Brian Herbert i Kevin J. Anderson, Zgromadzenie żeńskie z Diuny. Recenzja.


Ile Diuny w Diunie, czyli spuścizna Franka Herberta w rękach jego syna

Odległa przyszłość. Ludzkość jest rozsiana po całej galaktyce na planetach, których dokładnej liczby nie jest w stanie podać nawet władający nimi Imperator. Stara Ziemia została zniszczona bronią atomową, której posiadanie jest teraz zabronione. Zabronione są także wszelkie wytwory zaawansowanej technologii, a szczególnie jakiekolwiek przejawy sztucznej inteligencji. Dążenie człowieka do budowy maszyn na obraz i podobieństwo ludzkiego umysłu niemal doprowadziło ludzkość do upadku. W tym na poły futurystycznym, na poły średniowiecznym świecie najważniejszą planetą znanego wszechświata jest pustynna Arrakis, zwana przez tubylców Diuną. Tylko na niej można znaleźć melanż – substancję przedłużającą życie, ale co najważniejsze oferującą wybranym dar jasnowidzenia. Melanż jest niezbędny do podróży międzyplanetarnych, gdyż to dzięki jego narkotycznym wizjom i prekognicji specjalnie wyselekcjonowani nawigatorzy mogą określić bezpieczną drogę w kosmosie oraz, zaginając przestrzeń, w mgnieniu oka przemieścić statek do celu. A tylko dzięki tego rodzaju komunikacji tak rozległe galaktyczne Imperium ma w ogóle rację bytu. To właśnie wokół melanżu ścierają się interesy potężnych rodów szlacheckich, przeróżnych organizacji oraz zakonu żeńskiego Bene Gesserit z ich eugenicznym planem stworzenia nadczłowieka.

Oto świat „Kronik Diuny” – wykreowany przez Franka Herberta na potrzeby swojej galaktycznej sagi. „Kroniki”, które osiągnęły już dawno status kultowych, są uznawane za najlepiej opracowaną serię science-fiction. Imponują nie tylko rozmachem fabularnym. Autor stworzył bowiem (wszech)świat kompletny pod względem społecznym, religijnym i gospodarczym. Na wielu warstwach przenikają się filozofia, teologia, ekonomia, psychologia, polityka i nauki ścisłe. Intrygi w intrygach, eksperymenty genetyczne, skrytobójstwa, żądza władzy, dylematy moralne bohaterów, którzy niejednokrotnie muszą podejmować trudne decyzje i lawirować między dobrem a złem lub wybierać mniejsze zło. Ten wielowymiarowy świat sprawia, że nie jest to lektura lekka, ale czyż fantastyka nie powinna inspirować do przemyśleń? Dokąd zmierzamy i co nas może czekać w przyszłości? Gdzie leżą granice człowieczeństwa i postępu technologicznego? To tylko nieliczne pytania, którymi Frank Herbert do dziś intryguje czytelników.

Niestety autor nie zdążył doprowadzić swojej pustynnej epopei do końca. Przed jego śmiercią zdążyło ukazać się sześć tomów „Kronik”: „Diuna”, „Mesjasz Diuny”, „Dzieci Diuny”, „Bóg Imperator Diuny”, „Heretycy Diuny”, „Diuna: Kapitularz”. Pozostawił po sobie jednak ogromną ilość materiałów, w tym szkic powieści mającej zakończyć wszystkie wątki z „Kronik”. Kontynuacji sagi podjęli się najstarszy syn Herberta – Brian, wraz z Kevinem J. Andersonem, który zasłynął opowieściami ze świata „Gwiezdnych Wojen” i cyklem „Z archiwum X”. Oprócz dwutomowego zakończenia „Kronik Diuny” („Łowcy Diuny”, „Czerwie Diuny”), ukazały się również dwie trylogie ich autorstwa: „Preludium do Diuny” („Ród Atrydów”, „Ród Harkonnenów”, „Ród Corrinów”) oraz „Legendy Diuny” („Dżihad Butleriański”, „Krucjata przeciw maszynom”, „Bitwa pod Corrinem”). Wynikiem tej niezwykle płodnej współpracy były ostatnio także dwie powieści będące bezpośrednimi kontynuacjami wątków z „Diuny” i „Mesjasza Diuny” (odpowiednio: „Paul z Diuny” i „Wichry Diuny”).

I miałem nadzieję, że to już koniec naciągania fanów i ich portfeli na kolejne powieści, prequele, sequele, spin-offy, interludia i zakończenia oryginalnych „Kronik Diuny”. Ale pisarski duet Briana i Kevina uraczył nas następnym tytułem osadzonym w uniwersum stworzonym przez Franka Herberta.

Wcześniej, szperając trochę w sieci, odniosłem wrażenie, że prawdziwi fani „Diuny” uznają tylko sześcioksiąg napisany przez Herberta seniora. Natomiast z rezerwą (delikatnie mówiąc) podchodzą do autorskiego duetu jego syna Briana i Kevina J. Andersona. Niezrażony tym jednak, pochłonąłem wręcz trylogię „Legendy Diuny” i zakończenie „Kronik”. Niestety mój czytelniczy zapał zaczął nieco zanikać przy „Paulu z Diuny”, a już całkowicie opadł w trakcie lektury „Wichrów Diuny”.

