamy narratora wszechwiedzącego, który bardzo umiejętnie przechodzi od jednego wydarzenia do drugiego, zręcznie opowiada losy różnych ludzi. W ten sposób – jak to zwykle w klasycznej powieści rosyjskiej – dostajemy opowieść o całej społeczności, ale i o czymś więcej, o tajdze, o istocie życia w niej, a jednocześnie nie mamy wrażenia sztuczności historii. Narrator jest oszczędny, można odnieść wrażenie, że często woli nie dopowiedzieć niż zbyt dużo powiedzieć, w imię zasady: lepiej niedosyt niż przejedzenie.

Mamy tu również, wspomniane wyżej, zderzenie nowego ze starym. Dziki, pierwotny, koczowniczy charakter życia w tajdze zostaje skonfrontowany z cywilizacją, a jakże, niesioną przez ludzi radzieckich. Nie wnikam głębiej w ten temat, mając na uwadze czas i okoliczności powstania książki. Wspomnę natomiast o języku obu światów. Ten pierwotny obfituje w: mokrookie chmury, syberyjskie trojki z dzwoneczkami i jamszczykiem, w czumy i leśne zaimki, gdzie mieszkają myśliwi, nodje – ogniska dające ciepło podczas biwakowania w tajdze, nawet przy sporym mrozie, czarymy – jesienne przymrozki, w miesiąc Kurcząt albo Spadających Liści, zimniki, czyli zimowe drogi, które kluczą po tajdze, omijając mokradła, szajtany – demony, karaczun – śmierć etc. A świat nowy, świat kołchoźników i poszukiwaczy ropy brzmi w słowach takich jak: wszędołaz, próbkobiorca, turbowiert, aerosanie, papierosy biełomor itd.

Oscar Wilde, w jednym ze swych bonmotów, pisał: Nie ma książek moralnych lub niemoralnych. Są książki napisane dobrze lub źle. Nic więcej. Nie będę się z nim spierał, Szełudiakow napisał swą powieść dobrze. Jest wiarygodna, działa na wyobraźnię, przybliża zarówno przyrodę tajgi, jak i życie tych, którzy tam mieszkają, a czyni to plastycznie. Tym bardziej jest to cenne, że „Z plemienia Cedru” opisuje świat, którego już nie ma. Nie jest to powieść dla wszystkich, zdecydowanie nie. Ale dla miłośników przyrody, wolności, dla tych, którzy marzą o odrobinie samotności, dla sympatyków myślistwa i leśnictwa jest to pozycja, której nie powinni przeoczyć. Po książkę powinien sięgnąć każdy, kto mógłby powiedzieć: Co mi powiesz tajgo? Co mi powiesz lesie, gdy ucho twej ciszy powierzę?

Aleksander Szełudiakow, Z plemienia Cedru, przeł. Wiesława Wojtyga-Zagórska, Książka i Wiedza, Warszawa 1978.

Dominik Śniadek

Rafał Niemczyk, O egzegezach i wizjach Philipa K. Dicka. Esej. Magazyn Wakat, nr 4 (23) 2013.


O egzegezach i wizjach Philipa K. Dicka, czyli dlaczego
Ryszard Wagner nie został wpuszczony do Raju

Gospodyni wydaje przyjęcie i ma śliczny pięciofuntowy stek leżący na stole w kuchni i czekający na usmażenie, podczas gdy ona gawędzi z gośćmi w salonie… wypija kilka drinków i tak dalej. Później przeprasza gości na chwilę i idzie do kuchni, żeby usmażyć mięso… ale steku nie ma. A w rogu siedzi domowy kot, sennie się oblizując.

– Kot zjadł stek – stwierdził Barney.

Naprawdę? Gospodyni woła gości; spierają się o to. Mięsa nie ma, całych pięciu funtów, a w kuchni siedzi kot wyglądający na zadowolonego i najedzonego. „Zważcie kota” – mówi ktoś. Już trochę wypili i wydaje im się, że to dobry pomysł. Tak więc idą do łazienki i stawiają kota na wadze. Waży dokładnie pięć funtów. Wszyscy to widzą i jeden z gości mówi: „Teraz mamy jasność. Stek jest tu”. Są pewni, że wiedzą, co się stało: mają dowód empiryczny. Później w jednym z nich budzą się wątpliwości i pyta ze zdumieniem: „No dobrze, ale gdzie się podział kot?”

(Philip K. Dick, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha)

O Philipie K. Dicku krążyły swego czasu (tak po prawdzie, ciągle krążą) różne zwariowane historie. Większość z nich czytelnikowi niezaznajomionemu z jego biografią wyda się z początku mniejszą lub większą konfabulacją, jednakże bliższe spotkanie (trzeciego stopnia) z twórczością pisarza nie pozostawi żadnych wątpliwości, że Dick był freakiem, zaś jego odpały brały się nie z autokreacji, a z przebłysków geniuszu jarzących się w udręczonej narkotykami i naznaczonej cierpieniem poszukiwacza głowie. „Nieodrodne dziecko narkotyczno-hippisowskiej Kalifornii” – pisał o nim przed laty na łamach „Nowej Fantastyki” Jerzy Stachowicz[1]. Lech Jęczmyk z kolei zwykł był nazywać Dicka „Dostojewskim science fiction”[2].

