Alessandro Baricco, City.


Odnaleźć w sobie dziecko

Komiks, opowieść bokserska, western, genialny dzieciak wymyślający swoich przyjaciół, profesor rozwiązujący „zagadki futbolowe” i traktat o „Nenufarach” Moneta. „City” Alessandro Baricco to książka-labirynt, napisana w formie pastiszu kilku gatunków, a zarazem afirmacja postmodernizmu i hołd złożony popkulturze. To książka, którą napisałby zapewne Quentin Tarantino, gdyby pisał książki, a nie kręcił filmy. To dziwadełko, w trakcie lektury którego wiele razy przechodziły mnie ciary, nawet jeśli czasami zdarzało mi się zgubić między wersami. To powieść, której Krzysztof Varga nie zaakceptował, pisząc o niej o kilka lat za wcześnie, w 2001 roku, jeszcze zanim stał się zakładnikiem „Lostów” i najlepszych seriali Netflixa. To wreszcie książka, którą powinien przeczytać każdy pisarz aspirujący do uczynienia z literatury gatunkowej czegoś więcej niż kolejnej zagadki kryminalnej z trupem porzuconym na wysypisku śmieci w mrocznej dzielnicy.

To książka fenomenalna w swoim chaotycznym wzorze, który rozsupłała już po części Ania w swojej recenzji na blogu Literackie Skarby Świata Całego. Od siebie dorzucam kilka wątków, które na mnie osobiście zrobiły największe wrażenie.

Mały Mozart

      — Nie widzi pani nic przerażającego w fakcie, że dziecko spędza cały czas z dwoma przyjaciółmi, którzy nie istnieją?
      — Nie, dlaczego?

Plejada barwnych bohaterów, a wśród nich… genialny chłopiec Gould i jego najlepsi, bo wymyśleni przyjaciele: olbrzym Diesel oraz (nie)mówiący niemowa Poomerang.

Ucieczka w świat wyobraźni nie jest niczym nowym, rozmaitych Alicji mieliśmy w literaturze dość sporo. To, co odróżnia Goulda od większości literackich geniuszy, których świat chce „przygarnąć” na własny użytek, kryje się w sposobie uciekania. Jest on nieśpieszny, pozbawiony buntowniczego jazgotu i poczucia wyższości. Gould jest wyciszony, wydaje się pogodzony z losem, nieobecny, czasem wręcz zrezygnowany. Kiedy spotyka młodą opiekunkę Shatzy Shell, która także porusza się gdzieś na marginesach normalnego życia, okazuje się, że oboje mówią wspólnym językiem; jak to trafnie i pięknie ujęła Ania: posługują się „szyfrem stukniętych”.

Postać Goulda skojarzyła mi się z pewnym serialem, wyświetlanym w latach 90. w TVP, w czasach, kiedy nie było jeszcze Netflixów. Był to serial francuski, nosił tytuł „Operacja Mozart”, ale ja zapamiętałem go – nie wiem czemu – pod tytułem „Mały Mozart”. W każdym razie bohaterem tego serialu również był genialny chłopiec, specjalista od przedmiotów ścisłych (podobnie jak Gould), chyba głównie matematyki. Nauczyciel Mozarta, jako reprezentant porządnych ludzi, zaniżał chłopcu oceny, aby „naukowy establiszment”, reprezentowany przez agencje rządowe, nie zaczął się nim interesować. Oczywiście sekret został tak czy siak wykryty i mały Mozart musiał zacząć się ukrywać. Podobno wolność zawsze można odzyskać, ale dzieciństwa – nigdy.

Świat jako boisko piłkarskie

[Profesor Taltomar] miał kilka wątpliwych pewników, streszczających się w zdaniu, którym zamykał wszelką dyskusję: „odbicie ręką w polu jest zawsze zamierzone, spalony nie podlega nigdy wątpliwości, wszystkie kobiety to dziwki”. Twierdził, że wszechświat jest „meczem bez sędziego”, ale na swój sposób wierzył w Boga: „jest sędzią bocznym i zmyśla wszystkie spalone”. (…) Gould przypisywał mu, słusznie, absolutną znajomość regulaminu i szukał u niego tego, czego nie potrafił znaleźć u akademickich znakomitości trenujących go do Nagrody Nobla: pewności, że ład jest własnością nieskończoności.

    

Z portfolio agencji reklamowej Ogilvy Sao Paulo Bandsports in Brazil.

Skraj boiska za prawą bramką. Siedzieli tam nieruchomo i patrzyli. Prof. Taltomar ze swoim niedopałkiem w ustach, Gould w wełnianej czapce na głowie, z rękami w kieszeniach.
Całe minuty.
Potem Gould, wpatrując się nadal w graczy, powiedział:

     — Szalona burza na boisku. Dwudziesta minuta drugiej połowy. Crossowe podanie z lewej, środkowy napastnik z drużyny gości, oczywiście na spalonym, zatrzymuje piłkę piersią, sędzia gwiżdże, ale gwizdek zamókł i nie działa, środkowy napastnik strzela, sędzia znowu gwiżdże, ale gwizdek ponownie zawodzi, piłka trafia do bramki, sędzia próbuje gwizdnąć na palcach, ale obślinia sobie rękę i to wszystko, środkowy napastnik rusza jak szalony w stronę narożnej chorągiewki, zdejmuje koszulkę, opiera się o chorągiewkę, wykonuje kilka kroków jakiegoś idiotycznego brazylijskiego tańca, a w końcu spopiela go piorun, który trafia prosto we wspomnianą chorągiewkę.
Profesor Taltomar zyskuje na czasie, wyjmując z ust papierosa i strząsając nieistniejący popiół.
Przypadek był obiektywnie skomplikowany.
W końcu wypluł okruchy tytoniu i wyszeptał cicho:

     — Gol nie uznany z powodu nieprzepisowego zagrania. Środkowy napastnik dostaje upomnienie, ponieważ zdjął koszulkę. Po wyniesieniu prochów z boiska można przystąpić do niezbędnego zastąpienia go. Przedtem należy wymienić gwizdek sędziego i zainstalować nowe chorągiewki narożne, za karę gra wznowiona ma być dokładnie w miejscu, gdzie zdarzył się spalony. Żadnej sankcji dla drużyny gospodarzy. Tylko tego by brakowało, żeby odpowiadać za fakt, że środkowy napastnik miał wyjątkowego pecha.
Milczenie.
Potem Gould powiedział:
— Dziękuję, panie profesorze.
i poszedł sobie.
— Bądź zdrów, synku — szepnął prof. Taltomar, nawet się nie odwracając.
Utrzymywał się wynik zero do zera.
Sędzia niewiele biegał, ale znał się na rzeczy.
Panował straszny ziąb.
Dzieci potrzebują być pewne czegoś w życiu.

Profesor Taltomar, emerytowany sędzia piłkarski, dziś obserwator. Swoimi analizami przypomina zażywającą valium, spokojną wersję trenera Jacka Gmocha w szczytowej formie. Gould przychodzi do profesora i razem oglądają mecze, ale nie to stanowi klucz do ich porozumienia. Po raz kolejny staje się nim wyobraźnia. W inscenizacjach piłkarskich scenek kryje się klucz do ich postrzegania świata. Gould wymyśla absurdalne sytuacje, „boiskowe choroby”, a profesor Taltomar znajduje na nie antidotum. Profesor i Gould widzą boisko z boku. Kiedy coś się dzieje, nawet bardzo dziwnego, są w stanie jako obserwatorzy znaleźć rozwiązanie najbardziej skomplikowanych problemów. Jest jednak pewna zasada: żaden z nich nigdy nie zajmuje się grą. „Albo grasz, albo obserwujesz”. Jak w życiu, gdy zawsze łatwiej jest doradzać z boku, niż samemu brać w czymś udział. To dlatego profesor Taltomar ląduje ostatecznie w obliczu choroby na szpitalnym łóżku – i choć nie da już rady z tego łóżka wstać, to nadal jest w stanie rozwiązać zagadkę Goulda, który przychodzi się z nim pożegnać.

