Stanisław Lem, Solaris.
22 stycznia, 2013 7 Komentarzy
Coraz wymyślniejsze maski, a bohater ten sam
Takiej przyjemności to ja, w imię ojca i ducha, jeszcze w życiu nie miałem. Żeby gości z kosmosu podejmować? Z kosmosu? Który nie wiadomo, gdzie się kończy? Bo gdzie się ten kosmos kończy? Bo stół się, kurna, kończy tu! A gdzie się kończy kosmos?
(Janusz Gajos jako Janek, w filmie „Big Bang” Andrzeja Kondratiuka)
Kontakt człowieka z obcą cywilizacją, inteligencją lub formą życia to wątek, który należy do najczęściej eksponowanych przez twórców science fiction. Żelazny trzon stanowią tutaj książki, których fabuła koncentruje się wokół inwazji Obcych na Ziemię. Na tle apokaliptycznych wydarzeń podpatrujemy różne modele społecznych postaw, wynikających z ludzkich lęków i spotkania z Nieznanym. Wspomnę tu przykłady XIX-wiecznej jeszcze „Wojny światów” Herberta George’a Wellsa (1898) – dziś uznawaną za literacką klasykę, „Władców marionetek” Roberta Heinleina (1951) czy „Koniec dzieciństwa” Arthura C. Clarke’a (1953). Utwory te mają najczęściej charakter alegoryczny – skupiają się tak naprawdę na człowieku, ziemskich problemach, konfliktach zbrojnych itp. „Wojna światów” odbierana jest dzisiaj jako przestroga i mroczna zapowiedź wybuchu I wojny światowej, a „Władcy marionetek”, gdzie Obcy przejmują kontrolę nad ludzkimi umysłami, to alegoria ewentualnej ówczesnej agresji ZSRR na Stany Zjednoczone. Druga grupa powieści skupia się na wizjach kolonizacji dalekich planet, najczęściej Marsa („Kroniki marsjańskie” Raya Bradbury’ego z 1950; z nowej polskiej SF „Mars” Rafała Kosika z 2009). Tam autorzy podejmują m.in. problematykę zysków i strat, różnic cywilizacyjnych, często także ludzkiej moralności i kształtującego ją systemu wartości. Heinlein pokusił się też o świetną książkę ukazującą proces odwrotny: „Obcy w obcym kraju” (1961) to historia człowieka wychowanego przez Marsjan, który wraca na Ziemię i nie potrafi dopasować się do XX-wiecznej Ameryki, zdławionej przez materializm i konsumpcjonizm.
„Solaris” Stanisława Lema – jedna z najważniejszych powieści science fiction, której poświęcono dziesiątki innych książek, setki analiz i monografii – nie mieści się w ani jednej, ani drugiej formule. Antoni Smuszkiewicz napisał we wstępie do książki poświęconej Lemowi, że „o autorze Solaris nie można wiedzieć wszystkiego, bowiem jeśli uda się uchwycić jego ideę, ona ucieka i jest już gdzie indziej”.
W świetle mnogości interpretacyjnej utworu, który skonstruowano tak, że większość hipotez wzajemnie się wyklucza, jest to bodaj najtrafniejsza konkluzja, jaką można wysnuć po lekturze najgłośniejszej książki Lema. Jerzy Jarzębski w posłowiu dodaje, że „pozycja, jaką powieść zajmuje w historii gatunku, wynika jednak stąd głównie, że Lemowi udało się stworzyć nie tylko szczególnie oryginalną wizję partnera Kontaktu, ale też model literatury, w której dramat poznania Nieludzkiego wtopiony jest organicznie w strukturę fabuły”.
Wyruszamy w kosmos, przygotowani na wszystko, to znaczy, na samotność, na walkę, męczeństwo i śmierć. Ze skromności nie wypowiadamy tego głośno, ale myślimy sobie czasem, że jesteśmy wspaniali. Tymczasem, tymczasem to nie chcemy zdobywać kosmosu, chcemy tylko rozszerzyć Ziemię do jego granic. Jedne planety mają być pustynne jak Sahara, inne lodowate jak biegun albo tropikalne jak dżungla brazylijska. Jesteśmy humanitarni i szlachetni, nie chcemy podbijać innych ras, chcemy tylko przekazać im nasze wartości i w zamian przejąć ich dziedzictwo. Mamy się za rycerzy świętego Kontaktu. To drugi fałsz. Nie szukamy nikogo oprócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster. Nie wiemy, co począć z innymi światami. Wystarczy ten jeden, a już się nim dławimy.
Kosmiczna stacja badawcza zostaje zawieszona w bezpiecznej odległości od planety Solaris, którą ziemscy naukowcy próbują rozgryźć od wieku. Na planecie daje się zaobserwować dziwną formę życia pod postacią plazmatycznego, solarystycznego oceanu, posiadającego niezbadane do końca właściwości. Pozwalają one w dziwny sposób wpływać na umysły badaczy, którzy robią wszystko, aby skontaktować się z obcą formą inteligencji. Na stację przybywa młody psycholog, Kris Kelvin, od lat zaangażowany w badania nad Solaris. Już na miejscu zastaje dziwną sytuację, zaś jego współpracownicy – cybernetyk Snaut i fizyk Sartorius – zaskakują go irracjonalnym zachowaniem, balansując na granicy paranoi i szaleństwa. Ponurą atmosferę pogłębia wiadomość o samobójczej śmierci głównego przełożonego badaczy – Gibariana. Jak się ma okazać, ocean podsyła solarystom tzw. „twory F” – przypominające do żywego ludzkie stworzenia bezpośrednio powiązane z życiem naukowców. Nie są to zjawy, jak błędnie wskazują niektórzy czytelnicy, ponieważ są wytworami fizycznie namacalnymi. W przypadku Kelvina jest to Harey – jego była partnerka. Odtrąciwszy jej uczucie, mężczyzna nieumyślnie pchnął ją do samobójstwa. To trauma, z którą od lat żyje, z którą trudno mu się pogodzić, która z niewiadomego powodu powraca – dosłownie rzecz ujmując, przywrócona do życia przez ocean Solaris.