„L’ange bleu”, Wojciech Siudmak (www.siudmak.com)

Wydarzenia w „Zgromadzeniu żeńskim z Diuny” rozgrywają się 80 lat po bitwie pod Corrinem. Dżihad Butleriański zakończył się ostatecznym pokonaniem wszechumysłu Omniusa, cymeków Tytanów i myślących maszyn. Raczkujące Nowe Imperium boryka się z różnymi trudnościami, a szczególnie z ponownie rosnącym w siłę ruchem Butlerian, pod przywództwem ortodoksyjnego Manfreda Torondo. VenHold, największy przewoźnik w znanym wszechświecie, stoi w opozycji do przeciwników maszyn i dla dobra ludzkości stara się uratować resztki technologii robotów. Burzliwy okres zmian przechodzi również medyczna Akademia Suka i szkoła mentatów – ludzkich komputerów – Gilbertusa Albansa, która skrywa w swych murach mroczny sekret. Na tle tych wszystkich wydarzeń obserwujemy początki wprowadzania w życie monstrualnego planu eugenicznego przez Zgromadzenie Żeńskie, prowadzone przez Matkę Wielebną Raquellę Berto-Anirul oraz rodzący się pośród sióstr konflikt. Ponadto przez całą książkę przewija się postać niemal nieśmiertelnego Voriana Atrydy – legendarnego bohatera dżihadu, któremu przyjdzie stawić czoło nieoczekiwanym duchom z przeszłości.

Jeżeli chodzi o warsztat pisarski obu panów, to jedni mogą ich chwalić, drudzy ganić – ale ja uważam, że jest niezły – zwłaszcza, że na powrót przypomina ten z cyklu „Legendy Diuny”. Akcja prowadzona jest wartko, postacie są dosyć wyraziste i niepozbawione rozterek oraz przemyśleń. Co prawda są trochę schematyczne i zbyt czarno-białe, ale autorzy rekompensują to, rzucając bohaterów w wir ciekawych wydarzeń. I choć niektóre zwroty akcji przebiegają w iście hollywoodzkim stylu, można na to przymknąć oko, zwłaszcza że panowie zdążyli przyzwyczaić nas do tego w swoich poprzednich książkach. Rozdziały są stosunkowo krótkie i co rusz przenoszą czytelnika pomiędzy kolejnymi warstwami wielowątkowej fabuły.

"Les joyaux de la terre", Wojciech Siudmak (www.siudmak.com)

„Les joyaux de la terre”, Wojciech Siudmak (www.siudmak.com)

Dom Wydawniczy REBIS zdążył już przyzwyczaić czytelników do pięknych, kolekcjonerskich wydań powieści ze świata Diuny, w oprawie graficznej Wojciecha Siudmaka – czołowego reprezentanta nurtu realizmu fantastycznego. Jego rysunki i obrazy są swoistym dopełnieniem wizji Franka Herberta i wizytówką uniwersum Diuny w wydaniu REBISU.

Mam za to zastrzeżenia do tłumaczenia tytułu. Z oryginału „Sisterhood of Dune” zostało przetłumaczone na „Zgromadzenie żeńskie z Diuny”. Raz, że przekład ten jest niespecjalnie poprawny, a dwa – nielogiczny. Diuną nazywano planetę Arrakis, a przecież ani Zakon, ani inne szkoły (które będą opisywane w kolejnych tomach i tytuły będą przetłumaczone prawdopodobnie w ten sam sposób) nie miały na tej planecie swoich siedzib i ich początki bezpośrednio nie mają z nią nic wspólnego. Zapewne w tytule chodziło o świat Diuny, a nie o planetę, ale naszym tłumaczom jakoś nieporadnie było przetłumaczyć to po prostu jako „Zgromadzenie żeńskie Diuny”. Niby szczegół, ale fanów może razić.

„Zgromadzenie” (jak i większość wcześniejszych pozycji duetu Herbert jr – Anderson) nie jest  głębokim dziełem na miarę metafizycznych nieomal „Kronik Diuny” Herberta seniora. Próżno w nim szukać tak dogłębnej i wielowarstwowej prezentacji świata czy niezwykle plastycznych postaci oraz skomplikowanych relacji między bohaterami. To raczej sprawnie napisana beletrystyka science-fiction, podlana socjologiczno-religijnym sosem. Nie ma jednak ich co porównywać – to dwie różne półki. Można się przyczepić do pewnych nielogiczności, naciągania faktów w celu dopasowania ich do chronologii i wydarzeń z „Kronik” czy też zbyt „twórczego” wypełniania białych plam w uniwersum Diuny przez kontynuatorów spuścizny F. Herberta. Jednak uważam, że panowie udowodnili, iż jeżeli mają więcej swobody i szersze pole do popisu niż w przypadku „Paula z Diuny” i „Wichrów Diuny” – potrafią zaczarować i porwać czytelnika. I lepiej im wychodzi coś na kształt space opery w świecie Diuny – jak wspomniana wcześniej trylogia „Legendy Diuny” i przedmiot tejże recenzji – niż wymęczone próby naśladownictwa mistrza Franka.

Brian Herbert i Kevin J. Anderson, Zgromadzenie żeńskie z Diuny, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2012.

 Jacek „bio_hazard” Bryk

Stanisław Lem, Solaris.


Coraz wymyślniejsze maski, a bohater ten sam

Takiej przyjemności to ja, w imię ojca i ducha, jeszcze w życiu nie miałem. Żeby gości z kosmosu podejmować? Z kosmosu? Który nie wiadomo, gdzie się kończy? Bo gdzie się ten kosmos kończy? Bo stół się, kurna, kończy tu! A gdzie się kończy kosmos?