Boks uprawia się, kiedy jest się głodnym”

Mondini skończył czytać i zrozumiał, że źle się dzieje. Jego zdaniem, źle się działo. Świat boksu jest dziwny, można było w nim spotkać najrozmaitszych zawodników, od tego, kto lubił walczyć na pięści, do tych, co na ringu zarabiają na życie i próbują tylko ratować skórę. Byli pięściarze uczciwi i pięściarze, którzy biją poniżej pasa, ale w ostateczności był to świat dość prawdziwy i on lubił go. Boks. Taki, jaki znał. Lubił go. Ale tytuł mistrza świata, ukoronowanie: to co innego. Za dużo forsy wchodzi w grę, za dużo ludzi, których trudno zrozumieć, za dużo sławy. I ciężkie ciosy, ciosy odmienne od innych.

Jake LaMotta w walce z Tommym Bellem (1945, fot. Hank Olen/New York Daily News).

Chyba nigdy żaden pisarz nie pisał z takim wyczuciem o boksie. Sekwencje walk są opisane kilkustronowym ciągiem, łączącym sprawozdawczy ton ze strumieniem świadomości zawodnika. Bo boks jest tutaj nie tylko sportem – symbolizuje walkę o przetrwanie, o godność, o cel drogi, którą jest życie. Ring to życie. W podobnym duchu, choć z o wiele prościej nakreślonym przesłaniem, nakręcony był nagrodzony Oscarem „Rocky” z 1976 roku (ze scenariuszem i niezapomnianą rolą Sylvestra Stallone’a). Rocky Balboa też był zresztą z pochodzenia Włochem, podobnie jak sam Baricco oraz Jake LaMotta, słynący z nadludzkiej wytrzymałości „Byk z Bronxu” – zawodowy mistrz świata wagi średniej. Temu ostatniemu Baricco składa zresztą oficjalny hołd i podziękowanie na końcu książki. Postać LaMotty upamiętniło również kino: oscarową kreację boksera stworzył we „Wściekłym byku” Robert De Niro (1980). Bokserski świat zapamiętał go m.in. z sześciu epickich pojedynków z Sugarem Rayem Robinsonem, mimo że pięć z nich przegrał. LaMotta słynął nie tylko z mocnej głowy i tytanowej szczęki, ale także „życiowych” anegdot. Część z nich przemyca w „City” Baricco, najlepszą pozostawiając na koniec:

„Byliśmy tak biedni – opowiadał „Byk z Bronxu” – że kiedy nadchodziło Boże Narodzenie, mój stary wychodził na dwór, strzelał z pistoletu w powietrze, następnie wracał do domu i oznajmiał: przykro mi, ale Święty Mikołaj popełnił samobójstwo”.

Wśród literackich mistrzów pięknie o boksie pisał jeszcze Julio Cortázar (choćby w opowiadaniu „Druga podróż”), bo dla latynoamerykańskiej biedoty i emigrantów walka na pięści była często szansą na wywalczenie sobie drugiego życia. „Druga podróż” to tragiczna w skutkach historia argentyńskiego boksera i zapis ojcowskiej relacji z jego trenerem (niemal identyczny rodzaj relacji opisuje w „City” Baricco, z tym że w powieści Włocha jest ona bardziej zniuansowana niż w opowiadaniu Cortázara).

Nie ma nic gorszego dla rewolwerowca niż nie umrzeć”

Szeryf jednak rzekł: Pojadę tylko ja. Sam. Nazywał się Wister, był porządnym człowiekiem. Nie lubił wieszania i wierzył w sądy. Znał Pitta, czasami zabierał go na ryby, obiecał mu również, że nauczy go strzelać, trafiać w butelkę z odległości dziesięciu kroków, z zamkniętymi oczami. Oświadczył: Bear to moja sprawa. Wyruszył rano, podczas gdy wiatr kręcił młynki z piasku pod rusztem rozgniewanego słońca.

Polowanie na człowieka to czysta geometria. Punkty, linie, odległości. Rozrysuj je na mapie: geometrię pijaną, lecz nieuchronną. Może to trwać godziny albo tygodnie. Jedne ucieka, drugi ściga. Każda minuta oddala ich od ziemi, która ich urodziła, a która, zapytana, potrafiłaby ich rozpoznać. Wkrótce stają się dwoma punktami w nicości, nie potrafiącej już odróżnić dobrego od złego. Wówczas, nawet gdyby chcieli, nic już nie mogliby poradzić. Są obiektywnymi trajektoriami, geometrycznymi dedukcjami wykalkulowanymi przez los, a ich punkt wyjścia stanowi wina. Znajdą ukojenie tylko w końcowym akcie, wypisanym u dołu życia czerwonym jak krew atramentem. Muzyka.

Kolejnym pastiszem, któremu hołduje w „City” Alessandro Baricco, jest western. Gatunek, którego dekoracja – jak mogłoby się wydawać, została już (głównie przez kino) wyeksploatowana do granic możliwości (choć ludojady w „Bone Tomahawk” są dowodem na to, że zawsze jest nowy ląd do odkrycia). Jak przystało na Włocha, autor serwuje nam spaghetti western. Jak przystało na postmodernistę – klasyczną kompozycję szkatułkową: opowieść w opowieści. A nawet opowieść w opowieści w opowieści. Mamy tu prawego szeryfa ścigającego podejrzanego o morderstwo młodego chłopaka, udręczonego życiem sędziego, rewolwerowca budzącego lokalny postrach, dwie podstarzałe panny operujące strzelbami lepiej niż szydełkiem i włóczką. I stary zegar pośrodku prowincjonalnego miasteczka na Dzikim Zachodzie, w którym czas stanął w miejscu. Kiedy do miasteczka przybywa… zegarmistrz, wiemy już, że jesteśmy w „City”, gdzie nawet szum wiatru, choć znajomy, nie jest taki, jak nam się wydaje.

Urzekający jest sposób, w jaki Baricco bawi się westernowymi kliszami. „Gdyby ta książka była filmem, mówilibyśmy o niej, że składa się z samych kultowych scen” – powiedział Jakub Małecki i idę o zakład, że miał na myśli w dużej mierze westernową opowieść w „City”.

„To bardzo przykre szukać dziecka i nie móc go znaleźć” – przeczytamy w epilogu powieści. Zanurzony w „City”, przedziwnym mieście pełnym zwariowanych postaci i poruszających scen, odnalazłem w sobie to dziecko niejeden raz, na nowo. Wybitna literatura!

Alessandro Baricco, City, przeł. Joanna Ugniewska, wyd. Czytelnik, Warszawa 2000.

Rafał Niemczyk

Przylądek Strachu. O Delcie Dietla Marcina Świetlickiego


Przylądek Strachu. O Delcie Dietla Marcina Świetlickiego z Niejakim Opóźnieniem

Pisać krytycznie o poezji Marcina Świetlickiego to trochę jak kręcić na siebie bat z kolczastego drutu, przestrzeliwszy sobie uprzednio kolano całym magazynkiem bynajmniej nie ćwiczebnych pocisków. I nie, nie są to pociski miłości. Będzie krwawiło długo i obficie. Poeta bowiem ma niekończącą się historię patologicznych związków z, jego zdaniem, samozwańczymi krytykami i nie przepuszcza okazji, żeby im się sowicie odpłacić. W jednym z tekstów z tomu „Pieśni profana“ rozprawia się z instytucją nagród literackich, ostatnim bastionie realnego wpływu krytyków, demaskując je jako kwintesencjonalnie upolitycznione: „Żyliśmy w czasach, / w których Adam Michnik / wybornie znał się na poezji.” „Wiersz dla Zbigniewa Herberta (dedykowanemu Wisławie Szymborskiej)” pomija jednak drobny, acz wart uwagi szczegół: fakt, że Świetlicki to najukochańszy enfant terrible polskiej literatury. Gdzie indziej i osiemnaście lat później w „Delcie Dietla”, nazwą nawiązującej do starego koryta Wisły zasypanego pod budowę jednej z głównych ulic Krakowa, do grona potępionych dołącza Grażyna Torbicka winna wyklęcia poety w telewizji. Za Torbicką pójdą geje i feministki, którzy, rzecz jasna, ze względów ściśle ideologicznych, będą pluć jadem na nowe wiersze Mistrza. Już nigdy nie będzie takiego lata. Bo w 2015 roku Świetlicki jest anachroniczny. A jego śmierć, jak w wierszu „Czastuszki”, obwieściły „dwie panie w telewizji w programie poetyckim”.