Demaskując Lema

Bodaj najsłynniejszą, zabawną skądinąd, awanturą związaną z urodzonym w 1928 roku w Chicago pisarzem, zawierającą na dodatek polski wątek, okazała się ta z listem do FBI, w którym Philip K. Dick domagał się zdemaskowania komunistycznego tworu, ukrywającego się pod kryptonimem „Stanisław Lem”. Przesłankami tej dekonspiracji miały być nader szeroka tematyka oraz niezliczona ilość pisarskich stylów i konwencji dzieł Lema. Zbyt duża, jak dowodził Dick, by mógł kryć się za nią jeden człowiek, na dodatek Polak z Krakowa. Ów list do Federalnego Biura Śledczego rozwijał wątek komunistycznej propagandy, którą Dick bezlitośnie „zdemaskował” w swojej korespondencji następująco:

Rzecz nie w tym, że osoby te są marksistami [chodzi o Petera Fittinga, Fredrica Jamesona i Franza Rottensteinera – przyp. R.N.], ale w tym, że wszyscy oni bez wyjątku są posłusznymi wykonawcami rozkazów Stanisława Lema z Krakowa w Polsce, stuprocentowego funkcjonariusza partyjnego (wiem to na podstawie jego publikowanych materiałów oraz osobistych listów do mnie i do innych osób). Ta komórka partii zza żelaznej kurtyny – Lem jest najprawdopodobniej wieloosobowym komitetem, a nie pojedynczym osobnikiem, gdyż pisze wieloma stylami i raz zna niektóre obce języki, a raz nie – dąży do zdobycia monopolistycznej pozycji pozwalającej kontrolować opinię poprzez krytykę i artykuły pedagogiczne, stanowiąc zagrożenie dla całej naszej dziedziny science fiction z jej swobodną wymianą poglądów i myśli.[3]

Pisarz (częściowo) odrzucony

Historia ta, jak najbardziej prawdziwa i – jakby nie patrzeć – formułująca pod adresem mistrza polskiej fantastyki wyrafinowane komplementy, stanowi doskonały przyczynek do rozważań na temat utworów samego Dicka. Na jego dorobek – z początku odbierany raczej w kategoriach niezrozumiałej SF, dziś często zaliczany do nurtu postmodernistycznego – składa się niesamowite połączenie klasycznej prozy z fantastyką, rozważań teologicznych w psychodelicznym klimacie z niepowtarzalnym oniryzmem, futurologii z gnozą. Kalifornijczyk często wpisywał w takie tło losy bohaterów borykających się z własnymi lękami, problemami, ludzką niedoskonałością, niepewnością w stosunku do dogmatów, a co za tym szło – poszukujących Nieodkrytego.

Mainstream lat 60. odrzucał prozę Dicka, ponieważ szyld „science fiction”, pod którym funkcjonowała jego wyobraźnia, był wówczas niepopularny zarówno wśród przeciętnych czytelników, jak i (nieprzeciętnych) krytyków. Pomimo licznych znajomości pisarza ze znaczącymi przedstawicielami gatunku (np. z Robertem Heinleinem, autorem Obcego w obcym kraju) literatury tej raczej nie promowano; uznawano ją za zbyt ambitną, niejasną, trudną i mało komunikatywną. Z drugiej strony posiadała ona grono wiernych fanów; Dick był wszak wydawany (może nie w największych wydawnictwach, ale jednak), a powieść Człowiek z Wysokiego Zamku, gdzie przedstawił alternatywną wizję świata – w której III Rzesza Niemiecka z pomocą Włoch wygrała II wojnę światową w Europie i Afryce, a za oceanem Japończycy podbili USA – otrzymała w 1963 roku prestiżową Nagrodę Hugo (rok wcześniej tę samą nagrodę za Obcego w obcym kraju dostał Heinlein). Jednakże książka Dicka, choć wielu zmroziła zamysłem fabularnym, odznaczała się konwencją literacką pozwalającą wpisać ją bez ociągania na mainstreamowe, beletrystyczne listy. Tymczasem z innymi dziełami, w tym z omówioną poniżej trylogią VALIS, bywało różnie…

Wizje w ciemnym zwierciadle, lecz także gdzieś poza nim

Życie prywatne amerykańskiego pisarza przypominało kalejdoskop rzucający na jego postać efektowne, choć zarazem destrukcyjne, refleksy i cienie. Jako człowiek na poły uzależniony, na poły szalony, wiódł życie mimowolnego skandalisty. Nadużywał alkoholu i narkotyków, lecz właśnie w odmiennym stanie świadomości powstało bardzo wiele jego książek. W dodatku nieustanne zażywanie środków psychoaktywnych przypada na czasy największej płodności pisarza. To wtedy, w przeciągu niecałych trzech lat (ok. 1962–1964), napisał jedenaście powieści i ponad sześćdziesiąt opowiadań.