(Janusz Gajos jako Janek, w filmie „Big Bang”  Andrzeja Kondratiuka)

Kontakt człowieka z obcą cywilizacją, inteligencją lub formą życia to wątek, który należy do najczęściej eksponowanych przez twórców science fiction. Żelazny trzon stanowią tutaj książki, których fabuła koncentruje się wokół inwazji Obcych na Ziemię. Na tle apokaliptycznych wydarzeń podpatrujemy różne modele społecznych postaw, wynikających z ludzkich lęków i spotkania z Nieznanym. Wspomnę tu przykłady XIX-wiecznej jeszcze „Wojny światów” Herberta George’a Wellsa (1898) – dziś uznawaną za literacką klasykę, „Władców marionetek” Roberta Heinleina (1951) czy „Koniec dzieciństwa” Arthura C. Clarke’a (1953). Utwory te mają najczęściej charakter alegoryczny – skupiają się tak naprawdę na człowieku, ziemskich problemach, konfliktach zbrojnych itp. „Wojna światów” odbierana jest dzisiaj jako przestroga i mroczna zapowiedź wybuchu I wojny światowej, a „Władcy marionetek”, gdzie Obcy przejmują kontrolę nad ludzkimi umysłami, to alegoria ewentualnej ówczesnej agresji ZSRR na Stany Zjednoczone. Druga grupa powieści skupia się na wizjach kolonizacji dalekich planet, najczęściej Marsa („Kroniki marsjańskie” Raya Bradbury’ego z 1950; z nowej polskiej SF „Mars” Rafała Kosika z 2009). Tam autorzy podejmują m.in. problematykę zysków i strat, różnic cywilizacyjnych, często także ludzkiej moralności i kształtującego ją systemu wartości. Heinlein pokusił się też o świetną książkę ukazującą proces odwrotny: „Obcy w obcym kraju” (1961) to historia człowieka wychowanego przez Marsjan, który wraca na Ziemię i nie potrafi dopasować się do XX-wiecznej Ameryki, zdławionej przez materializm i konsumpcjonizm.

Ilustracja wykonana przez Rudolfa Eizenhöfera do, jak sam twierdzi, jego ukochanej książki

„Solaris” Stanisława Lema – jedna z najważniejszych powieści science fiction, której poświęcono dziesiątki innych książek, setki analiz i monografii – nie mieści się w ani jednej, ani drugiej formule. Antoni Smuszkiewicz napisał we wstępie do książki poświęconej Lemowi, że „o autorze Solaris nie można wiedzieć wszystkiego, bowiem jeśli uda się uchwycić jego ideę, ona ucieka i jest już gdzie indziej”.

W świetle mnogości interpretacyjnej utworu, który skonstruowano tak, że większość hipotez wzajemnie się wyklucza, jest to bodaj najtrafniejsza konkluzja, jaką można wysnuć po lekturze najgłośniejszej książki Lema. Jerzy Jarzębski w posłowiu dodaje, że „pozycja, jaką powieść zajmuje w historii gatunku, wynika jednak stąd głównie, że Lemowi udało się stworzyć nie tylko szczególnie oryginalną wizję partnera Kontaktu, ale też model literatury, w której dramat poznania Nieludzkiego wtopiony jest organicznie w strukturę fabuły”.

Wyruszamy w kosmos, przygotowani na wszystko, to znaczy, na samotność, na walkę, męczeństwo i śmierć. Ze skromności nie wypowiadamy tego głośno, ale myślimy sobie czasem, że jesteśmy wspaniali. Tymczasem, tymczasem to nie chcemy zdobywać kosmosu, chcemy tylko rozszerzyć Ziemię do jego granic. Jedne planety mają być pustynne jak Sahara, inne lodowate jak biegun albo tropikalne jak dżungla brazylijska. Jesteśmy humanitarni i szlachetni, nie chcemy podbijać innych ras, chcemy tylko przekazać im nasze wartości i w zamian przejąć ich dziedzictwo. Mamy się za rycerzy świętego Kontaktu. To drugi fałsz. Nie szukamy nikogo oprócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster. Nie wiemy, co począć z innymi światami. Wystarczy ten jeden, a już się nim dławimy.

W pobliżu Solaris – kadr z filmu Stevena Soderbergha (2002)

Kosmiczna stacja badawcza zostaje zawieszona w bezpiecznej odległości od planety Solaris, którą ziemscy naukowcy próbują rozgryźć od wieku. Na planecie daje się zaobserwować dziwną formę życia pod postacią plazmatycznego, solarystycznego oceanu, posiadającego niezbadane do końca właściwości. Pozwalają one w dziwny sposób wpływać na umysły badaczy, którzy robią wszystko, aby skontaktować się z obcą formą inteligencji. Na stację przybywa młody psycholog, Kris Kelvin, od lat zaangażowany w badania nad Solaris. Już na miejscu zastaje dziwną sytuację, zaś jego współpracownicy – cybernetyk Snaut i fizyk Sartorius – zaskakują go irracjonalnym zachowaniem, balansując na granicy paranoi i szaleństwa. Ponurą atmosferę pogłębia wiadomość o samobójczej śmierci głównego przełożonego badaczy – Gibariana. Jak się ma okazać, ocean podsyła solarystom tzw. „twory F” – przypominające do żywego ludzkie stworzenia bezpośrednio powiązane z życiem naukowców. Nie są to zjawy, jak błędnie wskazują niektórzy czytelnicy, ponieważ są wytworami fizycznie namacalnymi. W przypadku Kelvina jest to Harey – jego była partnerka. Odtrąciwszy jej uczucie, mężczyzna nieumyślnie pchnął ją do samobójstwa. To trauma, z którą od lat żyje, z którą trudno mu się pogodzić, która z niewiadomego powodu powraca – dosłownie rzecz ujmując, przywrócona do życia przez ocean Solaris.

Co to są twory F? To nie są osoby ani kopie określonych osób, tylko zmaterializowane projekcje tego, co na temat danej osoby zawiera nasz mózg.