Krytyczne wiersze Świetlickiego o krytyce są może chłopackie i przesycone dziecinną złością, ale pytania, które stawiają, do naiwnych już wcale nie należą. Gdy w wierszu „Królestwo” poeta pisze: „Po raz kolejny ktoś mi mówi, / że nie rozumiem swoich wierszy” – „Nie są twoje, / są naszą własnością. / Wydałeś je”, otwiera tym samym dyskusję o tym, do kogo należy napisany i upubliczniony tekst. Czy racja zawsze będzie po stronie czytelnika? Czy może trzeba też oddać sprawiedliwość autorowi, bo w końcu to z niego i przez niego powstał ten przekaz, który pewnej samotnej nocy dotrze do jakiegoś odbiorcy? A może ten język puszczony raz w obrót, cytując innego już poetę, „wychodzi z domu i nigdy nie wraca“? Na zawsze zostaje bezdomny? Ten tranzytowy obszar zwany interpretacją ma wymiar nie tylko komunikacyjny, ale i ekonomiczny. Nie bez powodu Świetlicki widzi swoją twórczość jako „wydaną”: nie tylko w konkretnej książce, ani nie wyłącznie z bólem „oddaną” prawie za mąż czytelnikowi, ale też wydawaną jak pieniądze. Nie chodzi jednak tak naprawdę o pieniądze, płynące z koncertów Świetlików i z poczytnych kryminałów. Problem tkwi w samej naturze języka, który z założenia miał wymieniać słowa na znaczenia, tak jak określoną walutę wymienia się na konkretne dobro materialne, okazało się jednak, że wymyka się on prawom ekonomicznego obiegu. Pomiędzy poetą i czytelnikiem rozciąga się morze słów, które do siebie nie przystają.

Marcin Świetlicki (fot. Adrian Fichman / EMG)

Tragedia języka, który powinien wyrażać niewyrażalne, jest jednym z lejtmotywów „Delty Dietla“. Kluczową dla Świetlickiego kategorią staje się ból. Będzie kulić i boleć. Bowiem boli. Gdyż boli. W wierszu „Nieistota” słowa wydają się opętane obsesyjnym pragnieniem wyrażenia cierpienia, zarówno tego fizycznego, ale może, i co bardziej istotne, tego metafizycznego. „Ciało bez bólu“, zdaje się mówić poeta, to stan dla podmiotu niepożądany, ponieważ to właśnie poprzez ból możliwa jest egzystencja. Ta dramatyczna kondycja najwidoczniej objawia się w cyklu lakonicznych impresji poświęconych śmierci ojca. Minimalistyczne wiersze, których tytuły skrywają konkretne daty (3-7 marca) naznaczające rytm, żałoby stają się cichą medytacją o dynamice obecności i nieobecności. Ojciec wciąż stoi na balkonie ze zdjęcia ulicy na google.maps i przypomina o sobie znaczącymi artefaktami: drewnem porąbanym na zapas czy przybijaną na bramie klepsydrą. Ale ślady egzystencji są już widmowe, jakby należały do zupełnie innego porządku. Ta ontologiczna niepewność sprzężona jest z innym stanem, pulsującym gdzieś pomiędzy wersami, jak nieistniejące już koryto Wisły, które przecież jednak jest, wciąż fantomowo bije. Seria „Pięć wierszy lękowych” to studium neurotycznej kondycji podmiotu, który chciałby się osadzić w tekście, ale wciąż gra nim ambiwalencja wierszowej rzeczywistości. Lęk jawi się tu jako odczucie poza czasem, przekraczające zawsze za proste kategorie początku i końca. Wszystko traci swoją dotychczasową strukturę. Naturalny rytm życia burzy się. Zaczyna się ono dzielić, jak w wierszu „Mara”, na bezsenność i sen nawiedzany przez koszmary: „śpię sam, ona przychodzi nie po to, by spać, / jest maligną, maligną malinową, gliną, / z której nie da się nic ulepić, sama lepi się.” (41). Mara dręcząca w nocy podmiot jest, rzecz jasna, rodzaju żeńskiego (tak samo jak śmierć), a związek pomiędzy nimi ma mroczny, ale jednocześnie erotyczny charakter. Takich tonów nie odnajdziemy już w tekście „Wieje, przewraca”, gdzie świat lękowca zobrazowany jest jako jako kraina żywych trupów: „Biję się z trupem, słyszę / martwe odgłosy, zawieram / kontrakty z trupem, słyszę / szczekanie martwych psów”.

W „Delcie Dietla” sen jest nie tylko przestrzenią strachu i grozy. Jest to też obszar, w którym można się schronić przez inwazją rzeczywistości. Świetlicki podąża tym dobrze wypracowanym tropem już od czasu debiutu, z podszytym złością dystansem zapisując wszechobecność ekspansywnej polityczności, która sączy się z mediów. W cyklu „Polska 6” kraj znów jawi się jako symbol opresji wnikający w życie podmiotu. Polska jest szpiegiem i inwigilatorem, który działa za pomocą gęstej sieci instytucji wymierzonych w jednostkę. Ta opozycja zbudowana jest na wyrazistym kontraście: ja-państwo, indywidualizm-wspólnotowość, autentyzm-symulacja. Jedyną strategią wypisania się z konfliktu tych zderzających się kategorii jest stworzenie alternatywnej rzeczywistości w wierszu. Temu właśnie służą cytaty i autocytaty gęsto rozsiane w tekstowym uniwersum Świetlickiego, na przykład gdy nawiązuje do najbardziej ikonicznego ze swych wierszy „Dla Jana Polkowskiego”: „A wszystko się zawiera / w tym charakterystycznym / jak cholera / kształcie.” (24) Ogród koncentracyjny jednak funkcjonuje jako kolejny rozdarty, oparty na kontrastach symbol. Dlatego w „Złych językach” poeta idzie o krok dalej i winą za ten konflikt obarcza sam język, konkretniej język polski. Jest on bowiem idealnym narzędziem manipulacji wykorzystywanym przez obydwie strony dla partykularnych interesów. Pytanie pozostaje kto ma do języka większe prawo? A może język musi być zawsze rozdarty, zawsze w sercu konfliktu? A jeśli? Co dalej? Taka konstatacja prowadzi do dalszych refleksji: „A może zacząć mówić wyłącznie gestami? / Może język ma krwawić?” (23) Dla Świetlickiego język jest ograniczony, nie opisuje i nie tłumaczy świata. Być może zatem jedyne wyzwolenie się z tej obsesyjnej, agonicznej dialektyki jest próba stworzenia alternatywnych systemów komunikacji, takich jak wejście w przestrzeń dyskursu miłosnego.

Cykl erotyków w „Delcie Dietla” jest w dużej mierze kontynuacją poprzednich tekstów poety. W wierszach „Kwestia strachu” i „Styczeń 2015”, podobnie jak w tekstach o śmierci, centralną figurą staje się nieobecność ukochanej. W zamkniętej przestrzeni mieszkania nakręcany codzienną rutyną podmiot cierpliwie zbiera ślady istnienia kobiety, które niedawno wytrąciły go z prozaiczności prosto w objęcia wiersza. Te tropy to pozornie zwyczajna kolekcja przedmiotów (buty w przedpokoju) i doznań zmysłowych (zapach w szafie): „Dziś jest poniedziałek, / Była tu wczoraj. Nie, nie zapomniałem. / Ale pytam ponownie: była tu kobieta? / Pytam, bo bardzo lubię sobie to / potwierdzać. Była, tak.” (Styczeń 2015) Jak zwykle u Świetlickiego obecność nie jest czymś oczywistym, dokąd nie zostanie przepuszczona przez język. Świat, także ten erotyczny, musi przestać istnieć, żeby za moment zjawić się w tekście. Podobny zabieg widać w wierszu „Przez Ciebie”. Pozornie zdaje się, że poeta konstruuje adresatkę jako pierwszą przyczynę wszystkiego, co się wydarza. Dzięki niej możliwe jest miasto, mieszkanie w kamienicy, a także oczarowanie codziennymi błahostkami: „choć na wszystkim postawiono krzyżyk, / naznaczone jest wszystko, ja tego nie widzę, / bo widzieć nie chcę, tylko ciebie widzę.” Ale tekst prowadzi nas za rękę także inną ścieżką. Już sama fraza „przez ciebie” sugeruje bowiem, że kobieta jest nie tylko pretekstem do powstania wiersza, ale i medium, pośrednikiem przez który musi przejść poezja, który tą poezję w ogóle umożliwia. A gdyby tak puścić się biegiem w te rejony? Gdyby brnąć tą drogą, która prowadzi poza sferę bezpieczeństwa? Może wtedy okaże się, że adresatka wiersza jest tak naprawdę samym językiem? Taką brawurową odpowiedź zdaje się też podsuwać inny utwór, „Jesteśmy sami”, który podobnie jak pozostałe teksty z tomu zbudowany jest na dialektyce obecności i nieobecności. Sytuacja wyjściowa – kochankowie zasypiający w obcych miastach – staje się okazją do rozważań nad podstawowymi kwestiami ontologicznymi: „nie wiadomo czy to wiersz miłosny / czy też nabożny wszystkie wiersze wreszcie / w końcu stają ciemnymi pieśniami / o nieobecności / czy to Bożej czy to / twojej.” Przypadek? Nie sądzę. Bo w poezji Świetlickiego sacrum z profanum przeplata się gęstym ściegiem, kobieta zajmuje pozycję równorzędną Bogu, oboje zaś funkcjonują w tekście jako źródło pisania.

