Stanisław Lem, Dzienniki gwiazdowe. Recenzja

Krzywe zwierciadło, które nigdy się nie kurzy

Sięgając po kilku latach po „Dzienniki gwiazdowe”, trudno dać wiarę, że premierowe opowiadania o przygodach Ijona Tichego powstały już grubo ponad pół wieku temu. Ponadczasowa oryginalność, odnosząca się zresztą do większości utworów Stanisława Lema, daje do myślenia nie tylko na płaszczyźnie literackiej – każe się bowiem zastanowić, czy Lem to tak zręczny pisarz, który potrafi zakonserwować w podszytych ironią i groteską „Dziennikach…” mętne studium ludzkiej cywilizacji, czy też wybitny futurolog sięgający na wskroś w przyszłość, dając do zrozumienia, że gwiezdne podróże Ijona Tichego to nie tylko zabawa dla inteligentnego czytelnika. I jedno, i drugie w równym stopniu jest prawdą.

Celnie ujmuje to w posłowiu krytyk i historyk literatury, wytrawny znawca Lema Jerzy Jarzębski, przedstawiając postać Ijona Tichego – obytego we wszechświecie gaduły, złaknionego wiedzy podróżnika i poszukiwacza przygód – jako kompilację Barona Münchhausena i Guliwera:
„Na pierwszy rzut oka więcej jest w Tichym z Münchhausena: jego przygody mają charakter nieprawdopodobnych a uciesznych przypadków, w których na pozór bardziej chodzi o zabawienie czytelnika i groteskową autoreklamę niż o zysk poznawczy, w samym zaś podróżniku trudno uchwycić proces dojrzewania i wewnętrznej przemiany” – pisze Jarzębski.

Taka jest większość z wcześniejszych przygód Tichego. W Podróży jedenastej trafia on na planetę Karelirię rządzoną przez potężny elektroniczny mechanizm – Jego Induktywność Kalkulatora Elektrycego Pierwszego. Planetę zamieszkują „fałszywe roboty”, a jak się można szybko domyślić – za całym zamieszaniem i haniebną maskaradą stoi człowiek, jego chciwość i pycha.
„Jak to jednak miło pomyśleć, że tylko człowiek może być draniem” – powie Ijon Tichy i myśl tę będzie można odnieść do wielu innych podróży.

Stanislaw-LemI tak – w Podróży czternastej zwiedzimy z Tichym planetę Enteropię i zapolujemy na kurdle – istoty, które dawno temu uratowały ludziom skórę w zabójczych okresach strumów meteorytów. Ludzka pamięć jest zawodna, a niewdzięczność powszechnie znana, więc nawet Tichy przez pewien czas nie ma świadomości, w czym zgodził się wziąć udział.

Podróż dwudziesta pierwsza to z kolei filozoficzna rozprawa po wizycie Tichego na Dychtonii. Zapobiegliwi mieszkańcy tej dziwnej planety posiedli wręcz nieograniczoną moc tworzenia i przeobrażania swoich ciał we wszystko, co zechcą. Sytuacja wydaje się wymarzona, aż na usta samo ciśnie się pytanie: „Czegóż chcieć więcej?”. Odpowiedź okazuje się prozaiczna, ale jednocześnie w groteskowy sposób przerażająca. Trzeba bowiem chcieć chcenia albo przynajmniej wiedzieć, czego się tak naprawdę chce. Podobny wątek, choć podany w bardziej technologicznym (a momentami nawet technokratycznym) sosie, podejmuje w opowiadaniu „Linia oporu” Jacek Dukaj [vide: recenzja zbioru opowiadań „Król bólu”], którego bohaterowie w świecie opływającym luksusami poszukują… sensu życia. U Lema okazuje się, że przepis na udane życie posiadają nie jednostki na najwyższym poziomie cywilizacyjnym, a rozumne roboty z niższego szczebla ewolucji. Zakładają własny zakon, wierzą w Boga, ale nie poszukują Absolutu; przeciwnie – niczego od tego Boga nie oczekują. Teologiczne rozprawki i motyw stwórcy/demiurga (tak ręki boskiej, jak i ludzkiej, która za boską pragnie się uważać) jest obecny w kilku innych podróżach oraz w późniejszych „Wspomnieniach Ijona Tichego”.

W lwiej części opowiadań przebija za to kpina z „ziemskiego porządku”, hierarchii ludzkich wartości, głupoty jednostek i społeczeństw. „W tych wczesnych opowieściach Ijona Tichego autor rozdawał razy na wszystkie strony: obrywali od niego zgodnie z wymogami epoki amerykańscy militaryści i kapitalistyczni przedsiębiorcy; swoje otrzymywali też jednak ideolodzy wschodniego obozu, tyle że w formie zgrabnie zamaskowanej” – pisze polski krytyk. Igraszki ze stalinowską cenzurą i zakamuflowana drwina bardzo bawiły Lema, a jego niesamowity warsztat pisarski, nieograniczona wyobraźnia i – jak pisał Sławomir Mrożek – nieludzka wręcz inteligencja pozwalały pisarzowi zaglądać lwu w paszczę bez obawy. Bo lew spał, uśpiony snem głębokim przez zabawne z pozoru opowiastki o odległych planetach, robocikach i nieprawdopodobnych eksperymentach.

