Don DeLillo, Mecz o wszystko. Recenzja.


Futbol w odcieniach postapokalipsy

– A mogę włożyć tę twoją ulubioną pomarańczową sukienkę?
– Wyglądasz w niej jak eksplozja nad pustynią.

Pisarze nader często bywają na bakier ze sportem. Wśród licznych powodów owej niechęci należałoby wymienić wyższość intelektualizmu nad cielesnością człowieka, zaś pogardzanie tą ostatnią jako wyraz buntu wymierzonego przeciwko kultowi ciała. Don DeLillo lekceważy awersję do sportu, w swojej drugiej (chronologicznie) powieści czyniąc z futbolu amerykańskiego suwerenną filozofię, organizującą byt i myśli bohaterów książki. Dodać należy, że nie pierwszy to pisarz hołdujący sportowi. Ze współczesnych nam mamy zapaśnika Johna Irvinga, biegacza Murakamiego, kochającego baseball Stephena Kinga, a na krajowym podwórku choćby Jerzego Pilcha, który za piłkę nożną dałby się pokroić.

Dlaczego DeLillo zanurza się akurat w świecie futbolu amerykańskiego? Po pierwsze, bo jest na wskroś amerykański. Owszem, w Ameryce kochają też koszykówkę i baseball, ale tylko futbol amerykański jest całkowicie… amerykański. Po drugie, DeLillo musi być fanem futbolu, bo kto inny z takim zaangażowaniem potrafiłby poświęcić cały rozdział na opis przebiegu meczu? Polski czytelnik może poczuć się skonsternowany, ale czyż nie wywołuje u nas, kibiców, ciarek na plecach „piłkarski monolog” wieńczący dramat „Narty Ojca Świętego” wspomnianego już Jerzego Pilcha? Po trzecie, tematem nadrzędnym „Meczu o wszystko” jest wojna, czyli krew, pot i łzy. Zupełnie jak futbol, bo futbol w swym złudzeniu przypomina wojnę, choć DeLillo odwraca tę pospolitą metaforę na swój sposób. Jeden z bohaterów, dziwaczny wykładowca Alan Zapalac, mówi wprost: „Odrzucam koncepcję futbolu jako wojny. Wojna jest wojną. Nie potrzebujemy namiastek, skoro mamy autentyk”.

Don DeLillo

Myliłby się ktoś, kto by pomyślał, że młody DeLillo (wówczas 36-latek) stworzył moralitet, nawet jeśli miałby on być złośliwy i w przewrotnej formie (jego pierwszą powieścią była przecież „Americana”). „Mecz o wszystko” jest raczej czarną komedią, krzywym zwierciadłem, w którym odbija się sposób funkcjonowania amerykańskiej prowincji lat 70. XX wieku. Trwa wojna w Wietnamie, potęguje się ponura atmosfera wyścigu zbrojeń, a zimna wojna nie jest już wcale taka zimna. Mała uczelnia w północnym Teksasie organizuje drużynę futbolową na kolejny sezon. Tu, na prowincji, trwa „epoka drobnych zdarzonek i błahych rozpaczy”, a sama wojna pozostaje daleko obok. „Trup” ściele się gęsto, ale podczas zabawy w „bum, nie żyjesz!”.

Gary Harkness, główny bohater i narrator powieści, to domorosły filozof, myśliciel poszukujący własnej „drogi na zewnątrz”. Studiując na odludziu, zajmuje się rutynowymi czynnościami, wśród których znajduje się napisanie listu do „kochanej osoby”, powtarzanie nazwisk amerykańskich prezydentów czy zapoznanie się codziennie z nowym, „trudnym” słowem. Nie czuje się częścią społecznego mechanizmu, tak jak czuje się częścią drużyny na boisku. Ale i futbol, gra zespołowa, nie jest w stanie przynieść mu satysfakcji. Gary ma zostać gwiazdą, lecz wybiera jointa, chcąc przekonać się, jak to jest wyjść na boisko zjaranym. Tym bardziej że sam wynik meczu nie jest przecież najważniejszy: od początku wiadomo, że ekipa Logos pokona wszystkich rywali, zatrzymując się dopiero na tym najważniejszym – drużynie Centrexu, uosobieniu tego, czego nie sposób osiągnąć. Taka forma przeciwstawia się kanonom dramatu sportowego, w którym z reguły ziszcza się sen młodego człowieka o karierze i sławie.