Źródło to, jak wyschnięte koryto rzeki, bije w bardzo specyficznym kontekście, bo rzeczywistość, którą opisuje poeta, to niezmiennie schyłkowa narracja o rozpadzie świata. Nie inaczej jest w wierszu „Zdanie zdań”. Tu miejsce ma raczej powolna dezintegracja, a nie gwałtowny kataklizm. Ten naturalny i powolny proces dzieje się nie z powodu czyjejś interwencji lub czynników zewnętrznych: „Rzeczy w istności swojej / w swojej istności / rozpływają się miękko.” Język, znów powiązany jest tu z kobiecością, być może w jeszcze bardziej przewrotny sposób. Niejednokrotnie w poezji Świetlickiego kobieta zjawia się jako figura fałszu i zdrady. Podobnie funkcjonuje język, który zdradza rzeczy, nie umiejąc ich przez siebie przesączyć, ponosząc dramatyczną porażkę w wyrażeniu świata. Język będzie zawsze ciążył ku dezintegracji, ponieważ tak naprawdę „lśni w nim nic”. „Zdanie zdań”, które zostaje po demontażu świata, w momencie kiedy wszystkie znaczenia przestaną już znaczyć, powraca w różnych odsłonach. W wierszu „Czastuszki”, jak i w tekście „Nie stąd” to „podziemne źródło”. Owa tajemnicza praprzyczyna jest życiodajna i śmiercionośna zarazem, bo – choć to przecież truizm – w każdym początku tkwi zapowiedź jego końca: „Pod asfaltem jest rzeka, najstarsze koryto, / są głęboko pod domem odwieczne topielce, / choć wzywają mnie we śnie wyciągnięte ręce, / nawet stamtąd nie jestem.” (Nie stąd)

Ubrany w swój bojowy nihilizm Świetlicki okazuje się zatem raczej ukrytym esencjalistą, poetą, który usilnie próbuje dotrzeć do jądra (ciemności) wszystkich rzeczy. A otchłań ta – jeśli istnieje – z pewnością nie spuszcza z niego swoich zalotnych oczu. I chyba to erotyczne niemal napięcie pomiędzy obecnością i nieobecnością, źródłem i zmierzchem, językiem i rzeczywistością wciąż uwodzą w poezji Świetlickiego. Z „Deltą Dietla” jest trochę jak z licealną miłością. Kiedy nagle i zupełnie niespodziewanie spotykasz kogoś na ulicy i w trakcie zupełnie nieistotnej konwersacji o losach i przypadkach powtarzasz sobie w myśli i z wypiekami na policzkach mantrę: pamiętam, pamiętam. Za moment jednak pamiętasz jeszcze więcej. W końcu pamiętasz już wszystko. I mimo że wiesz, że nic z tego nie było i nie będzie, ale gwóźdź w trumnę tym, którzy nie ulegają czasem sile alternatywnych scenariuszy.

Marcin Świetlicki, Delta Dietla, wyd. EMG, Kraków 2015.

Agnieszka Jeżyk

Bez mapy i bez kompasu. O „Wielopolu“ Wojciecha Klęczara


Bez mapy i bez kompasu. O „Wielopolu“ Wojciecha Klęczara

Mapa to nie terytorium, mówi Kobrzyński, za Kobrzyńskim flagowy cyniczny melancholik późnej nowoczesności, Michel Houellebecq. Więc kiedy jesteś w obcym miejscu, kiedy wyciągasz z ciasnej kieszeni ten czy inny model niemodnego już w tym sezonie smartphone’a, kiedy chcesz się dostać z punktu A do punktu B i tylko to cię w danej chwili interesuje, wiesz doskonale, że mapa to tylko utylitarna abstrakcja. Że mapa nie jest dziełem artystycznej imaginacji, intelektualnej brawury czy nieokiełznanego talentu. Stawką jest precyzja, umiejętność przełożenia trójwymiarowej przestrzeni na dwuwymiarową powierzchnię kartki czy ekran twojego starego telefonu. Mapa to figura porządku i kontroli, która poprowadzi cię bezpiecznie w nieznane krajobrazy odległych dzielnic, kiedy właśnie szukasz mieszkania, to zmyślny plan, który zabierze cię z lotniska wprost do hałaśliwego hostelu, gdzie spędzisz kolejne trzy noce. Mapa to podróż, czasem rozrywka. Ale co zrobić z takim jej rodzajem, który rzeczywistość przestrzeni przekłada nie na starannie wycyzelowany obrazek, ale na słowa i zdania?

To właśnie taka mapa jest strukturą organizującą dziesięć mniejszych tekstów w debiutancką powieść Wojciecha Klęczara „Wielopole“. Tytuł książki może być nieco mylący. Nie jest ona bowiem nawiązaniem do kultowej sztuki Tadeusza Kantora – mrocznej podróży w głąb pamięci, która obraca kalejdoskopem prywatnej i narodowej historii. Tytułowe Wielopole to też doświadczenie indywidualne, wpisujące się w szersze kolektywne, a być może i formatywne doznanie, ale jego kaliber i proweniencja jest już zgoła inna. Dla Krakusa i Krakuski w pewnym wieku asocjacja może być tylko jedna. Chodzi o słynną imprezownię, na którą składało się parę modnych barów (m.in. Caryca, Łubu Dubu i Kitsch) mieszczących się w zrujnowanej wiekami, niefrasobliwymi właścicielami i smogiem kamienicy przy ulicy Wielopole 15. Jej losy potoczyły się dramatycznie, choć obyło się bez ofiar: pewnej pamiętnej soboty w 2011 roku zawaliły się schody prowadzące do jednej z knajp. Książka Klęczara zaczyna się dokładnie w momencie, kiedy dla wielu skończył się świat beztroskich obłapiań w przepastnych czeluściach tego czy innego pulsującego dark electro i bitami z wczesnej twórczości Madonny wnętrza. „Bezdomni imprezowicze“ snują się teraz po mieście, muszą wydeptać nowe szlaki, odnaleźć nowe destynacje, w których konsekwentnie będą pracować nad kolejną erotyczną zdobyczą, kolejnym niedzielnym kacem.

Wojciech Klęczar (foto: Joanna Borgieł)

Na pierwszy rzut oka „Wielopole“ to próba naszkicowania nowej mapy, wytyczenia nowego terytorium po lokalnej mikro-katastrofie. Wrażliwość i precyzja, z którą Klęczar opisuje przestrzeń, jest z pewnością mechanizmem napędowym powieści. Na wyjątkową uwagę zasługuje surrealistyczna scena, w której narrator sunie w nocy po krakowskich Plantach, budząc z bahusowego rauszu typicznych użytkowników tego terytorium. Oni zaś ze swoim emocjonalnym bagażem, traumami i pragnieniami, dołączają się do opowiadacza w niezwykłym, kolorowym korowodzie: I tak dotarłem do Siennej. Do ulicy, którą jeszcze niedawno co weekend nocną porą pielgrzymowały z Rynku na Wielopole tłumy imprezowiczów: biedni studenci, liczący na tanie picie; biedne studentki, liczące na darmowe picie; bogaci studenci, liczący na biedne studentki; bogate studentki, nie wiadomo po co; pracownicy biur, banków i korporacji, by poczuć zew przygody; nauczyciele, by wydać ostatnie grosze; lansiarze, by się puszyć; domorośli tancerze, by poskakać; introwertycy, by posiedzieć przy barze; introwertyczki, by popatrzeć na przystojnych; przystojni, by szukać ładnych; ładne, by je podrywano; brzydkie, by trafić na księcia; niskie i wysokie, by spotkać wysokiego; niscy i wysocy, by spotkać niską lub wysoką; smutni, by dokarmiać depresję; szczęśliwi, by podlewać radość; luminarze, by rozmawiać o filozofii; idioci, by rozmawiać jak najmniej; długoletnie pary, by zwalczyć monotonię; samotni, by wreszcie kogoś poznać; homoseksualiści, by wreszcie poczuć się swobodnie; hetero, by czuć się jak zwykle; samce alfa, by jakąś upolować; nieśmiali, by choć raz się odważyć (…) (s. 72)