Okres uzależnienia stał się dla Dicka inspiracją do napisania powieści A Scanner Darkly (Przez ciemne zwierciadło, 1977), w której autor przedstawia wizję świata zdegradowanego przez narkotyki, ale też zdegenerowanego poprzez organizacje za wszelką cenę próbujące zapobiegać zjawisku narkomanii. Rok wcześniej wydane zostaje, tworzone wespół z Rogerem Zelaznym przez około dwanaście lat, Deus Irae – dzieło, w którym urodzony bez rąk artysta Tibor McMasters wyrusza wraz ze swoją krową w postapokaliptyczną wędrówkę w poszukiwaniu ludzkiej postaci Boga Gniewu, sprawcy ziemskich nieszczęść, Carletona Lufteufela, aby namalować jego prawdziwe oblicze na fresku. Dzieło symptomatyczne, ponieważ rozmaite wizje i „poszukiwanie prawdziwego oblicza Boga” będą już prześladowały Dicka do końca życia.

Zaczęło się jednak dużo wcześniej. (Rozpoczęcie projektu pt. Deus Irae datuje się gdzieś na rok 1964. W trakcie realizacji Dick doszedł do wniosku, że sam nie da rady, głównie ze względu na braki w wiedzy na temat chrześcijaństwa; stąd pomysł na zaproszenie do współpracy Zelaznego, który znany był z zamiłowania do religii i mitologii) Wspominałem już, że okres największych problemów Dicka z narkotykami przypada na lata 60., dlatego zrzucanie wszelkich nadnaturalnych widzeń na karb przedawkowania wydawało się wówczas dość słuszne. Jerzy Sosnowski w przedmowie do nowego wydania Trzech stygmatów Palmera Eldritcha przytacza wizję, jaka nawiedziła Philipa Dicka w roku 1963 podczas spaceru po polnej drodze w okolicy wynajętej chatki, która służyła pisarzowi wówczas jako dom i pracownia. Wizja przybrała postać twarzy, unoszącej się gdzieś wysoko pod nieboskłonem. Dick wspominał ją później tak: „Była olbrzymia, zapełniała ćwierć nieba. Miała puste szczeliny oczu, była metalowa i okrutna i, co najgorsze, był to Bóg. Pojechałem do mojego kościoła i rozmawiałem z księdzem. Doszedł do wniosku, że miałem widzenie Szatana”[4].

Coś, co przybywa z pustymi, otwartymi rękami, nie może być Bogiem

Szaleństwo? Może i tak, ale z niego wywodzi się jeden z głównych tematów twórczości Dicka, a zarazem jedna z jego najważniejszych (obok Ubika, Człowieka z Wysokiego Zamku, Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?, powieści znanej później jako Blade Runner, oraz trylogii VALIS) książek – Trzy stygmaty Palmera Eldritcha. Nawiasem mówiąc, z powyższym zestawieniem wielu czytelników będzie polemizować i dodawać do niego różne inne pozycje, w zależności od fascynacji i upodobań, ale nie to nas w tej chwili najbardziej interesuje.

W ambiwalencji Bóg–Szatan, rozumianej zarówno dosłownie, jak i symbolicznie, słusznie upatruje Sosnowski kręgosłupa Trzech stygmatów… Nie mniej ważnym aspektem jednak, stanowiącym stygmat całej twórczości Dicka, pozostaje opozycja realne – nierealne, a w zasadzie: rzeczywistość – urojenie, gdyż, jak niejednokrotnie będzie nas przekonywał Kalifornijczyk, „realne” nie zawsze oznacza „rzeczywiste”. Trzy stygmaty… są pod tym kątem najistotniejszą książką obok Ubika, w przypadku którego do dezorientacji percepcyjnej przykładali rękę ludzie (żyjący, ponieważ Ubik równolegle rozwijał teorię czasu połowicznego rozpadu) oraz zjawiska/moce paranormalne.