W Podróży trzynastej Ijon Tichy w poszukiwaniu niejakiego Mistrza Oh trafia na planetę Pinta zamieszkiwaną przez Rybitów. Aresztowany przez Rybicję zostaje odstawiony na Pantę – planetę, w której dla dobra mieszkańców „zlikwidowano całkowicie indywidualizm na rzecz społeczności”.
Podróż dwudziesta czwarta pozwala nam dokonać obserwacji społeczeństwa Indiotów, które podzielone jest na Spirytów, Dostojnych i Tyrałów. Mechaniczny władca niezidentyfikowanej planety znajduje sposób na ogólnospołeczny dobrobyt poprzez wprowadzenie „absolutnego porządku”: obywateli układanych rzędami pod postacią standardowych krążków.

„Istny „żywy obraz” z moskiewskiego czy pekińskiego stadionu!” – zachwyca się Jerzy Jarzębski. A podstęp Lema polega na tym, że po pierwsze: rozwodzi się on nad urokami komunistycznych realiów, a po drugie: kpi z błędnych ekonomicznych rozwiązań kapitalistycznych, z którymi Zachód sobie nie radzi. W rzeczywistości zaś te problemy były już z grubsza rozwiązane, a prosty trick sugerował, że Lem o tym nie wie. Wyraz zdziwienia na jego twarzy uwiarygodniony był ponownie przez znakomite pisarskie sztuczki.

Teraz przechodzimy do drugiego wcielenia Ijona Tichego, tego który ma więcej z Guliwera. Obejmuje ono późniejszy okres przygód gwiezdnego podróżnika, a w omawianym zbiorze można zaliczyć do niego większość utworów zawierających się we „Wspomnieniach Ijona Tichego”.
„Tichy-Guliwer – raz jeszcze podeprę się słowami Pana Jarzębskiego: ten nie umie już kreślić swobodnie swoich karykatur, coraz lepiej wie bowiem, że groteskowy absurd i nierozwiązywalne problemy wpisane są w ludzką kondycję od samego zarania. Stąd tonacja późniejszych zwłaszcza opowiadań cyklu jest znacznie poważniejsza niż wprzódy.”

Wytrawny czytelnik nie będzie miał problemu z dostrzeżeniem zmian także w konstrukcji literackiej tychże opowiadań. Narracja z groteski przeradza się w pełne napięcia utwory, w których mroczna atmosfera budowana jest krok po kroku z elementów charakterystycznych dla opowieści grozy. Pełne śmiesznych stworków, robotów, gagów i satyrycznych wydarzeń planety zamienione są na tajne laboratoria, w których dokonuje się skomplikowanych badań genetycznych, ukryte w głębi lasu posesje odwiedzane przez Tichego w środku burzowej nawałnicy czy też twierdzę na Krecie, gdzie pewien naukowiec dokonuje mrożących krew w żyłach eksperymentów cybernetycznych.

Już wspomnienie oznaczone rzymską cyfrą I sugeruje literackie i merytoryczne przewartościowanie. Dylemat nazwany „skrzyniami profesora Corcorana” przedstawia hipotezę świata jako układającej się w piramidę hierarchii poziomu bytów, w której istoty wyższego poziomu tworzą i kontrolują te z niższego poziomu, władając tym samym całym ich światem. W zamian oferują im elektroniczną ułudę i oto mamy preludium do świata, który kilka dekad później powołali do życia bracia Wachowscy w „Matrixie”.

Space_(fot.NASA)Lem coraz wyraźniej zaczyna też słać przestrogi. We wspomnieniu III Tichy trafia przypadkiem, szukając schronienia przed burzą, do posesji demonicznego nerwusa – profesora Zazula. Garbaty karzełek zajmuje się klonowaniem żywych organizmów, a jego ukoronowaniem jego starań ma być sukces ostateczny – stworzenie w laboratoryjnej retorcie Homunkulusa. Przyjdzie mu się jednak przekonać coś, o czym zawsze było wiadomo, a czego naukowcy nie chcą pamiętać: że z Matką Naturą nie można bezkarnie igrać.

Podobnie będzie w przypadku fizyka Molterisa i jego maszyny czasu, a także doktora Diagorasa, który chce wcielić w życie marzenie cybernetyków z całego świata – samoorganizującą się substancję.

