Adam Roberts, Projekt Stalin. Recenzja.


Ufologia komunistyczna

Historia wygląda tak. Tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, w roku 1946, dyktator Związku Radzieckiego Józef Stalin wzywa do siebie w największej tajemnicy kilku najwybitniejszych rosyjskich pisarzy science-fiction. Zadanie, które im zleca (a będąc bardziej rzeczowym: rozkaz, który im wydaje) zdaje się być kompletnie zwariowane. Mają oni bowiem napisać dzieło, opisujące rychły atak obcych z kosmosu i nieuchronną zagładę, która nadejdzie w razie biernej postawy – nie tylko Sowietów, ale i całego świata.
Misterny plan ma posłużyć zjednoczeniu narodu radzieckiego w powojennym ciężkim czasie, zanim towarzysz Stalin znajdzie kolejny, bardziej realny cel, by poprowadzić następną wojnę. Propaganda ma zacieśnić komunistyczną świadomość obywateli. Pisarze, choć zdumieni, nie mając innego wyjścia – zabierają się do pracy. Po burzliwych dyskusjach powstaje wizja: wojna z kosmicznym najeźdźcą rozpocznie się od ataku na amerykański obiekt latający, po czym przeniesie się na Ukrainę. A ta, jak wiadomo, znajduje się pod protektoratem radzieckim. Po kilku miesiącach prace zostają zakończone, a pisarze pod groźbą śmiertelnej kary, odesłani i zmuszeni do milczenia.

W marcu 1953 roku Stalin umiera. Mroczne widmo, które zrodziło się w wyobraźni literatów, powraca niespodziewanie 33 lata później. Tuż po starcie rozpada się amerykański wahadłowiec Challenger. Do Konstantyna Skworeckiego, jednego z ówczesnych autorów fantastycznej historii, zgłasza się jedyny z żyjących jeszcze kolegów-pisarzy – niejaki Iwan Frenkiel. Twierdzi, że reprezentuje tajny departament KGB, zajmujący się rozpracowywaniem UFO. Oświadcza, że atak obcych się rozpoczął, a następnym celem ma być elektrownia jądrowa w Czarnobylu…

 

Fikcyjne i nierzeczywiste to nie synonimy

Po tak nakreślonym początku opowieści, spodziewać by się można obrazu wojen gwiezdnych, prowadzonych z kosmitami – zamiast rycerzy Jedi – przez walecznych i nieustraszonych braci Rosjan. Ogromnych statków powietrznych, ścierających się z samolotami typu MiG-21 czy Su-20; zielonych, krwiożerczych istot ginących od kul kałasznikowów; Syberii płonącej w ogniu laserowej pożogi. Moi drodzy, nic z tych rzeczy.
„Typowy ludzki błąd. Uważacie się za Frankensteinów, którzy stworzyli potwory. Ale potwory zawsze istniały. Nigdy nie zaszła potrzeba, by je tworzyć” – oznajmia Józef Stalin podczas jednego z monologów.
Choć „Projekt Stalin” zawiera w sobie długimi chwilami atmosferę znaną z klasycznej SF, jest w równoważnej części satyrą obrazującą absurdy realiów komunizmu. „Światy kreowane przez pisarza science-fiction nie zaprzeczają rzeczywistemu światu, one go antytezują” – wyjaśnia autor.

Pieczątka Barei

Konstantyn Andriejowicz Skworecki, pierwszoplanowa postać powieści, jest emerytowanym pisarzem fantastyki naukowej. Fizycznie zniszczony przez używki, psychicznie przez paranoję systemu – w wieku sześćdziesięciu kilku lat dogorywa w swoim mieszkaniu w Moskwie. Zarabia na życie, pracując jako tłumacz w organizacjach rządowych.

Punktem zwrotnym w jego wegetacji degenerata jest dzień, w którym podpalił sobie twarz zapalając papierosa, a katalizatorem okazuje się wódka, cieknąca Skworeckiemu po brodzie. Udaje mu się uniknąć śmierci, gasząc pożar na twarzy w śniegu zalegającym na parapecie. Postanawia, że resztę życia spędzi w bardziej godnym stylu i rezygnuje z picia wódki (papierosy okazują się nie do pokonania). Byłoby z korzyścią dla narodu polskiego, gdyby towarzysz Skworecki zdradził nam tajemnicę swojej przemiany – niestety, tej recepty nie znajdziemy na kartach powieści.

Projekt-Stalin

Ten zabawny, choć gorzki epizod, przytoczyłem, bo „Projekt Stalin” nasycony jest ogromną dawką ironicznego humoru, rodem wprost z filmów Stanisława Barei. Scena przesłuchania, postać Sałtykowa, którego ścisły umysł toczą obsesyjno-kompulsywne „dolegliwości” czy sarkazm, wydający się cechą wrodzoną głównego bohatera. Wszystko to w realiach Związku Radzieckiego czasów pierestrojki, z hasłami głasnosti i uskorienia, tworzy wybuchową mieszankę – literacki koktajl Mołotowa, jeśli już trzymamy się radzieckiej stylistyki. Permanentna inwigilacja, absurdalna biurokracja, kilometrowe kolejki do sklepów, nieustanne ogłupianie społeczeństwa. Trzeba przyznać, że Roberts – choć Brytyjczyk – doskonale poradził sobie z oddaniem immanentnych cech komunistycznej rzeczywistości ZSRR lat 80-tych. Jeśli dodamy do tego dickowski klimat oraz świetnie prowadzone dialogi, które są osią fabuły – dostajemy do rąk utwór literacko pełnowartościowy, słusznie nominowany do nagród Arthura C. Clarka oraz Johna W. Campbella za rok 2010.

Oryginalny tytuł utworu brzmi „Yellow Blue Tibia”, co jeśli weźmie się na wzgląd rosyjską fonetykę, tworzy znaczący i miły dla ucha homonim. Ciekawym proponuję pogłówkować, a czy uda się wpaść na rozwiązanie zagadki, czy nie – szczerze polecam sięgnąć po książkę Adama Robertsa. Miłośnicy wartkiej akcji, inteligentnej postmodernistycznej fikcji połączonej z filozoficznymi rozważaniami, elementami SF, satyrą i groteską napiętnowaną Vonnegutem – nie będą zawiedzeni.

Adam Roberts, Projekt Stalin, tłum. Adrian Napieralski, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2010.

Rafał Niemczyk