W Trzech stygmatach Palmera Eldritcha tytułowej postać przypisywać należy przymioty mesjańskie, zaś urzeczywistnienie nadchodzącego Zbawienia stanowią narkotyki. Eldritch wprowadza na rynek nowy narkotyk – Chew-Z, w który zaopatruje się podczas tajemniczej podróży międzygwiezdnej. Chew-Z, wywołujący stan perfekcyjnego odrealnienia i przeniesienia do rzeczywistości równoległej, staje się przebojem, wypierając powoli dotychczasowego lidera – Can-D. To ostatnie, w połączeniu z zestawem Perky Pat, pozwalało na iluzję, w esencji której pięknie wyrzeźbione ciała (Pat i Walt – odpowiedniki lalek Barbie i Kena!) hasały beztrosko po słonecznej plaży, flirtując, popijając drinki, wymieniając się kochankami. Dla osób przymusowo „oddelegowanych” na marsjańską pustynię (a lokalizowanie na Marsie getta dla kolonizatorów, wysłanych tam z przeludnionej Ziemi z własnej lub narzuconej woli, charakterystyczne dla ówczesnej fantastyki naukowej, przetrwało szczątkowo w prozie SF do dziś) Can-D było idealnym rozwiązaniem, a z Leo Bolero (jego imię może nawiązywać do Lwa z Apokalipsy) czyniło „biznesmena”, a ściślej: narkotykowego potentata. Pojawienie się Eldritcha krzyżuje mu plany; Leo posyła więc do akcji swojego najpewniejszego zawodnika: konsultanta-prognostyka i jasnowidza w jednym – Barneya Mayersona. Ten ostatni występuje w powieści, jak to często w przypadku protagonistów Dicka bywa, w roli człowieka naszpikowanego własnymi słabościami i naznaczonego niepewną przeszłością, która kładzie się cieniem na jego biografii.

Kluczowe pytanie, jakie trzeba tutaj zadać, posiada naturę ontologiczną: czy Zbawiciel pod postacią Palmera Eldritcha jest Mesjaszem, czy Antychrystem? Istotą, którą można określić za pomocą dyskursu „ludzkiego”, czy też tworem Innego, Niepoznanego, którego istnienie nie oznacza ani Dobra, ani Zła w żadnej ze znanych nam konwencji? Jeśli przyjąć do wiadomości teorię Tomasza z Akwinu, głoszącą, że „zło jest brakiem dobra”, rezygnując jednocześnie z uznawania Eldritcha za Mesjasza lub Antychrysta, to jego postać zacznie dryfować w okolice względnego niebytu, zaś Chew-Z, narkotyk, który oferuje ludziom namiastkę niebytu absolutnego – okaże się nie posiadać żadnych cech i nie mieć logicznego sensu. Pod koniec książki Anne zwraca się do jasnowidza Barneya słowami: „To, co spotkało Palmera Eldritcha i wniknęło weń, i z czym się zetknęliśmy, przewyższa nas i nie możemy osądzić ani zrozumieć, czego chce i do czego zmierza: pozostaje dla nas tajemnicze i niezrozumiałe. Jednakże wiem, że się mylisz, Barney. Coś, co przybywa z pustymi, otwartymi rękami, nie może być Bogiem”[5].

Chińska pułapka na palec

Fascynacja pisarza gnozą i teologią znajduje jeszcze głębsze ujście tuż po pierwszym wydaniu Deus Irae, kiedy Philip K. Dick kończy pisać VALIS[6] (1978), powieść, która wraz z Bożą inwazją i Transmigracją Timothy’ego Archera tworzy tzw. trylogię VALIS (Trylogię Valisa). Są to ostatnie dzieła napisane przez zmarłego przedwcześnie pisarza. W chwili śmierci w 1982 roku Dick miał pięćdziesiąt cztery lata, trzydzieści sześć powieści oraz ponad pięćdziesiąt opowiadań i nowel na koncie, a wiele z nich zostało później zekranizowanych (autor nie doczekał, niestety, nawet kinowej premiery świetnego Blade Runnera w reżyserii Ridleya Scotta, który został wyświetlony kilka tygodni po śmierci pisarza).

Kluczowy dla powstania VALIS był rok 1974 – dla Philipa K. Dicka okres tajemniczych wizji, mistycznych snów i paranoicznych urojeń. Oślepiło go wtedy rzekomo różowe światło wysłane przez Boga (lub jakąś inną skondensowaną twórczą energię), które poza zmianami w świadomości spowodowało powiększenie zdolności poznawczych i poszerzenie zakresu wiedzy. Jakże zdziwić się musiał któregoś dnia, kiedy okazało się, że zamiast charakterystycznych, zatłoczonych amerykańskich ulic widzi… starożytny Rzym nakładający się na obraz Kalifornii lat 70. W tym samym czasie w głowie pisarza rodzą się myśli w języku koine (określenie powszechnej formy języka greckiego, która zastąpiła klasyczny język starogrecki, używana do czasów późnoantycznych – ok. 300 p.n.e. – 300 n.e.). Ponadto, ów promień przekazał mu informację o niewykrytej chorobie jego małego synka, Christophera, która okazała się prawdziwa. „Twój syn ma nie rozpoznaną prawą przepuklinę pachwinową, która perforowała powłokę brzuszną i przedostała się do moszny” – dotarło do Dicka, kiedy słuchał muzyki.

Po prawdzie, osobą rejestrującą ów przekaz nie był już on sam, tylko Koniolub Grubas – alter ego pisarza i główny bohater VALIS. Dick wyjaśnia na kartach powieści pochodzenie tego prostego, choć pozornie dziwacznego pseudonimu: Philip to po grecku philippos („ten, który lubi konie”); Dick to z niemieckiego „gruby”. Koniolub Grubas cierpi na depresję; prześladuje go też mania samobójcza powodowana innym samobójstwem – przyjaciółki Philipa Dicka/Konioluba Grubasa, o której śmierć obwinia się ten ostatni.