Sam autor odżegnywał się od porównywania Ijona Tichego z wielkimi literackimi poprzednikami. W komentarzu pisarza można przeczytać:
„Stylizacja głównego bohatera Dzienników, Ijona Tichego, na barona Muenchausena, czy Guliwera, nie była świadomym zabiegiem pisarskim, mojej pracy nie poprzedzały żadne teoretyczne założenia, nie szukałem żadnych prefiguracji, wzorców, paradygmatów, tak jak rzeka nie antycypuje swojego koryta. Moje utwory pisały się same, byłem czym w rodzaju racjonalnie pracującego medium, ale nie przetwarzałem jakichkolwiek przedustawnie powziętych planów.”

„Dzienniki gwiazdowe” czytane dziś nie tracą ani krztyny na literackiej wartości. Przeciwnie: czytając o cywilizacyjnych i technologicznych problemach, o których wiele lat temu pisał Lem, nie mogąc przecież założyć ich jako pewnik (choć wiele z nich przewidywał), ma się wrażenie obcowania z krzywym zwierciadłem. Z jednej strony bowiem zabawna nuta i groteskowy styl każe mieć dystans i bawić się ludzkimi błędami, wynaturzeniami, z drugiej jednak strony, kiedy groteska zaczyna przechodzić w poważniejsze tony, krzywe zwierciadło z beczki śmiechu zamienia się w mroczny gabinet luster. Natura ludzka snuje się tu i ówdzie, szukając najczęściej wyjść najprostszych, ale Stanisław Lem wiedział, że sama z sobą i tak nigdy się nie upora. Dlatego z nią igrał, tworząc kolejne arcydzieła. Spore fragmenty „Dzienników gwiazdowych” także są jednym z nich.

Stanisław Lem, Dzienniki gwiazdowe, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

Rafał Niemczyk

Informacje Dorota Jędrzejewska-Szpak
Lubię czasami coś: poczytać, obejrzeć, napisać.

5 Responses to Stanisław Lem, Dzienniki gwiazdowe. Recenzja

  1. Zgadzam się w zupełności, że nic nie straciły na wartości:) Czasem tylko lekko trącą myszką z tymi mózgami elektronowymi, ale to tylko dodaje im uroku:)

    A mam pytanie – zamieszczono podróż, bodajże dwudziestą szóstą? Podróż Ijona do kraju zwanego Merka, gdzie trwa konflikt z Raszą i Czajną?

    Mam w domu wydanie z roku 1958, gdzie opowiadanie było zamieszczone, a którego później Lem nie pozwalał publikować.

    • Experyment says:

      Znamienne natomiast jest to, jak wielu wielkich pisarzy SF, tworzących w drugiej połowie wieku XX, rozpatrywało futurologię głównie na poziomie społecznym, cywilizacyjnym czy ontologicznym, a nie technologicznym. Lem nie jest tu wyjątkiem, choć on akurat jako wybitny erudyta oddzielał jedno od drugiego wtedy, kiedy chciał (podobnie rzecz się miała choćby z Arthurem C. Clarkiem, ale ten uderzał w przeważającej części w tony naukowe).

      Podróży dwudziestej szóstej nie ujęto w tym wydaniu. Nie ma jej także w wydaniu z Biblioteki Gazety Wyborczej sprzed kilku lat, które jest trochę bardziej obszerne. Jeżeli ktoś ma ochotę przeczytać, musi sięgnąć po książki znacznie starsze.

      Pozdrawiam serdecznie:)

      Rafał

  2. Jestem teraz na etapie czytania książek Ursuli K. Le Guin, gdzie technologia, nauka mają bardzo marginalne znaczenie. Odległe planety i odległa przyszłość służą tylko pokazaniu problemów jakie wtedy, czyli podczas pisania książek, trapiły ludzką cywilizację.

    • Experyment says:

      Podpatrzyłem już recenzje na Pańskiej stronie – w wolnej chwili przeczytam.

      Jeżeli chodzi o Ursulę Le Guin, to choć od lektury minęło kilka lat i spojrzenie na pewne rzeczy mogło się u mnie zmienić, jestem pod wrażeniem cyklu „Ziemiomorze”. Jakież to subtelne i wysublimowane fantasy, jakże inne od tego zalewu elfów, mieczy, czarów i niezliczonej ilości nie wnoszących nic ciekawego królestw, jakimi raczą nas w ostatnich latach pisarze.

      Takie pozycje bronią tego gatunku przed pogrążeniem się w błyszczącej papce, gatunku, który w oczach „poważnych czytelników” niewiele ma do zaoferowania. Stawiam w jednym szeregu z Tolkienem, Żelaznym, Leiberem, nie zapominając przy tym o naszym Sapkowskim i jego dwóch bardzo udanych cyklach:)

      Czytałem jeszcze i posiadam „Lewą rękę ciemności” oraz „Świat Rocannona”.

  3. Pingback: Stanisław Lem, Kongres futurologiczny. Recenzja « EXPERYMENT

Dodaj komentarz