Twory F w niewytłumaczalny sposób wydają się być „nieśmiertelne” – próby unicestwienia ich wszelkimi ziemskimi sposobami spalają na panewce. Dla skrupulatnego Sartoriusa, który nie wyobraża sobie z perspektywy człowieka nauki braku kontroli nad właściwym biegiem wypadków, głównym celem staje się stworzenie anihilatora – urządzenia likwidującego twory F. Z wolna popada w obłęd, zamykając się we własnym pokoju i prowadząc rozmaite badania. Snaut ucieka w alkohol, ukrywając swoją zjawę przed pozostałymi. Jedynie Kris nie ukrywa obecności Harey – co więcej, wydaje się, że pomiędzy nim, a „zmartwychwstałą” kobietą na nowo rodzi się uczucie, pomimo tego, że mężczyzna ma świadomość nieludzko zaawansowanej, ale jednak iluzji. Geniusz Lema dokonuje na kartach „Solaris” syntezy ambiwalentnych konwencji: oto mamy naukowca, który z własnej woli oddaje się we władanie kobiecego mirażu, stając się przy tym tragicznym romantycznym kochankiem wyjętym żywcem z kart XIX-wiecznych powieści – toczącym wewnętrzną walkę o prawo uczucia do czegoś, co nie ma prawa istnieć. Cierpienie Krisa Kelvina nie usuwa jednak na dalszy plan sprawy Kontaktu, a „Solaris” nie staje się romansem. Mamy tu raczej do czynienia ze stopniową psychoanalizą bohatera, której punkt kulminacyjny będzie miał miejsce w ostatnich scenach książki.

 

„Wykroczenie poza zwykłość ludzkich ładów proponuje też sama fabuła powieści, w której romansowe zdarzenia w tak widomy sposób okazują się maską, pod którą rozgrywa się zupełnie inny dramat – kruszenia właściwych człowiekowi standardów rozumienia i oceny rzeczywistości” – pisze Jarzębski.

Apokryficzna dokumentacja Solaris jest źródłem bliższego poznania planety. Pierwszoosobowa narracja prowadzona przez Kelvina jest przeplatana cytowaniem fragmentów książek, monografii lub relacji solarystów dokonanych na przestrzeni lat. Wielkie wrażenie robią opisy samej planety – ogromnego oceanu, którego zjawiskowości nie sposób porównać do niczego co ziemskie, a wszelkie próby tegoż ulegają w dużym stopniu subiektywnemu zniekształceniu. Żywe barwy oceanu, zachody dwóch słońc rzucających rdzawe lub niebieskie poświaty, klaustrofobiczny charakter stacji i gęstniejąca atmosfera – wszystko to pogłębia somnambuliczny przebieg zdarzeń. Miejscami bohaterowie sami nie wiedzą, gdzie się kończy sen, a zaczyna jawa.

Solaris w filmie Andrieja Tarkowskiego (1972)

Nigdzie bodaj wyobraźnia i umiejętność pospiesznego tworzenia hipotez nie staje się tak zgubna. W końcu wszystko jest na tej planecie możliwe. Niewiarygodnie brzmiące opisy konstelacji, które tworzy plazma, są według wszelkiego prawdopodobieństwa autentyczne, chociaż na ogół niesprawdzalne, ocean bowiem rzadko kiedy powtarza swoje ewolucje. Obserwującego je po raz pierwszy przerażają głównie obcością i ogromem; gdyby występowały w małej skali, w jakimś bajorze, uznano by je zapewne za jeszcze jeden „wybryk natury”, przejaw przypadkowości i ślepej gry sił. To, że miernota i geniusz stają jednakowo bezradni wobec nieprzebranej rozmaitości solarycznych form, też nie ułatwia obcowania z fenomenami żywego oceanu.

W „Solaris” Lem zajmuje stanowisko, które odnaleźć można w wielu jego innych książkach – a mianowicie, że jak na razie nie jest możliwe spotkanie człowieka z odmienną od naszej inteligencją czy cywilizacją. Kluczowe nie są tu braki technologiczne – sama eksploracja kosmosu jest możliwa, ale szukając obcych form życia, człowiek tak naprawdę szuka samego siebie, ewentualnie formuły, w którą mógłby odkrytą Inność wtłoczyć. „Nie szukamy nikogo oprócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster.” – mówi Snaut. A gdyby tak odwrócić lustro? Gdyby tak obca forma inteligencji zawitała do nas – w celach nie inwazyjnych, ale poznawczych? Gdyby zdarzyło się tak, jak w komediodramacie „Big Bang” z 1986 roku, że na polu polskiej wsi ląduje nocą statek kosmiczny? Niezapomniany Pan Kazio ustami Romana Kłosowskiego nie pozostawia w tej kwestii najmniejszych wątpliwości: „Człowiek z człowieka mydło wyprodukował i tym mydłem oblicze swoje obmył. Jest się czym pochwalić przed gośćmi z kosmosu…”.

Stanisław Lem, Solaris, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

Rafał Niemczyk 

Stanisław Lem, Kongres futurologiczny. Recenzja


Fantomowe wizje z kanału ściekowego

Od wielu lat w kręgach miłośników science-fiction krąży na temat Stanisława Lema zabawna anegdota, którą ukuł swoim działaniem nie kto inny, jak Philip K. Dick. Był to rok 1974, a więc rok, w którym amerykańskiego pisarza mamiły już nie tylko narkotyki, z którymi lubił eksperymentować, ale również różowe światło wysłane przez Boga (lub jakąś inną twórczą energię). Dick zarzucił wykreowanie postaci pisarza Stanisława Lema komunistycznej propagandzie, która swoją tajną misją miała uderzyć w kontrolę opinii publicznej. Corpus delicti stanowił w tej sprawie przede wszystkim dorobek pisarski Lema: zbyt szeroka tematyka jego dzieł i niezliczona ilość pisarskich stylów i konwencji, którymi się posługiwał. Zbyt liczna, jak dowodził Dick, by mógł kryć się za nią jeden człowiek, na dodatek Polak z Krakowa.