VALIS opiera się na fascynacji Dicka gnozą, która zawładnęła nim w ostatnich latach życia. Zainspirowany gnostycznymi teoriami, starając się wyjść poza ramy uznawanych dogmatycznie religijnych porządków, stworzył własną egzegezę zatytułowaną Tractates Criptica Scriptura. Zawarł w niej mieszankę spostrzeżeń i wniosków wyciągniętych z wnikliwych studiów gnozy, różnych odmian chrześcijaństwa, judaizmu, islamu, taoizmu, a także wielu prastarych wierzeń (ze staroegipskimi włącznie), połączonych z rozważaniami na temat kondycji psychicznej człowieka, psychologii analitycznej Junga i dążeniami do absolutnego poznania teologicznego (Koniolub Grubas wyrusza na poszukiwanie kolejnego spośród Szeregu Zbawicieli, do których zaliczają się: Budda, Zaratusztra, Jezus, Abu al-Kasim Muhammad Ibn Haszim, czasami też Mani i Asklepios). Spotykają się tutaj ze sobą „logos będący żywą informacją” (jedną z jego form stanowi poniekąd tytułowy VALIS), entelechia Arystotelesa (w jej świetle każdy byt posiada ucelowioną duszę, która nadaje rzeczy jedność), profetyzm, hipostaza Plotyna (jako byt wyemanowany z Absolutu; przykładem z chrześcijaństwa może być rozbicie Trójcy Świętej na trzy poszczególne osoby), różne formuły kosmogonii (teorie pochodzenia wszechświata), z kolei sam Wszechświat występuje jako hologram (vide: Apoloniusz z Tiany czy współczesny nam Jean Baudrillard). „Istotą wszechświata jest informacja” – dowodzi Dick/Koniolub.

Nie bez przyczyny mówi się, że to najbardziej autobiograficzna powieść w dorobku Dicka. Próbę sięgnięcia w głąb własnych psychicznych rozterek twórcy w transcendentny sposób oddaje prowadzona na kartach VALIS polemika pomiędzy samym Dickiem, Koniolubem Grubasem oraz dwójką jego najlepszych przyjaciół. Pisarza osacza większość lęków, o których pobieżnie wiadomo z jego podstawowych danych biograficznych. „Zgodnie z moją diagnozą ma pan blok w tych trzech sferach: lęk, bezradność i niezdolność do działania” – mówi doktor podczas jednej z psychoterapii do Konioluba Grubasa. Niejako na przekór tej diagnozie stwierdzamy dziś ponadprzeciętną płodność pisarską Dicka i wręcz nieziemskość, nomen omen, jego wyobraźni. Lech Jęczmyk, przytaczając przykład konstrukcji fabularnej VALIS, pyta, czy w taki sposób może pisać szaleniec: „Tak, nadmiar szaleństwa zrywa kontakt między szalonym artystą a normalnym odbiorcą. Zawsze jest ryzyko, że szaleństwo wymknie się spod kontroli i otrzymamy bełkot. W powieściach Valis i Boża inwazja Dick niebezpiecznie, brawurowo zbliża się do powierzchni lustra, ale nie przechodzi na drugą stronę. Przesyła nam zrozumiałe komunikaty z niezrozumiałego świata. Biegnie po ostrzu. Nie ma większej sztuki w sztuce”[7].

Koniolub Grubas zastanawia się, dlaczego Zebra (czyli Bóg, który się kamufluje i ukazuje tylko w rzadkich objawieniach) nie pomógł jego tragicznie zmarłej przyjaciółce. Choroba, ból, niezasłużone cierpienie – skąd się biorą? Od Boga czy „z innego źródła”? Do polemiki na temat braku boskiego zaangażowania w ludzkie problemy włącza się przyjaciel Dicka/Konioluba – Kevin. Posiada on w zanadrzu doskonale skrojony rodzaj testu, który ma zamiar przeprowadzić na Bogu w Dniu Sądu Ostatecznego. Wyobraża sobie, że stanie przed obliczem Najwyższego, dzierżąc w ręku za ogon niczym patelnię swojego martwego, przejechanego przez samochód kota, i zapyta: „What the fuck?”.

Bo VALIS to nie tylko rozprawa filozoficzno-psychologiczna, ale też intrygująca przygoda – zabawna, wciągająca, z charakterystycznymi dla Dicka momentami ciętego, ironicznego humoru. Polecam z uwagą prześledzić motyw rozbierania przez bohaterów książki na części pierwsze filmowej wersji VALIS, z którą to zapoznają się podczas seansu kinowego, a także późniejsze przemówienie dwuletniej Sophii – objawienie, które będzie przekonywać, że „żywym bogiem jest sam człowiek”.