Co to są twory F? To nie są osoby ani kopie określonych osób, tylko zmaterializowane projekcje tego, co na temat danej osoby zawiera nasz mózg.
Twory F w niewytłumaczalny sposób wydają się być „nieśmiertelne” – próby unicestwienia ich wszelkimi ziemskimi sposobami spalają na panewce. Dla skrupulatnego Sartoriusa, który nie wyobraża sobie z perspektywy człowieka nauki braku kontroli nad właściwym biegiem wypadków, głównym celem staje się stworzenie anihilatora – urządzenia likwidującego twory F. Z wolna popada w obłęd, zamykając się we własnym pokoju i prowadząc rozmaite badania. Snaut ucieka w alkohol, ukrywając swoją zjawę przed pozostałymi. Jedynie Kris nie ukrywa obecności Harey – co więcej, wydaje się, że pomiędzy nim, a „zmartwychwstałą” kobietą na nowo rodzi się uczucie, pomimo tego, że mężczyzna ma świadomość nieludzko zaawansowanej, ale jednak iluzji. Geniusz Lema dokonuje na kartach „Solaris” syntezy ambiwalentnych konwencji: oto mamy naukowca, który z własnej woli oddaje się we władanie kobiecego mirażu, stając się przy tym tragicznym romantycznym kochankiem wyjętym żywcem z kart XIX-wiecznych powieści – toczącym wewnętrzną walkę o prawo uczucia do czegoś, co nie ma prawa istnieć. Cierpienie Krisa Kelvina nie usuwa jednak na dalszy plan sprawy Kontaktu, a „Solaris” nie staje się romansem. Mamy tu raczej do czynienia ze stopniową psychoanalizą bohatera, której punkt kulminacyjny będzie miał miejsce w ostatnich scenach książki.
„Wykroczenie poza zwykłość ludzkich ładów proponuje też sama fabuła powieści, w której romansowe zdarzenia w tak widomy sposób okazują się maską, pod którą rozgrywa się zupełnie inny dramat – kruszenia właściwych człowiekowi standardów rozumienia i oceny rzeczywistości” – pisze Jarzębski.
Apokryficzna dokumentacja Solaris jest źródłem bliższego poznania planety. Pierwszoosobowa narracja prowadzona przez Kelvina jest przeplatana cytowaniem fragmentów książek, monografii lub relacji solarystów dokonanych na przestrzeni lat. Wielkie wrażenie robią opisy samej planety – ogromnego oceanu, którego zjawiskowości nie sposób porównać do niczego co ziemskie, a wszelkie próby tegoż ulegają w dużym stopniu subiektywnemu zniekształceniu. Żywe barwy oceanu, zachody dwóch słońc rzucających rdzawe lub niebieskie poświaty, klaustrofobiczny charakter stacji i gęstniejąca atmosfera – wszystko to pogłębia somnambuliczny przebieg zdarzeń. Miejscami bohaterowie sami nie wiedzą, gdzie się kończy sen, a zaczyna jawa.
Nigdzie bodaj wyobraźnia i umiejętność pospiesznego tworzenia hipotez nie staje się tak zgubna. W końcu wszystko jest na tej planecie możliwe. Niewiarygodnie brzmiące opisy konstelacji, które tworzy plazma, są według wszelkiego prawdopodobieństwa autentyczne, chociaż na ogół niesprawdzalne, ocean bowiem rzadko kiedy powtarza swoje ewolucje. Obserwującego je po raz pierwszy przerażają głównie obcością i ogromem; gdyby występowały w małej skali, w jakimś bajorze, uznano by je zapewne za jeszcze jeden „wybryk natury”, przejaw przypadkowości i ślepej gry sił. To, że miernota i geniusz stają jednakowo bezradni wobec nieprzebranej rozmaitości solarycznych form, też nie ułatwia obcowania z fenomenami żywego oceanu.
W „Solaris” Lem zajmuje stanowisko, które odnaleźć można w wielu jego innych książkach – a mianowicie, że jak na razie nie jest możliwe spotkanie człowieka z odmienną od naszej inteligencją czy cywilizacją. Kluczowe nie są tu braki technologiczne – sama eksploracja kosmosu jest możliwa, ale szukając obcych form życia, człowiek tak naprawdę szuka samego siebie, ewentualnie formuły, w którą mógłby odkrytą Inność wtłoczyć. „Nie szukamy nikogo oprócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster.” – mówi Snaut. A gdyby tak odwrócić lustro? Gdyby tak obca forma inteligencji zawitała do nas – w celach nie inwazyjnych, ale poznawczych? Gdyby zdarzyło się tak, jak w komediodramacie „Big Bang” z 1986 roku, że na polu polskiej wsi ląduje nocą statek kosmiczny? Niezapomniany Pan Kazio ustami Romana Kłosowskiego nie pozostawia w tej kwestii najmniejszych wątpliwości: „Człowiek z człowieka mydło wyprodukował i tym mydłem oblicze swoje obmył. Jest się czym pochwalić przed gośćmi z kosmosu…”.
Stanisław Lem, Solaris, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.
Rafał Niemczyk