Przytoczony fragment, który ciągnie się przez dobrych parę akapitów, stanowić może wystarczający powód do przeczytania książki, ale jest też istotny z innych względów. Ukazuje on bowiem jedną z wielu twarzy narratora: barmana, melomana-hochsztaplera, niedoszłego prawnika, trochę paranoika, trochę melancholika, bystrego i uważnego konesera nocnego (i porannego) życia Krakowa, którego poznajemy bliżej w tytułowym tekście. Bohater, którego myśli i zsynchronizowany z nimi nieustanny ruch w przestrzeni śledzimy, zdaje się współczesną wersją fin de sièclowego flâneura – profesjonalnego spacerowicza i wnikliwego obserwatora miasta. Historycznie figura ta powiązana jest z początkami kryzysu podmiotowości. Nie inaczej jest w „Wielopolu“, gdzie poczucie końca i wyczerpania wpisano w rozedrgane sylwetki głównych bohaterów. To jest też właśnie narrator (niesłusznie przez niektórych recenzentów utożsamiany z autorem), który staje się naszym samozwańczym przewodnikiem po ciemnych zaułkach, pogrążonych w mroku ulicach i skwerach, tanich jadłodajniach, a przede wszystkich po kultowych barach, knajpach i spelunach, w których jednocześnie dzieje się wszystko i nie dzieje się nic.

Czytane z tej perspektywy „Wielopole” to fascynujący i nieoczywisty plan imprezowego Krakowa, tego sprzed lat i tego współczesnego, tego ekstatycznego od alkoholowego haju i tego odurzonego melancholią dnia po końcu imprezy. Jądrem, wokół którego centralizuje się opowieść krakowskiego pisarza, jest fikcyjna knajpa o symptomatycznej nazwie Prokrastynacja, nawiedzana przez zastęp mniej lub bardziej ekscentrycznych klientów, których życie wypadło z torów i uporczywie nie może na nie wrócić. Bywają prawnikami, dziennikarzami, muzykami, żołnierzami, sprzątaczami i naukowcami, ale tymi nieudanymi, tymi, z których złośliwie naśmiewa się życie. Życiem Jacka, Malutkiego, Radka czy Mariusza rządzi niefrasobliwy przypadek, a jego poczucie humoru nie zna granic. Raz rzuca bohatera z obiecującego związku wprost w kryminalną intrygę, kiedy indziej znad stołu w kasynie jednym ruchem przesuwa do stolika na dansingu dla ryczących pięćdziesiątek, by za moment, ot tak dla zabawy, z rokującego naukowca w Krakowie zrobić wziętego kelnera w Paryżu, a z przeintelektualizowanego księgarza-aresztanta osadzonego za posiadanie. Ale żaden z tych „wiecznie rokujących”, potencjalnych ludzi, mężczyzn niedokończonych, nie jest w stanie przełamać swojej pasywności, zawalczyć, by wygrać lub przegrać. Ich gesty i ruchy są puste i bez znaczenia. Coś nimi działa, ale oni sami pozbawieni są energii do podjęcia jakiejkolwiek inicjatywy. Dlatego, na przykład, Mariusz, oddany uczestnik licznych kursów językowych, laureat olimpiady historycznej, były redaktor gazetki kółka matematycznego, niespełniony pisarz i autor wielu niedokończonych artykułów, a także marzyciel niestrudzenie snujący wizje o przyszłej o karierze dyplomaty, czuje się najlepiej, gdy właściciel księgarni wydaje mu polecenia. Horyzont Mariusza wyznacza odgórnie zainicjowane przenoszenie książek z miejsca na miejsce. Organizuje cierpliwie tę przestrzeń, ale zawsze pod czyjeś dyktando. To ten inny, ktoś z zewnątrz, musi coś zrobić z rzeczywistością bohatera, gdyż on sam niezdolny jest do podjęcia jakichkolwiek działań. Symptomatyczny jest sposób, w jaki dowiadujemy się o tych ważkich faktach z życia Mariusza. Historie te wypływają bowiem, gdy zmarnowany po dniu w areszcie chłopak wreszcie zasypia: A kiedy się budzi – ten poniedziałkowy ranek jest ładny i słoneczny, w sam raz na winko na Kopcu Kościuszki – dziwi się, że w jednym śnie może się tyle zmieścić. (s. 39)

W opowiadaniu „Dyplomata” sen staje się metaforą życia, w którym dzianie się zostaje zastąpione przez permanentny stan zawieszenia. Podobną funkcję pełnią w powieści wszystkie refleksje autotematyczne. „Wielopole” pełne jest bowiem rozsypanych tu i ówdzie tropów związanych z pisaniem i czytaniem, gdzie tekst staje się bezpieczną przestrzenią, w której można się schować przed zawsze kłopotliwym namiarem świata. Księgarzem o literackich aspiracjach jest wspomniany już Mariusz. W pewnym momencie i narrator demaskuje się jako nieudany pisarz: Wtedy ostatecznie zdecydowałem, że rzucam pisanie, tak naprawdę był to pusty gest, bo niczego od dawna nie napisałem, a zresztą wcześniej, kiedy niby coś pisałem, nie udało mi się stworzyć żadnego opowiadania, które byłoby choćby ponadprzeciętne. (s. 60)

Większym sukcesem pochwalić się może obsesyjny i narcystyczny Julian – autor tekstu opublikowanego w jednym z niszowych pism literackich. Ale i ten niewielki sukces nie pociągnął za sobą następnych, bardziej spektakularnych osiągnięć. W świecie literatury, muzyki i filmu żyje też Kolo – notoryczny gapowicz, drobny złodziejaszek, radiowiec i utalentowany strzelec wojskowy – którego wzorce relacji międzyludzkich ukształtowane są całkowicie przez wymazującą nudę i dłużyzny z egzystencji fabułę. Najbardziej zdecydowany gest wypisania się z rzeczywistości podejmuje Dziennikarz: były korespondent wojenny, obecnie autor tekstów o militariach. Lata codziennego obcowania z najbardziej plugawymi występkami, makabrycznymi zbrodniami i najciemniejszymi zaułkami ludzkiej natury uczyniły z człowieka, który widział pływające w zupie oczy, emocjonalne truchło. Jedynym paliwem napędzającym resztki tego życia, które po koszmarze wojny może być doświadczane już tylko przez ekran komputera, jest pierwsza, następna, kolejna bania czystej.

Rola alkoholu, a także innych używek, jest w powieści kluczowa. Dla większości bohaterów pełni on oczywiście funkcję terapeutyczną: pozwala zapomnieć o tym, o czym pamiętać nie można, łagodnie zapełnia najbardziej nawet ziejącą pustkę w duszy, jest kojącym okładem na złamane serca. W tej refleksji nie ma, rzecz jasna, nic odkrywczego. Interesujący jest jednak zupełnie inny kontekst. Alkohol w „Wielopolu” staje się bowiem wehikułem niespodziewanych okoliczności. To dzięki nieplanowanej libacji Radek nie wygłasza w końcu referatu na konferencji w Paryżu i znów, przez zupełny przypadek, znajduje zatrudnienie w restauracji. Zapijanie smutków sprawia, że narrator tytułowego „Wielopola” dowiaduje się pewnych kluczowych dla rozwoju narracji informacji. Niecały gram palenia dziwnym trafem wsadza Mariusza do aresztu; Malutkiego, który przepuszcza ostatnie grosze w podrzędnych kasynach, uzależnienie od hazardu pcha – przynajmniej teoretycznie – w ramiona podstarzałych sponsorek. Żaden jednak z bohaterów nie rozpoznaje swojego problemu. Dobitnie obrazuje to scena, w której Dziennikarz – sam zapijający swoją traumę kolejnymi kieliszkami czystej – komentuje z politowaniem jednego ze stałych bywalców Prokrastynacji. Szkoda gościa, fajny człowiek był, alkohol go zniszczył. Znaliśmy się kiedyś, za licealnych czasów, och, dawno to było, jak dawno… (s. 20-21) – podsumowuje z nieudawanym współczuciem mężczyzna, który potrafił patrzeć w twarz kloace świata, ale nie umie skonfrontować się z własnym alkoholizmem i demonami, które go w uzależnienie wpędziły.