VALIS to także mnogość intertekstualnych, filozoficznych i teologiczno-metafizycznych nawiązań, które spuentować mogą do spółki Philip Dick i Koniolub Grubas historią Ryszarda Wagnera pukającego do bram Raju:

Ryszard Wagner stoi przed bramą do Raju. „Wpuście mnie, powiada. Jestem autorem Parsifala. Jest tam o świętym Graalu, Chrystusie, cierpieniu, litości i uzdrowieniu”. A oni na to: „Wiemy, czytaliśmy i to się nie trzyma kupy”. I TRZASK mu bramę przed nosem. Wagner ma rację i oni mają rację. To kolejna chińska pułapka na palec.[8]

Odlot absolutny

Egzegeza, którą autor podzielił się z czytelnikami za pomocą VALIS, zrodzona z jego obsesji i fascynacji, powraca dwa lata później w Bożej inwazji w sfabularyzowanej formie. Jacek Dukaj napisał w 1997 roku na łamach „SFinksa”, że to od niej powinno się rozpoczynać międzygwiezdną, pogiętą w czasie i przestrzeni wewnątrzumysłową gnostycko-teologiczno-filozoficzną podróż po pełnym narkotykowo-lekowych mikrourazów systema nervosum genialnego kalifornijskiego pisarza. Dukaj dodaje, że dzieło to stanowi najpełniejsze wprowadzenie do wewnętrznego świata autora i że sequelem mógł tę powieść nazwać tylko sam Dick, ponieważ mamy tu do czynienia jedynie z ciągłością obsesji[9]. Dostęp do Dickowskiego świata przypada jednak tylko nielicznym, albowiem nie wystarczy fachowa wiedza, kosmiczna wyobraźnia czy znajomość twórczości i zaburzeń pisarza. Wydaje się, że aby postawić stopę na CY30-CY30 B, gdzie rozpoczyna się akcja Bożej inwazji, trzeba samemu nosić w duszy (jeżeli ta istnieje) pierwiastek szaleństwa.

Herba Ashera, głównego protagonistę, poznajemy w momencie, kiedy leży na koi w swojej kopule we wzmiankowanym CY30-CY30 B, otoczony przechadzającymi się wokół szczuropodobnymi autochtonami i powierzchnią okoloną klatratem metanu, słuchając kasety z nagraniami niejakiej Lindy Fox, która uwspółcześniła muzykę XVI-wiecznego renesansowego wirtuoza lutni – Johna Dowlanda. Asher wyemigrował z Układu Słonecznego do Układu Fomalhauta (większość ludzi emigruje pod presją rządu); w nowym miejscu wegetacji płacą mu za utrzymywanie mentalnego i kulturowego kontaktu z Ziemią, a także wymianę informacji międzyplanetarnej, co ma sprawić, że on i jego sąsiedzi nie zostaną psychicznie zdehumanizowani. Prościej rzecz ujmując: puszcza im w radiu piosenki, najczęściej uwielbianej Lindy Fox. Kiedy pod postacią gorejącego panelu sterowniczego Asherowi objawia się bóstwo Jah i nakazuje mu pomóc w powrocie na Ziemię chorej na stwardnienie rozsiane sąsiadki, Rybys Rommey, która nosi w swoim łonie niepokalanie poczęte wcielenie Boga, wiemy już, że któryś z kalifornijskich szpitali psychiatrycznych szykuje łóżko dla swojego nieodrodnego dziecka. Hola, mości panowie, nie tak szybko!

Na Ziemi rządzi i dzieli mocarny reżim, będący efektem przymierza zawartego pomiędzy Kościołem chrześcijańsko-islamskim z kardynałem Fultonem Statlerem Harmsem na czele a Światopoglądem Naukowym pod przywództwem prokuratora maksimusa Nicholasa Bulkowsky’ego. Mało kto zwraca uwagę na przemycone przez Dicka zjawiska natury społecznej, aktualne również współcześnie, m.in. sztucznie wytwarzaną popkulturową papkę dla mas, seriale, które „dotrzymują ludziom towarzystwa” i współtworzą harmonogram ich życia, problemy kościoła katolickiego i innych instytucji religijnych czy kajdany biurokracji zaciśnięte na przegubach społeczeństwa.

Warstwa fabularna, jak to często bywa u Dicka, pozostaje tutaj jedynie płaszczem, pod którym kryją się garnitury i koszule: rozważania filozoficzno-teologiczne autora dotyczące walki Boga z Szatanem, Dobra ze Złem, Stworzenia z Chaosem, a także znamienne dla jego twórczości, jak choćby w fenomenalnym Ubiku, poszukiwanie granicy rzeczywistości i ułudy. Na pytanie Ziny „Czy piękny sen nie jest lepszy od okrutnej rzeczywistości?”, Bóg-Emmanuel odpowie po chwili zastanowienia, pozostając jednak w rozterce: „Nie można budować świata na życzeniach […]. Bo konieczność jest fundamentem rzeczywistości”[10].

