Kurt Vonnegut, Rzeźnia numer pięć. Recenzja.

Zdarza się

Jeden z naszych znajomych podczas turystyczno-krajoznawczego wypadu do Drezna oburzył się na przewodnika wycieczki, gdy ten wyraził głębokie ubolewanie nad faktem, że podczas bombardowania miasta w 1945 roku tak wiele zabytkowych budynków i miejsc uległo całkowitemu zniszczeniu. Zdaniem naszego znajomego zadośćuczynienie za krzywdy, jakich doznali ludzie z rąk nazistów, i tak nie było wystarczająco pełne. Można było zbombardować inne miasta, zburzyć Berlin i rozstrzelać wszystkich niemieckich obywateli. Wojna pisze najkrwawsze scenariusze. Nasz znajomy, na nasze nieszczęście, nie jest zwolennikiem czytania książek fabularnych. Nie czytał też „Rzeźni numer 5” Kurta Vonneguta. A wielka to szkoda, bo lektura „Rzeźni” potrafi zmiękczyć nawet najbardziej zatwardziałe stanowiska. Wielu takich „znajomych” można spotkać w szkole, na ulicy i w telewizji. Zdarza się.

Głównym bohaterem powieści Vonneguta jest „żołnierz” amerykańskiej armii – Billy Pilgrim, który został schwytany przez Niemców podczas ofensywy nazistowskich wojsk w bitwie pod Ardenami, na przełomie 1944 i 1945 roku. Billy jest „żołnierzem w cudzysłowie”, jest bowiem zupełnym przeciwieństwem amerykańskiego twardziela z kwadratową szczęką i żelaznymi muskułami. „Potrafiłbym wystrugać lepszego człowieka z banana” – określa Billy’ego jeden z generałów słowami Theodore’a Roosevelta. Bliżej mu raczej do życiowego nieudacznika, choć pod małą protekcją swojego teścia radzi sobie nienajgorzej, prowadząc zakład optyczny. Jest więc Billy przeciętnym człowiekiem, ze swoimi kompleksami, problemami i życiowymi rozterkami. Traumatyczne przeżycia na froncie II wojny światowej już nigdy nie pozwolą mu powrócić do normalnego życia. Wrażliwiec Billy trafi do obozu jenieckiego w Dreźnie, które podczas nalotów dywanowych zostanie w lutym 1945 roku doszczętnie zniszczone. Zginie tysiące ludzi, a Billy i jego koledzy z frontu zastanawiać się będą: „Jako alianccy żołnierze, więźniowie nazistów, mamy zginąć od alianckiego bombardowania? Jak to?”

Slaughterhouse-Five-by-Gabriel-Corbera„Rzeźnia numer 5” jest antywojenną satyrą, kpiącą z gatunku ludzkiego i z motywów, jakie ludźmi kierują. Vonnegut jest bezlitosny – nie moralizuje, tylko opowiada. Kpi i szydzi, dla zobrazowania okrucieństw wojny używając czarnego humoru, zamiast patosu. Jako jeden z tych, którzy pamiętny luty’45 w Dreźnie przeżyli jako jeńcy, ma do tego prawo. Robi to przy tym z pełnym wyczuciem – jego powieść jest gorzka, ale w żaden sposób nie narusza granic etyki. Właśnie dlatego osiągnęła taki sukces i po dziś dzień prezentowana jest kolejnemu pokoleniu, jako sztandarowe dzieło prozy antywojennej. Pełno mamy filmów i książek, ukazujących nam bohaterstwo żołnierzy, widowiskowe bitwy, poświęcenie, triumf i sztandary chwały. Ale to „Rzeźni numer 5” bliżej do prawdziwego obrazu wojennego realizmu. Wojna to strach, pogarda i utrata godności. Wojna to upodlenie, łzy i śmierć. Vonnegut wie, o czym pisze, ponieważ tam był. Człowiek nie mogąc pogodzić się z upodleniem swojego świata, wymyśla rozmaite preteksty. Stąd większość tych ociekających zbędnym patosem filmów, stąd wręczanie medali ludziom bez nóg. Stąd Tralfamadoria w głowie Billy’ego Pilgrima, który by się dowartościować, ucieka na obcą planetę. Vonnegut parafrazuje fragment historii biblijnego Jezusa. Zdaniem pisarza, mesjaszowi o poświęcenie się dla ludzkości było o tyle łatwiej, że ten został Synem Bożym. A łatwiej o poświęcenie, „kiedy ma się takie plecy”. Ale nie każdy człowiek ma plecy, a wielu z nich wysyłano na wojnę, nie pytając o zdanie, nakazując im dokonywać przelewu krwi – ku chwale ojczyzny. Zdarza się.

Kurt Vonnegut to jeden z najbardziej znanych i cenionych amerykańskich postmodernistów. W niemalże każdym swoim utworze korzysta z tych samych chwytów – z elementów science-fiction, konstrukcji krótkich rozdzialików, a także z poczucia humoru o nieprawdopodobnym ładunku goryczy. Jego zdania są krótkie i cięte. Sam pisarz twierdził bowiem, że objętość powieści nie ma nic do rzeczy w konstruowaniu trafnego przesłania i w poruszaniu czytelnika. „Żarty tak skutecznie rozwiązują sprawę idei, iż po wypowiedzeniu puenty niewiele zostaje do dodania. Pora wymyślić nową ideę – i następny dobry żart” – pisał. Jego książki są zatem pełne idei. Podczas ich lektury, śmiejemy się do rozpuku, wiedząc przy tym, że nie ma się z czego śmiać. Bezsens otaczającego nas świata, naszej rzeczywistości jest jednak tak ogromny, że chyba jedynym na to ratunkiem jest właśnie śmiech. Śmiejemy się więc w „Kociej Kołysce” z twórcy bomby atomowej, a w „Rzeźni” z wojny. Vonnegut, komentując ogromny sukces, który osiągnął z pomocą tej ostatniej, również nie szczędzi gorzkiego humoru. „Drezdeńskie okrucieństwo (…) było tak bezsensowne, że tylko jedna osoba na całej planecie wyniosła z niego korzyść. To ja jestem tą osobą (…) Dostałem dwa lub trzy dolary za każdą zabitą osobę. Prowadzę niezły interes”.

Kurt Vonnegut, Rzeźnia numer pięć, tłum. Lech Jęczmyk, wyd. Albatros, Poznań 2011.

 Dorota Jędrzejewska
Rafał Niemczyk

Informacje Dorota Jędrzejewska-Szpak
Lubię czasami coś: poczytać, obejrzeć, napisać.

One Response to Kurt Vonnegut, Rzeźnia numer pięć. Recenzja.

  1. ola22 says:

    poczytajcie sobie Sprawę pułkownika Miasojedowa…a jeżeli chcecie wiedzieć więcej to The devil’s tinderbox…

Dodaj komentarz