Spotkanie autorskie (prowadzi Agnieszka Jeżyk)

Diagnozy społeczne z bezlitosną szczerością, ale i z autentycznym zrozumieniem serwowane przez Klęczara, są dojmująco pesymistyczne. Wszystkich bohaterów, którzy na kartach powieści zwierzają się ze swoich intymnych przeżyć, dzielą się anegdotami czy niezwykłymi doświadczeniami, łączy uczucie dojmującej pustki ziejącej z każdej komórki, sunącej neuronami, płynącej wartko w krwiobiegu. Na tę niemoc, to wszechogarniające otępienie, nie pomaga tak naprawdę ani wódka, ani joint, chwilowa podnieta z wygranej partii, adrenalina pompowana przez ekstremalne doświadczenia, przypadkowy seks ani rozmowa z empatycznym barmanem z nieskończonymi pokładami wrażliwości. Klęczar notuje i zbiera, ale nie ocenia. Pomijając nieco zbyt konwencjonalnie eksploatujące stereotypy, opowiadanie „Aktywistki” i niewnoszącego do tomu nic intrygującego „Pisarza”, „Wielopole” to fascynująca galeria ludzkich osobliwości, które pod czułym i uważnym piórem autora stają się niepokojąco uniwersalne. To pełne empatii, ale i bezpretensjonalnego poczucia humoru głęboko humanistyczne historie o pokoleniu, które pozbawione żywiołowego temperamentu beneficjentów przemiany ustrojowej i roszczeniowej buńczuczności milenialsów, pogrąża się w egzystencjalnej i społecznej inercji. To opowieść o generacji, tej bez mapy i bez kompasu, której zostaje tylko chlać obsesyjnie kontemplując utracone szanse, niewykorzystane okazje i te wszystkie „twoje pięć minut”, które nigdy porządnie się nie nadziały. Przede wszystkim jednak jest to narracja o depresji, o chorobie bezlitośnie toczącej dzisiejszych trzydziestolatków, którzy nie umieją wpasować się w wygórowane wzorce lansowane przez nastawione na rozwój osobisty i erotyczne sukcesy media, kult ego promowany przez portale społecznościowy i nakaz odnoszenia wciąż to nowych osiągnięć zawodowych w prywatnych firmach, międzynarodowych korporacjach, w startupach, o każdej porze dnia i nocy, siedem dni w tygodniu, to perpetuum mobile będące kwintesencją późnego kapitalizmu.

Depresja w „Wielopolu” ma wiele odcieni. Niekiedy to raczej rodzaj subtelnej melancholii, która nawiedza narratora: Bywałem niejednokrotnie kimś w rodzaju Bieguna, tyle że łażąc, nie walczyłem ze złem, a jedynie ze złymi myślami. (s. 78) Kiedy indziej, jak w przypadku Jacka z pierwszego z opowiadań w tomie, to stan chronicznego, wiecznie powracającego rozczarowania, rozpaczy, mroku. Bardzo dobitnie obrazuje to jedna z kluczowych scen z tytułowej historii, w której narrator w wyniku dziwnego zbiegu okoliczności trafia na spotkanie sekty wyznawców teorii radykalnego pesymizmu Philippa Mainländera. Dla wszystkich tych nadwrażliwych, niedostosowanych, naiwnych, idealistycznych, nieporadnych, nieatrakcyjnych, błądzących, zbyt głośno samotnych, infantylnych, beznadziejne melancholijnych nie ma lepszego patrona niż autor „Metafizyki Unicestwienia”. Tak! Jedynie śmierć może wyzwolić nas z cierpienia. Tylko ona może dać ulgę i wybawienie. Ale pamiętajmy: odczujemy ulgę tylko wtedy, gdy będziemy zaprzeczać woli życia. Tylko wtedy! Tylko wówczas na zawsze znikniemy. – wraz z demoniczną prelegentką zdają się powtarzać jednym tchem wszyscy bohaterowie „Wielopola”. Klęczar jednak puszcza do czytelnika swoje diabelskie oko i serwuje mu na deser zupełnie nieoczekiwane zakończenie…

Wojciech Klęczar, Wielopole, Wyd. FORMA, Szczecin 2016.

Agnieszka Jeżyk

Ota Pavel, Bajka o Rašce i inne reportaże sportowe. Recenzja.


bajka-o-raszce-okladkaSport zobaczyć w ziarenku piasku

Sport nie sport, czy to nie wszystko jedno?
Najważniejsze: wysłowić coś nowego,
pisać jakoś inaczej o tym dziwnym świecie.

Ota Pavel

Dla wielu ludzi niezrozumiałe jest, że można z własnej woli przez 16 dni siedzieć po nocach, śledząc transmisje z Igrzysk Olimpijskich w Rio albo tenisowego Australian Open. Ta książka powinna rzucić nieco światła na tę sprawę. Ota Pavel, pisarz, który zasłynął m.in. poruszającym tomem opowiadań „Śmierć pięknych saren”, był jednocześnie sprawozdawcą sportowym Czechosłowackiego Radia oraz autorem reportaży-opowiadań o tematyce sportowej. Zamiłowanie do literatury pięknej pozwoliło mu uczynić z tych ostatnich perełki: połączenie sportowych historii, puentowanych nienachalnym morałem, z psychologicznymi aspektami rywalizacji, obrazem swojej epoki i portretami sportowych bohaterów. Wielkich i mniejszych. Dla Pavla bowiem sport był dziedziną życia, w której liczyła się przede wszystkim droga na szczyt, niekoniecznie jego zdobycie. To, co najpiękniejsze – pisał – tkwiło w tych miesiącach walk i rozczarowań, a nie w zdobytych medalach.

Jiří Raška - mistrz olimpijski w skokach narciarskich z Grenoble '1968. Pierwszy czechosłowacki złoty medalista IO.

Jiří Raška – mistrz olimpijski w skokach narciarskich z Grenoble 1968. Pierwszy czechosłowacki złoty medalista igrzysk olimpijskich.

Zbiór otwiera słynna „Bajka o Rašce” – utwór, który Pavel ukończył na rok przed śmiercią (1972), a który przyniósł mu później popularność. Przypowieść o losach najsłynniejszego czechosłowackiego skoczka narciarskiego łączy w sobie urok bajki, bogatą symbolikę, poetycką wrażliwość Pavla i wyczucie językowe doświadczonego sprawozdawcy sportowego. Historia ubogiego szewskiego syna z kraju o niewielkich tradycjach narciarskich, który wystrugał sobie narty i wymarzył, że będzie latał jak gawrony, chwyta za serce także dlatego, że jest prawdziwa. Jiří Raška zdobył złoty i srebrny medal olimpijski na IO w Grenoble w 1968 roku; był pierwszym czechosłowackim sportowcem, który tego dokonał.

Dla posmakowania stylu Pavla fragment opisujący skocznię w Holmenkollen:

Pojął, że dla Norwegów Holmenkollen znaczy jeszcze więcej niż dla Czechów derby Sparta – Slavia. Dla narciarza znaczyło: zobaczyć Holmenkollen i umrzeć. Skocznia nie była daleko od Oslo, jakoś tak jak wieża widokowa na Petřínie od Wacławaka.  Ale już z oddali Jirka dostrzegał wysoką do nieba, smukłą skocznię z torem najazdowym; przypominała monumentalny pomnik jakiegoś zwycięstwa albo nawet wielkiego pokoju. Była piękna niczym stająca dęba łania bądź jak biały bocian, który w dziobie trzyma czerwoną flagę Norwegii przepasaną niebieskim krzyżem skandynawskim.

Eva Bosákova - czterokrotna medalistka olimpijska. Zdobyła złoty medal na IO w Rzymie '1960 w ćwiczeniach na równoważni.

Eva Bosákova – czterokrotna medalistka olimpijska. Zdobyła złoty medal na IO w Rzymie 1960 w ćwiczeniach na równoważni.