Ów list do FBI rozwijał wątek komunistycznej propagandy, którą Dick bezlitośnie zdemaskował w swojej wcześniejszej korespondencji z Federalnym Biurem Śledczym:

Rzecz nie w tym, że osoby te są marksistami [chodzi o Petera Fittinga, Fredrica Jamesona i Franza Rottensteinera – przyp. R.N.], ale w tym, że wszyscy oni bez wyjątku są posłusznymi wykonawcami rozkazów Stanisława Lema z Krakowa w Polsce, stuprocentowego funkcjonariusza partyjnego (wiem to na podstawie jego publikowanych materiałów oraz osobistych listów do mnie i do innych osób). Ta komórka partii zza żelaznej kurtyny – Lem jest najprawdopodobniej wieloosobowym komitetem, a nie pojedynczym osobnikiem, gdyż pisze wieloma stylami i raz zna niektóre obce języki, a raz nie – dąży do zdobycia monopolistycznej pozycji pozwalającej kontrolować opinię poprzez krytykę i artykuły pedagogiczne, stanowiąc zagrożenie dla całej naszej dziedziny science fiction z jej swobodną wymianą poglądów i myśli.

Napisałem o tym nie po to, żeby po raz kolejny Lemowi przewrotnie schlebić ani nie po to, by poprzez ekspresyjne (mówiąc oględnie) wypowiedzi po raz kolejny zwrócić uwagę na geniusz Dicka. Napisałem o tym, bo gdyby zapytać młodszych czytelników o krótki komentarz na temat „Kongresu futurologicznego”, wielu z nich odparłoby, posługując się młodzieżowym slangiem, że jest to powieść „poryta”. Wśród nich byliby i tacy, którzy dołączyliby krótkie porównanie: „jak Dick”. Cały wic polega na tym, że w tych skojarzeniach nie ma nic zdrożnego; wręcz przeciwnie – w wielu naukowych opracowaniach „Kongresu…” dominuje ton satyryczny i wisielczy humor.

Gdzieś w początkach XXI wieku spotyka się na Ósmym Światowym Kongresie Futurologicznym zbieranina naukowców i działaczy politycznych z całego świata. Jest wśród nich Ijon Tichy – kosmiczny wagabunda powszechnie znany z „Dzienników gwiazdowych”. Świat wokół jest niestabilny politycznie i rozedrgany społecznymi emocjami. Głównym problemem jest przeludnienie i to nad jego rozwiązaniem debatują mądre głowy. Szybko dochodzi jednak do zamieszek, a nawet regularnej bitwy pomiędzy wrogimi obozami. Ijon Tichy wraz z kilkoma uczestnikami kongresu znajduje azyl w kanale ściekowym, gdy na miasto spadają, mające pomóc w stłumieniu rozrób, chemiczne środki halucynogenne. Zaczyna się podróż z pogranicza jawy, snu i haju. Zamrażanie, odmrażanie, podróże w czasie i usilne poszukiwanie rozwiązania w sytuacji bez wyjścia. Czy rok 2039 i chemia jako katalizator eutopijnego świata może się sprawdzić w – nomen omen – praniu? Co miałby w tej sprawie do powiedzenia Philip K. Dick?

„Jesteśmy zniewoleni stanem rzeczy. Zagnał nas w kąt. Gramy takimi kartami, jakie nam społeczny los wcisnął w ręce – wyjaśnia „rzeczowidz” George Symington. – Przynosimy spokój, pogodę i ulgę jedynym zachowanym sposobem. Utrzymujemy na skraju równowagi to, co bez nas runęłoby w agonię powszechną. Jesteśmy Atlasem tego świata. Chodzi o to, że jeżeli już musi ginąć, niechaj nie cierpi. Jeżeli nie można odmienić prawdy, trzeba ją zasłonić, to o s t a t n i jeszcze humanitarny, jeszcze ludzki obowiązek.”

Kongres-futurologiczny-BashirTragikomiczna groteska Lema upatruje tej agonii przede wszystkim w upadku kultury, moralności i podstawowych systemów wartości. Jest już za późno, żeby budować cywilizację od nowa, żeby nauczyć jej pokory i szacunku, żeby wpoić jej podstawowe zasady samoorganizowania. Jedyne co pozostało, to ucieczka w nieistnienie i utrzymywanie w ryzach garstki tych, którzy niepotrzebnie dobijają się do drzwi prawdy. Czyż w podobne tony nie uderzał Dick? Ten szukał jednak oparcia w gnozie, chciał wyjść poza ustalone granice, analizując procesy przejściowe lub odwołując się do przeszłości (czasami światów równoległych). Lem, kreując w „Kongresie…” futurologiczny model świata omamionego, wskazuje jednocześnie na to, że postęp jest tutaj podstępem.

„Cywilizacja luksusu i spełniania życzeń jest tam tą samą cywilizacją, w której kilkadziesiąt miliardów ludzi dogorywa w nieopisanej nędzy – pisze Jerzy Jarzębski. Tyle że bohaterowie tej tragedii nic o tym nie wiedzą i mają się za dzieci szczęścia.”

„Kryterium zdrowego rozsądku nie jest do historii ludzkiej stosowalne – peroruje Ijon Tichy. – Czy Averroes, Kant, Sokrates, Newton, Wolter uwierzyliby, że w wieku dwudziestym plagą miast, trucicielem płuc, masowym mordercą, przedmiotem kultu stanie się blaszany wózek na kółkach i że ludzie będą woleli ginąć w nim roztrzaskani podczas masowych weekendowych wyjazdów, aniżeli siedzieć cało w domu?”

Te fantomowe wizje nie są Lemowi obce także w tekstach uderzających w poważniejsze niż brawurowa groteska tony; pisarz szeroko omawia problem wirtualnego świata w „Summa technologiae”. „Kongres…” wyróżnia się jednak niecodziennym humorem, także czarnym, który lokalizuje kąt padania zarzutów stawianych wobec cywilizacji w opozycji do wymogów, a właściwie wyznaczników własnej jakości i struktury, które sama sobie wytworzyła. Bo niby jak znaleźć wyjście w sytuacji, gdy każda podróż kończy się w kanale ściekowym, a i tak jest to najlepsze z możliwych lądowań?