Dick zadaje odwieczne pytanie, na które ludzie od lat bezskutecznie poszukują odpowiedzi: skoro to człowiek odpowiada za zło tego świata, czy można zwalić całą odpowiedzialność na Boga lub fałszywego Demiurga? „W tej Boskiej Maszynerii jest jakieś szczególne okrucieństwo. Żadnego romantyzmu” – rzeknie Rybys. „To dlatego, że chodzi o tak ważne sprawy” – odpowie Elias. Boża inwazja zawiera kilka wyjątkowych smaczków, wśród których polecam szczególnie Biblię pod postacią „żywej” struktury warstw hologramu, różne sposoby odczytywania Tory czy dialog pomiędzy zatrzymanym przez patrol Herbem Asherem, policjantem i centralą policyjną (Dukaj określa go mianem „odlotu absolutnego” i trudno temu zaprzeczyć).

Ostatnie rendez-vous, czyli jak Dick załatwił Śmierć

W 1981 roku ktoś miał przekazać Philipsowi K. Dickowi niezaszyfrowaną informację, niepochodzącą ani od agentów sowieckich, ani od Davida Bowie (w jego piosenkach pisarz doszukiwał się tajnego kodu z przesłaniem dotyczącym natury rzeczywistości), o tym, że Ursula K. Le Guin – w przeciwieństwie do Dicka rodowita Kalifornijka, która wydała się za Francuza – przedstawiła podczas jednego ze swoich wykładów krytyczne uwagi na temat VALIS. Opowiedział o tym Laurence Sutin w książce Boże inwazje. Życie Philipa K. Dicka – bardzo dobrze przyjętej przez krytykę i czytelników biografii. Dicka zabolały słowa pisarki (notabene, bardzo ceniącej całokształt jego twórczości) nawiązujące do kobiecych bohaterek jego powieści, które miały być w każdym calu „odrażającym i zdradzieckim wyobrażeniem śmierci”.

Dick początkowo polemizował z Le Guin, miotał się, wysyłał listy, oświadczenia, czyli przeprowadzał standardowe akcje w swoim stylu, po czym koniec końców pogodził się z opinią pisarki. Ale przyznawszy jej rację, napisał Transmigrację Timothy’ego Archera, książkę, w której narratorką jest przytłoczona ontologicznymi problemami i wszechobecną śmiercią Angel Archer, kobieta ciepła, inteligentna, nijak nieprzystająca do wizerunku literackich bohaterek Dicka, napiętnowanego przez Ursulę Le Guin. Nie mogło jednak być inaczej, skoro pierwowzór głównej bohaterki stanowiła córka pisarza – Laura Archer Dick. Znawcy doskonale wiedzą, że Dick niezwykle rzadko stosował w swoich dziełach narrację pierwszoosobową. Zazwyczaj skłaniał się ku pisaniu w trzeciej osobie, korzystając raczej z narracji prowadzonej równolegle z kilku punktów widzenia akcji. Szczegół ten może dodatkowo podkreślać wyjątkowość tej publikacji dla samego twórcy.

Fatalnym zrządzeniem losu książka przepełniona rozważaniami o śmierci, życiu pozagrobowym, reinkarnacji etc. okazała się ostatnią powieścią Dicka. Owszem, do tej pory miewał ciężkie stany, różne odpały, wieloletnie przejścia z bogatym arsenałem używek, ale wedle słów lekarzy ani ciężko nie chorował, ani nie istniało bezpośrednie zagrożenie dla jego życia. A jednak w roku 1982, kiedy to wydano Transmigrację Timothy’ego Archera, trzecią część trylogii VALIS, przeżywszy lat pięćdziesiąt cztery, Philip K. Dick zmarł.

„W oczach niemieckich romantyków to był największy ze wszystkich grzechów: zmówić się z losem, z losem pojmowanym jako zguba – mówił Dick słowami Timothy’ego Archera (w rzeczywistości zaprzyjaźnionego z Dickiem episkopalnego biskupa Kalifornii Jamesa Pike’a; Tim Archer to postać oparta na jego biografii). – Cały duch Goethego i Schillera, i… innych, cała ich orientacja opierała się na tym, że wola człowieka może pokonać los”[11].

Transmigracja… jest jednym wielkim wyścigiem z losem, ze śmiercią, braniem się z tą szpetną parą za bary, rzucaniem im rękawicy, poszukiwaniem sposobów okpienia ich. Umierają kolejne osoby, umiera symbol epoki ­– John Lennon, a biskup Timothy Archer nie może pogodzić się z istotą śmierci, gotów poświęcić swoją wiarę, dogmaty i drogę, która zaprowadziła go na sam szczyt kościelnej hierarchii. Rzuca wyzwanie, za które przyjdzie mu zapłacić najwyższą cenę. Dowiadujemy się jednak, że śmierć nie ma władzy nad schedą po wartościowym człowieku. Albowiem wpływ, jaki ten ostatni wywiera na swoich przyjaciół i otoczenie, a także piętno myśli, które pozostawia zapisane bądź zakonserwowane w myślach innych, sprawiają, że zyskuje nieśmiertelność. W taki sposób Philip K. Dick załatwił śmierć. To także jedno z przesłań Transmigracji…, pozwalające pisarzowi zaśmiewać się dziś do rozpuku razem z Timothym Archerem/biskupem Pikiem, ożywionym na kartach powieści, który zmarł wycieńczony, spadając w przepaść nad Jam haMelach nad Morzem Martwym, gdzie szukał anokhi, jakiegoś cholernego grzyba, którym rzekomo miał się odurzać Jezus Chrystus wraz ze swoimi uczniami.