Kolejne utwory są utrzymane w nieco mniej lirycznej tonacji. Bardziej niż bajkami stają się przypowieściami, nośnikami uniwersalnych sportowych prawd i wartości. Takie są historie: czechosłowackich alpinistów (para Radovan Kuchař i Zdeno Zibrín), którzy zdobyli alpejski Eiger, wchodząc nań od północnej ściany, najtrudniejszym przejściem; czechosłowackiej mistrzyni olimpijskiej w gimnastyce, Evy Bosákovej, która przed startem na IO w Rzymie miała problem z wytrenowaniem „najprostszego” salta w tył; a wreszcie legendarnego biegacza Emila Zátopka, „Czeskiej lokomotywy” – jedynego lekkoatlety, który na tych samych IO wywalczył złote medale na dystansach 5 i 10 km, a także w maratonie (Helsinki ‘1952).

Emil Zátopek - "Czechosłowacka lokomotywa". Jedyny biegacz, który na jednych IO wywalczył złote medale na 5 km, 10 km i w maratonie (Helsinki '1952).

Emil Zátopek – „Czechosłowacka lokomotywa”. Jedyny biegacz, który na jednych IO wywalczył złote medale na 5 km, 10 km i w maratonie (Helsinki 1952).

Jan Veselý - zwycięzca kolarskiego Wyścigu Pokoju z 1949 roku.

Jan Veselý – zwycięzca kolarskiego Wyścigu Pokoju z 1949 r.

O samych sportowcach Pavel pisze z czułością. Jest dla nich wyrozumiały, nie wypomina błędów, momentów brawury i niedoskonałości. Wie, że bohaterami sportowych aren byli jedynie przez chwilę, po czym wracali do normalnego życia. A życie to nie było usłane różami, sławą i pieniędzmi, jak życie wielu współczesnych gwiazd sportu. Tak było choćby z kolarzem Janem „Honzą” Veselim, triumfatorem Wyścigu Pokoju z 1949 roku, którego po nieudanym starcie osiem lat później uznano za zdrajcę narodu i odebrano przywileje oraz tytuł Zasłużonego Mistrza Sportu.

Ladislav Bezák - mistrz świata w akrobacjach lotniczych. W 1971 roku wraz z żoną i czwórką dzieci uciekł komunistycznemu reżimowi na pokładzie skonstruowanego przez siebie samolotu.

Ladislav Bezák – mistrz świata w akrobacjach lotniczych. W 1971 roku wraz z żoną i czwórką dzieci uciekł komunistycznemu reżimowi na pokładzie skonstruowanego przez siebie samolotu.

W to samo południe buja się na ugiętych kolanach na dalekim skraju lotniska jeden z młodziutkich pilotów. Od czasu do czasu podnosi ręce do rozczochranych włosów, wygląda to, jakby mały chłopiec bawił się w samoloty, aż dziw, że nie biega w kółko z rozpostartymi jak skrzydła rękoma – pisze Pavel o czechosłowackim pilocie Ladislavie Bezáku, mistrzu świata w lotnictwie akrobatycznym z 1960 roku, który jedenaście lat później zbuduje swój samolot i, ostrzelany po drodze przez czechosłowackie lotnictwo wojskowe, wywiezie na jego pokładzie żonę i czwórkę dzieci z komunistycznego reżimu do Norymbergi, a następnie ułoży sobie życie w Kanadzie.

Dla Pavla ważne są również aspekty czysto sportowe. Ze znawstwem potrafi rozwodzić się nad techniką biegu, rolą peletonu w wyścigu kolarskim, gimnastycznymi figurami na równoważni, meczem hokeja na lodzie i piłki ręcznej. Kto siedzi w temacie głębiej, z pewnością doceni wiedzę czechosłowackiego pisarza.

František Tikal - hokeista, brązowy medalista IO w Innsbrucku. Jego brat, Zdenek (Steve) Tikal wyemigrował pod koniec lat 40. do Australii. Bracia spotkali się po kilkunastu latach na lodowisku olimpijskim w Squaw Valley (USA).

František Tikal – hokeista, brązowy medalista IO w Innsbrucku. Jego brat, Zdenek (Steve) Tikal wyemigrował pod koniec lat 40. do Australii. Bracia spotkali się po kilkunastu latach na lodowisku olimpijskim w Squaw Valley (USA).

Pozostałym polecam utwór pt. „Dwaj bracia” – prawdziwą historię rodzeństwa Franty i Zdenka Tikalów. Ten drugi wyemigrował pod koniec lat 40. do Australii i przez kilkanaście lat nie miał możliwości na spotkanie z rodziną. W 1960 roku bracia zagrali naprzeciw siebie w USA, podczas IO w Squaw Valley. Franta reprezentował Czechosłowację, Zdeno Australię. Wynik był sprawą oczywistą, ale drugorzędną. Sport połączył ludzi, jak to powinien robić.

Bohdan Tomaszewski, legendarny polski dziennikarz, sprawozdawca sportowy i autor kilku książek, mawiał, że sport to najważniejsza dziedzina życia spośród tych najmniej ważnych. Ota Pavel na pewno by się zgodził.

Ota Pavel, Bajka o Rašce i inne reportaże sportowe, przeł. Justyna Wodzisławska, Dowody na Istnienie, Warszawa 2016.

Rafał  Niemczyk

* Zdjęcia pochodzą z archiwów Czechosłowackiej Telewizji.

Eduard Bass, Jedenastka Kłapząba. Sprawozdanie.


jedenastka-klapzaba-okladkaO jedenastu takich, co rozgromili Barcelonę

Nie darowałbym sobie, gdybym nie napisał o tej książce. Chciałem to zrobić w czasie EURO 2016, kiedy to „jedenastka” Adama Nawałki dzielnie stawiała czoła najlepszym, odpadając z turnieju po wyrównanym meczu z przyszłymi mistrzami Starego Kontynentu dopiero po rzutach karnych. Później zdominowany przez igrzyska w Rio odłożyłem książkę, ale gdy w międzyczasie mistrz Polski po ćwierćwieczu awansował do Ligi Mistrzów, zdecydowałem się wreszcie dokończyć niniejszy tekst. Czymże jest bowiem 0:6 Legii z Borussią Dortmund przy K.S. Jedenastce Kłapząba, która rozgromiła Barcelonę 31:0?

Książka Eduarda Bassa – czeskiego pisarza, dziennikarza, reportażysty i humorysty, tworzącego głównie w latach międzywojennych („Jedenastka Kłąpząba” pochodzi z 1922 r.) – to baśniowa przypowieść o ubogim rolniku i jego jedenastu synach, z których tytułowy Kłapząb komponuje piłkarską jedenastkę. Sam natomiast zostaje trenerem lokalnej drużyny, która wspina się po kolejnych szczeblach na szczyt czechosłowackiej ligi, a później wyrusza na podbój Europy i innych kontynentów. Kłapząb, choć to człek prosty, jest oczywiście uosobieniem najpiękniejszych tradycyjnych sportowych wartości: pracy nad sobą, pasji, wytrwałości, uczciwości i przestrzegania zasad fair play. Ów kanon sportowej moralności, w czasach Bassa jeszcze nie całkiem przegniły, dziś wydaje się realny jak pogrom Barcelony przez drużynę Kłapząbów. To właśnie konfrontacja ze „światem zewnętrznym” i weryfikacja ideałów jest kluczem do odczytania morałów płynących z tej książki. Pisze o tym pięknie Ania z Literackich skarbów świata całego – tam doczytacie o bajkowej stronie „Jedenastki Kłąpząba”, inspiracji, jaką był Bass dla Oty Pavla i kilku innych fajnych wątkach. Ja zajmę się w następnych akapitach aspektami czysto futbolowymi.

Futbol przedpotopowy?

Wydawać by się mogło, że bajka dla dzieci sprzed stu lat, napisana w czasach kiedy piłkarski mundial nie został nawet wymyślony (pierwsze MŚ w piłce nożnej to rok 1930), może mieć tyle wspólnego z rzeczywistym futbolem, co ludzie niepiśmienni z grą w scrabble. A jednak. Opowiastka Bassa to dowód na to, że piłka nożna w gruncie rzeczy niewiele się zmieniła. Zawodnicy biegają dziś po boisku szybciej, strzelają mocniej, efektowniej symulują, a trenerskie strategie są być może bardziej zawiłe (fani trenera Gmocha, do których sam się zaliczam, coś o tym wiedzą), lecz mechanizm samej gry pozostaje podobny, piłkarze popełniają te same błędy i ulegają tym samym pokusom. „Jedenastka Kłapząba” co rusz zaskakuje futbolowym smaczkiem, który z bajki dla dzieci czyni lekturę obowiązkową dla piłkarskiego kibica. Serio.

klapzub-trening

Ostatni zakłada siatkę!