Stanisław Lem, Kongres futurologiczny, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

Rafał Niemczyk

* W sieci można obejrzeć trailer i fragmenty odcinków serialu „Ijon Tichy – gwiezdny podróżnik”, który w 2007 roku zrealizowała telewizja niemiecka (polska wersja z dubbingiem w wykonaniu Macieja Stuhra i Edyty Jungowskiej).

Na 2013 rok zaplanowano animowaną ekranizację „Kongresu futurologicznego” pt. „The Congress”, którego reżyserem będzie Ari Folman, znany m.in. z anime „Walc z Bashirem”. Film ma być w połowie obrazem aktorskim, w połowie animacją 2D.

Stanisław Lem, Dzienniki gwiazdowe. Recenzja


Krzywe zwierciadło, które nigdy się nie kurzy

Sięgając po kilku latach po „Dzienniki gwiazdowe”, trudno dać wiarę, że premierowe opowiadania o przygodach Ijona Tichego powstały już grubo ponad pół wieku temu. Ponadczasowa oryginalność, odnosząca się zresztą do większości utworów Stanisława Lema, daje do myślenia nie tylko na płaszczyźnie literackiej – każe się bowiem zastanowić, czy Lem to tak zręczny pisarz, który potrafi zakonserwować w podszytych ironią i groteską „Dziennikach…” mętne studium ludzkiej cywilizacji, czy też wybitny futurolog sięgający na wskroś w przyszłość, dając do zrozumienia, że gwiezdne podróże Ijona Tichego to nie tylko zabawa dla inteligentnego czytelnika. I jedno, i drugie w równym stopniu jest prawdą.

Celnie ujmuje to w posłowiu krytyk i historyk literatury, wytrawny znawca Lema Jerzy Jarzębski, przedstawiając postać Ijona Tichego – obytego we wszechświecie gaduły, złaknionego wiedzy podróżnika i poszukiwacza przygód – jako kompilację Barona Münchhausena i Guliwera:
„Na pierwszy rzut oka więcej jest w Tichym z Münchhausena: jego przygody mają charakter nieprawdopodobnych a uciesznych przypadków, w których na pozór bardziej chodzi o zabawienie czytelnika i groteskową autoreklamę niż o zysk poznawczy, w samym zaś podróżniku trudno uchwycić proces dojrzewania i wewnętrznej przemiany” – pisze Jarzębski.

Taka jest większość z wcześniejszych przygód Tichego. W Podróży jedenastej trafia on na planetę Karelirię rządzoną przez potężny elektroniczny mechanizm – Jego Induktywność Kalkulatora Elektrycego Pierwszego. Planetę zamieszkują „fałszywe roboty”, a jak się można szybko domyślić – za całym zamieszaniem i haniebną maskaradą stoi człowiek, jego chciwość i pycha.
„Jak to jednak miło pomyśleć, że tylko człowiek może być draniem” – powie Ijon Tichy i myśl tę będzie można odnieść do wielu innych podróży.

Stanislaw-LemI tak – w Podróży czternastej zwiedzimy z Tichym planetę Enteropię i zapolujemy na kurdle – istoty, które dawno temu uratowały ludziom skórę w zabójczych okresach strumów meteorytów. Ludzka pamięć jest zawodna, a niewdzięczność powszechnie znana, więc nawet Tichy przez pewien czas nie ma świadomości, w czym zgodził się wziąć udział.

Podróż dwudziesta pierwsza to z kolei filozoficzna rozprawa po wizycie Tichego na Dychtonii. Zapobiegliwi mieszkańcy tej dziwnej planety posiedli wręcz nieograniczoną moc tworzenia i przeobrażania swoich ciał we wszystko, co zechcą. Sytuacja wydaje się wymarzona, aż na usta samo ciśnie się pytanie: „Czegóż chcieć więcej?”. Odpowiedź okazuje się prozaiczna, ale jednocześnie w groteskowy sposób przerażająca. Trzeba bowiem chcieć chcenia albo przynajmniej wiedzieć, czego się tak naprawdę chce. Podobny wątek, choć podany w bardziej technologicznym (a momentami nawet technokratycznym) sosie, podejmuje w opowiadaniu „Linia oporu” Jacek Dukaj [vide: recenzja zbioru opowiadań „Król bólu”], którego bohaterowie w świecie opływającym luksusami poszukują… sensu życia. U Lema okazuje się, że przepis na udane życie posiadają nie jednostki na najwyższym poziomie cywilizacyjnym, a rozumne roboty z niższego szczebla ewolucji. Zakładają własny zakon, wierzą w Boga, ale nie poszukują Absolutu; przeciwnie – niczego od tego Boga nie oczekują. Teologiczne rozprawki i motyw stwórcy/demiurga (tak ręki boskiej, jak i ludzkiej, która za boską pragnie się uważać) jest obecny w kilku innych podróżach oraz w późniejszych „Wspomnieniach Ijona Tichego”.

W lwiej części opowiadań przebija za to kpina z „ziemskiego porządku”, hierarchii ludzkich wartości, głupoty jednostek i społeczeństw. „W tych wczesnych opowieściach Ijona Tichego autor rozdawał razy na wszystkie strony: obrywali od niego zgodnie z wymogami epoki amerykańscy militaryści i kapitalistyczni przedsiębiorcy; swoje otrzymywali też jednak ideolodzy wschodniego obozu, tyle że w formie zgrabnie zamaskowanej” – pisze polski krytyk. Igraszki ze stalinowską cenzurą i zakamuflowana drwina bardzo bawiły Lema, a jego niesamowity warsztat pisarski, nieograniczona wyobraźnia i – jak pisał Sławomir Mrożek – nieludzka wręcz inteligencja pozwalały pisarzowi zaglądać lwu w paszczę bez obawy. Bo lew spał, uśpiony snem głębokim przez zabawne z pozoru opowiastki o odległych planetach, robocikach i nieprawdopodobnych eksperymentach.