Transmigracja Timothy’ego Archera to powieść o poszukiwaniu sensu życia, odtrąceniu, niezrozumieniu i porzuceniu, które wespół doprowadzają do tragedii. Mocną stroną książki jest wewnętrzna walka Tima, kiedy w obliczu traumatycznych zdarzeń jego wiara gaśnie, a biskup rozpaczliwie stawia wszystko na jedną kartę, aby tę wiarę obronić. Nieudolna próba przekonania samego siebie zamienia się w oratorski popis duchownego przed upośledzonym umysłowo Billem, a później w błyskotliwą polemikę pomiędzy nimi.

Dick znany jest z tworzenia dzieł wielopłaszczyznowych, a Transmigracja… nie pozostaje tutaj wyjątkiem. Ostatnią jego powieść należy odczytywać w kategoriach rozliczenia z Ameryką lat 60. i 70. i odbierać jako głos młodego pokolenia tamtych czasów, co spiętrza listę powodów, dla których obsadzenie Angel Archer, studentki Berkeley, w roli narratorki było tak istotne. Autor brutalnie zderza sielankowe życie amerykańskiej klasy wyższej lub średniej owych czasów ze zdegenerowanym parterem, kryjącym się poniżej głównego poziomu wzroku społeczeństwa. W powieści Dicka „dzieci kwiaty” mówią pełnoprawnym głosem.

 

Rzeczywiście jest coś wstydliwego w tym, że młody mężczyzna czy kobieta, a może nastolatek, chce umrzeć i osiąga cel, ginąc, zanim w pewnym sensie zaczął żyć, zanim się narodził. Mężowie biją żony, policjanci zabijają czarnych i Latynosów, starzy ludzie grzebią w śmietnikach albo żywią się jedzeniem dla psów – wstyd rządzi i rozdaje karty. Samobójstwo jest tylko jednym wstydliwym wydarzeniem spośród szerokiego ich wachlarza[12].

 W ostatniej książce Dicka otrzymujemy, jak na ironię, bardzo niewiele fantastyki. Można powiedzieć z czystym sumieniem, że wcale, ponieważ sprawy metafizyczne, wiara w duchy czy ich wywoływanie więcej mają wspólnego z religią, sposobem postrzegania świata tudzież filozofią. Jest w Transmigracji… Dickowska przenikliwość, balansująca na granicy geniuszu i szaleństwa, a jednocześnie ten radosny pierwiastek w odkrywaniu Nieznanego. I może właśnie ta zwariowana odwaga geniusza-szaleńca sprawia, że książki Philipa K. Dicka do dziś stanowią wykopaliska pełne tajemniczych teorii i egzegez. Wiele z nich prowadzi zapewne na manowce, ale istnieją też takie, które nadają Nieznanemu pewne kształty.

Rafał Niemczyk


[1] Jerzy Stachowicz, „Nowa Fantastyka”, nr 12 (279), grudzień 2005, s. 4.

[2] Wywiad z Lechem Jęczmykiem Dick, religijny fantasta: http://esensja.stopklatka.pl/varia/fantastyka/tekst.html?id=1044 [dostęp: 3.11.2013].

[3] Pełny tekst donosu Philipa K. Dicka można przeczytać tutaj: http://hatak.pl/artykuly/16208 [dostęp: 3.11.2013].

[4] Philip K. Dick, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha, przeł. Zbigniew A. Królicki, z przedmową Jerzego Sosnowskiego, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2012, s. 9.

[5] Dz. cyt., s. 278.

[6] VALIS to skrót od Vast Active Living Intelligence System, czyli Rozległy Czynny Żywy System Informatyczny. Nazwę VALIS należałoby zatem pisać wielkimi literami, ale w różnych źródłach spotyka się różną pisownię (raz dużymi, innym razem małymi literami).

[7] Philip K. Dick, VALIS, przeł. i opatrzył przedmową Lech Jęczmyk, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2011, s. 12.

[8] Dz. cyt., s. 180.

[10] Philip K. Dick, Boża inwazja, przeł. Lech Jęczmyk, z przedmową Mai Lidii Kossakowskiej, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2011, s. 217.

[11] Philip K. Dick, Transmigracja Timothy’ego Archera, przeł. i opatrzył posłowiem Lech Jęczmyk, z przedmową Dominiki Oramus, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2012.

[12] Dz. cyt., s. 94-95.