12 celnych strzałów w „Jedenastce Kłapząba”

Uwaga: w poniższym akapicie zdradzam pewne szczegóły dotyczące treści książki. Jeśli ktoś jeszcze nie czytał, powinien chyba najpierw to zrobić.

1:0 Po kapitalnej rozmowie Kłapząba-seniora z brytyjskim królem (str. 46-53), obfitującej w ideologiczne bon moty (demokracja vs monarchia), do drużyny Kłapząbów dołącza „stranieri” – książę Walii (str. 63-64), niewątpliwie któryś z przodków Ryana Giggsa czy Garetha Bale’a.

klapzub-rozmowa

„Najlepszy król to taki, który ma najmniej lokajów. Choć oczywiście brak króla jest lepszy niż nawet najlepszy król” (stary Kłapząb)

1:1 Pan Wincenty Macoszka (str. 44 i dalej) z siecią swoich kontaktów i zdolnościami menedżerskimi jako żywo przypomina Pana Zdzisława K. z naszego podwórka, który również zawsze potrafił wszystko wszystkim załatwić.

2:1 Rozważania na temat roli trenera-motywatora w sporcie i podejścia do sportu w USA kończą się motywem piłkarza-celebryty: do Bukwiczek Dolnych (rodzinna wioska Kłapząbów) swoimi grubymi buciorami dociera światowa Sława.

2:2 Kolejni przeciwnicy Kłapząbów jednoczą się w myśl odwiecznej sportowej zasady „Bij mistrza!” (s. 88):

Nie było najmniejszych szans, żeby kiedykolwiek ktoś mógł pokonać Kłapząbów, ale wieczne i nieustające pragnienie osiągania celów nieosiągalnych, które jest najpiękniejszą cechą sportowej rywalizacji, zmuszało wszystkie drużyny do podejmowania coraz to nowych prób. 

2:3 Popularność Jedenastki Kłapząba zmierzała do apogeum, a przeciwnicy proponowali im pieniądze za samą możliwość rozegrania meczu (str. 88). To praktyka obecnie dość powszechna – Reale, Barcelony czy Bayerny jeżdżą sobie w sezonie ogórkowym na tournée po Azji czy Ameryce, promując za pieniądze kontrahentów swoją markę. Sprzedają przy tym tony koszulek wygłodniałym swoich idoli Japończykom czy Chińczykom, zaszczycając strzeleniem kilku bramek ich lokalne drużyny.

klapzub-dzieciaki

„My gramy o honor, a wy o pieniądze! Nie chcę mieć z wami nic wspólnego”

3:3 Po serii sukcesów przychodzi czas na odpoczynek po sezonie, ale Kłapząbów dopada znany piłkarski kac: „głód gry” (str. 90). Dalej mamy „scenkę jak spod bloku” (str. 91) – motyw idoli, których pojawienie się wywołuje wśród kopiących piłkę dzieciaków entuzjazm i chęć wykazania się przed Prawdziwymi Piłkarzami. A jednak zawsze znajdzie się jeden mądry, być może przyszły Ronaldo, który miał w sobie dużo młodzieńczej buty, która nie mogła pogodzić się z tym, żeby przerwać mecz z powodu pojawienia się kilku dorosłych.

Tenże butny młodzieniec wyjaśnia zaraz, że Kłapząbowie są zawodowcami i nie możemy z wami grać. My gramy o honor, a wy o pieniądze! Nie chcę mieć z wami nic wspólnego. Po czym w myśl podblokowej zasady „moja piłka”, zabiera futbolówkę pod pachę, dając słynnym kolegom wiele do myślenia.

3:4 Szpileczka okazuje się bardzo bolesna, przychodzi czas na sportowe wypalenie (str. 97):  Kłapząbowie są zmęczeni własną doskonałością.

4:4 Po okresie zdołowania następuje jednak otrząśnięcie. Oto nasi bohaterowie pojmują, że – jak mawiał nasz nieodżałowany Bohdan Tomaszewski – sport jest najważniejszą rzeczą na świecie spośród tych… mniej ważnych. Bass opisuje to tak (str. 105):

Nagle dostrzegli, że życie jest dużo bogatsze i ciekawsze niż to, co znali dotychczas, oraz że młody mężczyzna ma dużo więcej obowiązków, i to dużo poważniejszych, niż byli to sobie w stanie wyobrazić. W chwili, kiedy sport przestał być ich pracą, a stał się tym, czym naprawdę jest, czyli zdrową zabawą, przyjemnością i uzupełnieniem życia społecznego, zrozumieli, że najważniejsza w życiu jest praca, a nie gra.

Problem gry wyłącznie dla kasy, skrajnego gladiatorstwa, które często stoi w opozycji do prawdziwego ducha sportu, jest w książce poruszany wielokrotnie. Tu rzeczywiście świat i szlachetne poglądy Bassa różnią się znacznie od tych wpajanych nam współcześnie.

4:5 Nie mogło też zabraknąć nieśmiertelnego antyfeministycznego manifestu głoszącego, że „dziewczyny nie znają się na sporcie” (str. 104), a w ogóle to najlepiej, gdy piłkarz nie znajdzie sobie dziewczyny, bo w przeciwnym razie dla drużyny byłby stracony (str. 121).

klapzub-statek

Paaarostatkiem w piękny rejs…

5:5 Podróż statkiem na mecz piłkarski, którą Kłapząbowie odbywają, aby zmierzyć się o mistrzostwo świata z… Australią (dlaczego akurat z Australią, przyznam szczerze, nie rozkminiłem do tej pory), brzmi dzisiaj jak science fiction. A jednak na pierwszy mundial do Urugwaju europejskie ekipy dotarły właśnie drogą morską. Wikipedia, cytując źródła FIFA, pisze na ten temat:

„Zespół rumuński wypłynął z włoskiej Genui liniowcem Conte Verde, na którego pokład 21 czerwca 1930 roku w porcie Villefranche-sur-Mer wsiedli też Francuzi; w Barcelonie na statek dołączyli Belgowie. Statkiem tym popłynął także Jules Rimet wraz z pucharem oraz trzech desygnowanych europejskich sędziów: Belgowie – John Langenus i Henry Christophe oraz Paryżanin angielskiego pochodzenia – Thomas Balway. 29 czerwca w Rio de Janeiro dosiedli się Brazylijczycy, a 7 lipca liniowiec dopłynął do Montevideo. Ekipa jugosłowiańska podróżowała parowcem pocztowym Florida z Marsylii”.

6:5 Rozmowa starego Kłapząba z pułkownikiem armii indyjskiej (– Mewa. – Yes. – The Delfin. – Yes.) odbywająca się na statku (str. 127) przypomina momentami przywiązanie do ojczystego języka i niechęć do zachodnich języków, które w okresie swojej prezesury wykazywał również polski król strzelców z mundialu w 1974 r.:

klapzub-tubylcy

Ekipa Birimarataoa – objawienie nowej edycji Ligi Mistrzów?

6:6 Mecz przeciwko ludożercom z plemienia Birimarataoa (str. 171), cóż… Świat piłkarski widział różne cuda i może jeszcze wszystko przed nami.

Mamy zatem remis 6:6, rzutów karnych nie będzie. Wynik bardziej hokejowy niż piłkarski, ale kto by się tam przejmował. Podobnie jak drobnymi niedoskonałościami technicznymi książki (potknięcia przy składzie i redakcji), które wymieniam jedynie z kronikarskiego obowiązku. Piłkarzy doskonałych nie ma i nigdy nie było, choć staruszkowie w Bukwiczkach Dolnych mogą sądzić inaczej.

klapzub-gol

Eduard Bass, Jedenastka Kłapząba, tłum. Mirosław Śmigielski, ilustr. Josef Čapek, wyd. Stara Szkoła, Wołów 2016.

Relacjonował ze stadionu w Bukwiczkach Dolnych:

Diego Armando Rafi