W Podróży trzynastej Ijon Tichy w poszukiwaniu niejakiego Mistrza Oh trafia na planetę Pinta zamieszkiwaną przez Rybitów. Aresztowany przez Rybicję zostaje odstawiony na Pantę – planetę, w której dla dobra mieszkańców „zlikwidowano całkowicie indywidualizm na rzecz społeczności”.
Podróż dwudziesta czwarta pozwala nam dokonać obserwacji społeczeństwa Indiotów, które podzielone jest na Spirytów, Dostojnych i Tyrałów. Mechaniczny władca niezidentyfikowanej planety znajduje sposób na ogólnospołeczny dobrobyt poprzez wprowadzenie „absolutnego porządku”: obywateli układanych rzędami pod postacią standardowych krążków.

„Istny „żywy obraz” z moskiewskiego czy pekińskiego stadionu!” – zachwyca się Jerzy Jarzębski. A podstęp Lema polega na tym, że po pierwsze: rozwodzi się on nad urokami komunistycznych realiów, a po drugie: kpi z błędnych ekonomicznych rozwiązań kapitalistycznych, z którymi Zachód sobie nie radzi. W rzeczywistości zaś te problemy były już z grubsza rozwiązane, a prosty trick sugerował, że Lem o tym nie wie. Wyraz zdziwienia na jego twarzy uwiarygodniony był ponownie przez znakomite pisarskie sztuczki.

Teraz przechodzimy do drugiego wcielenia Ijona Tichego, tego który ma więcej z Guliwera. Obejmuje ono późniejszy okres przygód gwiezdnego podróżnika, a w omawianym zbiorze można zaliczyć do niego większość utworów zawierających się we „Wspomnieniach Ijona Tichego”.
„Tichy-Guliwer – raz jeszcze podeprę się słowami Pana Jarzębskiego: ten nie umie już kreślić swobodnie swoich karykatur, coraz lepiej wie bowiem, że groteskowy absurd i nierozwiązywalne problemy wpisane są w ludzką kondycję od samego zarania. Stąd tonacja późniejszych zwłaszcza opowiadań cyklu jest znacznie poważniejsza niż wprzódy.”

Wytrawny czytelnik nie będzie miał problemu z dostrzeżeniem zmian także w konstrukcji literackiej tychże opowiadań. Narracja z groteski przeradza się w pełne napięcia utwory, w których mroczna atmosfera budowana jest krok po kroku z elementów charakterystycznych dla opowieści grozy. Pełne śmiesznych stworków, robotów, gagów i satyrycznych wydarzeń planety zamienione są na tajne laboratoria, w których dokonuje się skomplikowanych badań genetycznych, ukryte w głębi lasu posesje odwiedzane przez Tichego w środku burzowej nawałnicy czy też twierdzę na Krecie, gdzie pewien naukowiec dokonuje mrożących krew w żyłach eksperymentów cybernetycznych.

Już wspomnienie oznaczone rzymską cyfrą I sugeruje literackie i merytoryczne przewartościowanie. Dylemat nazwany „skrzyniami profesora Corcorana” przedstawia hipotezę świata jako układającej się w piramidę hierarchii poziomu bytów, w której istoty wyższego poziomu tworzą i kontrolują te z niższego poziomu, władając tym samym całym ich światem. W zamian oferują im elektroniczną ułudę i oto mamy preludium do świata, który kilka dekad później powołali do życia bracia Wachowscy w „Matrixie”.

Space_(fot.NASA)Lem coraz wyraźniej zaczyna też słać przestrogi. We wspomnieniu III Tichy trafia przypadkiem, szukając schronienia przed burzą, do posesji demonicznego nerwusa – profesora Zazula. Garbaty karzełek zajmuje się klonowaniem żywych organizmów, a jego ukoronowaniem jego starań ma być sukces ostateczny – stworzenie w laboratoryjnej retorcie Homunkulusa. Przyjdzie mu się jednak przekonać coś, o czym zawsze było wiadomo, a czego naukowcy nie chcą pamiętać: że z Matką Naturą nie można bezkarnie igrać.

Podobnie będzie w przypadku fizyka Molterisa i jego maszyny czasu, a także doktora Diagorasa, który chce wcielić w życie marzenie cybernetyków z całego świata – samoorganizującą się substancję.

Sam autor odżegnywał się od porównywania Ijona Tichego z wielkimi literackimi poprzednikami. W komentarzu pisarza można przeczytać:
„Stylizacja głównego bohatera Dzienników, Ijona Tichego, na barona Muenchausena, czy Guliwera, nie była świadomym zabiegiem pisarskim, mojej pracy nie poprzedzały żadne teoretyczne założenia, nie szukałem żadnych prefiguracji, wzorców, paradygmatów, tak jak rzeka nie antycypuje swojego koryta. Moje utwory pisały się same, byłem czym w rodzaju racjonalnie pracującego medium, ale nie przetwarzałem jakichkolwiek przedustawnie powziętych planów.”

„Dzienniki gwiazdowe” czytane dziś nie tracą ani krztyny na literackiej wartości. Przeciwnie: czytając o cywilizacyjnych i technologicznych problemach, o których wiele lat temu pisał Lem, nie mogąc przecież założyć ich jako pewnik (choć wiele z nich przewidywał), ma się wrażenie obcowania z krzywym zwierciadłem. Z jednej strony bowiem zabawna nuta i groteskowy styl każe mieć dystans i bawić się ludzkimi błędami, wynaturzeniami, z drugiej jednak strony, kiedy groteska zaczyna przechodzić w poważniejsze tony, krzywe zwierciadło z beczki śmiechu zamienia się w mroczny gabinet luster. Natura ludzka snuje się tu i ówdzie, szukając najczęściej wyjść najprostszych, ale Stanisław Lem wiedział, że sama z sobą i tak nigdy się nie upora. Dlatego z nią igrał, tworząc kolejne arcydzieła. Spore fragmenty „Dzienników gwiazdowych” także są jednym z nich.