George Blanda (karta z 1971 r.). Gwiazda NFL, rozegrał w niej rekordową ilość 26 sezonów. W latach 70. zawodnik Oakland Raiders (źródło: 1971fbcards.blogspot.com)

Futbol nie jest zatem sposobem na lepsze życie, raczej sposobem na życie w ogóle dla grupy dwudziestolatków z Teksasu, wśród których znajdziemy: pierwszego Murzyna w Logos College, Tafta Robinsona, którego przyjęto na uczelnię, bo był szybki; Bloomberga, 150-kilowego Żyda z niezaleczonym poczuciem winy czy Mynę, która przyciąga Harknessa nie fizycznością a intelektem. To kolejny przykład na to, jak DeLillo bawi się kliszami, sięgając do stereotypów równie często jak marynarz po butelkę z rumem. „Niełatwo być piękną – mówi Myna. – Ma się wtedy zobowiązania. Człowiek staje się prawie publiczną własnością. Można się zupełnie pogubić i prawie rozchorować psychicznie tylko przez to, że uroda ma charakter publiczny”. Autor „Podziemi” równie mistrzowsko bawi się językiem, przeplatając cyniczną frazę świetnie skrojonymi dialogami, filozoficzne wstawki komentarzem sportowym albo boiskowym slangiem. Wszystko to do kupy sprawia, że postmodernistyczna szkatuła wypełnia się skarbami, które – być może – nie każdemu przypadną do gustu, co wcale nie deprecjonuje ich wartości. Żeby ją otworzyć, potrzeba było Michała Kłobukowskiego, który przetłumaczył książkę z całym swoim kunsztem.

Gary’ego bardziej od futbolu pociąga psychologiczna rozgrywka ze stetryczałym, autorytarnym trenerem, Emmetem Creedem. Creed to skrzyżowanie oschłego dowódcy z autsajderem, którego na margines zepchnęły nie tyle sportowe wyniki, co problemy z tożsamością. Metody starego, skuteczne na prowincji, nie sprawdzają się w konfrontacji „na wyższych szczeblach”. Dlatego jako człowiek jest skazany na bycie wiecznym trenerem, jak więzień, który spędził całe życie w zamknięciu i nie potrafi odnaleźć się w życiu na wolności. To, co uderza w postaci Creeda, jest jego samoświadomość i – w gruncie rzeczy – pogodzenie z losem. Właśnie dlatego upodobał sobie Harknessa, a chłopak z tego samego powodu darzy sympatią Mynę. Na pytanie „Czemu jest taka gruba?” odpowiada: „Przez odpowiedzialność za własną urodę. Czuje, że by jej nie udźwignęła. Musiałaby się zmienić”.

VIII finał Super Bowl (1974): Miami Dolphins vs Minnesota Vikings na Rice Stadium w Houston
(fot. http://www.stadiumsofprofootball.com)

Gary to obsesyjny miłośnik postapokalipsy – wyobraża sobie różne miejsca na ziemi po katastrofie nuklearnej. Zainteresowanie bronią jądrową i jej wykorzystywaniem przekłada się na poetyckie opisy katastrof snute przez chłopaka. Apokalipsa nie ma być formą biblijnego katharsis, a jedynie skojarzeniem, wizją zagłady, która uwiarygodnia w jego umyśle kondycję świata. Kumulacją tego jest „gra wojenna”, którą Harkness prowadzi z majorem pod koniec powieści, polegająca na wojskowej symulacji ogólnoświatowego kryzysu.

„Mecz o wszystko”, jak to bywa u DeLillo, można by zanalizować na setki sposobów. Tu każdy szczegół ma znaczenie, zaś przewrotna kompozycja przywodzi na myśl dzieła Stanleya Kubricka. Humor jest tu wyborny, ale ma gorzki smak. I choć „End Zone”, czyli oryginalny tytuł, oznacza linie końcowe mieszczące się na krańcach pola punktowego, tak „Mecz o wszystko” jest wstępem do wielkiej kariery pisarskiej, zapowiedzią przyszłych dzieł i lęków Dona DeLillo.

Don DeLillo, Mecz o wszystko, przeł. Michał Kłobukowski, Noir sur Blanc, Warszawa 2013.

Rafał Niemczyk