Stanisław Lem, Dzienniki gwiazdowe, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

Rafał Niemczyk

Orson Scott Card, Statki Ziemi. Recenzja


Cywilizacja wygnańców

„Statki Ziemi”, trzecią powieść z pięcioczęściowego cyklu science-fiction Orsona Scotta Carda „Powrót do domu”, mamy okazję przeczytać w polskim przekładzie po raz pierwszy. Amerykański pisarz powraca w niej niejako do konwencji, którą zastosował w przypadku „Pamięci Ziemi” – akcja mocno zwalnia, a na pierwszy plan zostają położone relacje interpersonalne pomiędzy uchodźcami z Basiliki. Jest to o tyle ciekawe, że większość z nich połączona jest bliższymi bądź dalszymi więzami rodzinnymi,  co stanowi problem narastający wokół piętrzących się skomplikowanych układów psychologiczno-charakterologicznych, ale ma znaczenie również podczas samego procesu prokreacji.

Bo to jest główny motyw „Statków Ziemi”: chcąc przeżyć wiele lat na pustyni, szesnastoosobowa na początku grupa musi się rozmnażać. Tyle tylko, że nie zawsze jest łatwo skojarzyć pary, bo ze względu na wspomniane we wstępie więzy krwi, „dozwolonych” kombinacji nie jest znowu tak wiele. A przecież nie każdy każdego „lubi”, i nie każdy każdemu musi się podobać – już to fizycznie, już to zespołem cech i usposobieniem.

Card zawiązuje w ten sposób alegoryczny pakt z biblijnym „mitem Kainowym”. Mocno dostrzegalna parabola dotyczy nie tylko wygnania, rozmnażania się rodziny, założenia nowych osad, z których ostatnie (Dostatok) w bezpośredni sposób nawiązuje do Edenu, ale również piętna – wygnańcy muszą strzec się niebezpieczeństw zabójczej pustyni oraz uważać na szajki rozbójników, czyhających na życie grupy, w której szeregi wkraść by się miała dezorganizacja. Survivalową pieczę sprawuje zaprawiony w karawanowych wyprawach Elemak, a w centrum zdarzeń pozostaje jego konflikt o władzę i decyzyjność z ojcem Volemakiem oraz przyrodnim młodszym bratem Nafaiem. Jeśli zaś chodzi o niebezpieczeństwo, to basilikańscy wygnańcy mają nad biblijnymi tę przewagę, że czuwa nad nimi Naddusza, a ich wyprawa nie jest powodem grzechu, a raczej boskim zrządzeniem (ramię w ramię z Nadduszą działa tym razem tajemniczy Opiekun Ziemi).

Statki-Ziemi (Darek Kocurek)Pustynia „weryfikuje” dotychczasowe poukładane i dość wygodne życie w Basilice. W budowanym na nowo porządku społecznym początkowo iskrzy i zgrzyta jak w źle naoliwionym mechanizmie. Basilikańską rozwiązłość trzeba zamienić na przymusową monogamię, co nie wszystkim się podoba, ale orzeczenie kary śmierci dla kobiet za cudzołóstwo, jako jedynego sposobu na utrzymanie grupy w ryzach, wydaje się rozwiązaniem na wskroś brutalnym. Problemy natury seksualnej pojawiają się także później – nie wszyscy uczestnicy są „klasycznej” orientacji, a nieposiadanie męża/żony wiąże się z utratą pewnych przywilejów i niższym statusem społecznym (subtelny motyw uczucia i poruszającego związku służącego-bibliotekarza, homoseksualisty Zdoraba, z uczoną genetyczką Shedemei). W rodzącym się w bólach społeczeństwie dostrzegamy także zalążki feminizmu (pamiętajmy jednak, że Basiliką rządziły kobiety), ksenofobii czy parytetów.

Sama akcja jest dość statyczna – choć czasem „przeskakuje” o kilka lat wprzód, nie ma tutaj efektownych zwrotów akcji ani zbyt wielu mrożących krew w żyłach wydarzeń. A jednak w toksycznych relacjach (głównie pomiędzy mężczyznami) jest sporo niewiadomych i nieokiełznanych instynktów, co sprawia, że w przypadków „Statków Ziemi” mamy momentami do czynienia z czymś w rodzaju thrillera sci-fi. Czasami może nazbyt rozwleczonych, ale do samego końca budujących napięcie (jak choćby obsesyjna zazdrość Vasa i jego chytry, nikczemny plan albo nieposkromione instynkty przywódcze Elemaka).

Na koniec słowo o tłumaczeniu, bo Edward Szmigiel został zastąpiony w tej roli przez Kamila Lesiewa. Nowy tłumacz trzyma się językowych konwencji z dwóch pierwszych tomów, ale na uwagę zasługują wprowadzane przez niego do tekstu archaizmy. Pasuje to do klimatu książki już choćby przez wzgląd na wspomniane „uwstecznienie” społeczno-obyczajowe (tworzenie nowego społeczeństwa niejako od fundamentów – pracą organiczną i pracą u podstaw), jednak niekiedy archaizmy (drzewiej, zoczyć, ozwać, żołądkować się) gryzą się z kolokwializmami w stylu „bzykania”. Biorąc pod uwagę, że język Carda jest w gruncie rzeczy bardzo prosty i poza technicznym slangiem raczej pozbawiony ozdobników, takie „ożywcze” zabiegi, pomimo że nie pozbawione potknięć, są jednak godne pochwały.

Orson Scott Card, Statki Ziemi, tłum. Kamil Lesiew, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.

Rafał Niemczyk